Clarke Arthur C. - Wartownik.doc

(56 KB) Pobierz

 

Arthur C. Clarke

 

Wartownik

 

  Przy najbliższej pełni Księżyca, gdy będzie on wysoko na południu, przyjrzyjcie się uważnie prawemu skrajowi jego tarczy. Następnie, wzdłuż jej krawędzi, przesuńcie wzrok wyżej. Tam, gdzie na zegarku jest cyfra "2", ujrzycie nieduży ciemny owal. Łatwo go dostrzeże każdy człowiek o normalnym wzroku. Jest to wielka, otoczona górami równina, jedna z najpiękniejszych na Księżycu, zwana Mare Crisium - Morzem Kryzysów. Ma trzysta mil średnicy, otaczające ją góry są wspaniałe, lecz nie była jeszcze zbadana zanim nie dotarliśmy do niej w końcu lata 2096 roku.

 

  Była to duża ekspedycja. Mieliśmy dwa ciężkie transportowce, którymi przyleciały nasze zapasy i wyposażenie z odległej o pięćset mil głównej bazy księżycowej na Mare Serenitatis, oraz trzy małe rakiety transportu krótkodystansowego nad terenami nieprzejezdnymi dla naszych pojazdów naziemnych. Na szczęście większa część Mare Crisium jest zupełnie płaska. Nie ma tam wielkich rozpadlin, częstych i niebezpiecznych w innych okolicach, bardzo zaś mało jest jakichkolwiek gór i kraterów. Mogliśmy więc przewidywać, że nasze potężne traktory gąsienicowe bez trudności dowiozą nas gdzie zechcemy.

 

  Byłem geologiem, a jeśli jesteście pedantami - selenologiem, i kierowałem grupą badawczą południowej połaci Mare Crisium. Przebyliśmy w ciągu tygodnia sto mil, trzymając się podnóży gór wzdłuż brzegów prastarego morza sprzed około miliarda lat. Gdy na Ziemi rodziło się życie, tutaj już umierało. Wody, zstępując do pustego serca Księżyca, opadały wzdłuż ścian urwisk zdumiewających ogromem. Ląd, po którym posuwaliśmy się leżał kiedyś pół mili pod nieruchomą powierzchnią oceanu. Teraz jedynym śladem wilgoci był szron, znajdowany niekiedy w głębi jaskiń, dokąd nigdy nie sięgały palące promienie słońca.

 

  W drogę wyruszyliśmy na początku długiego księżycowego wieczoru; do zapadnięcia nocy mieliśmy cały ziemski tydzień. Kilka razy dziennie wychodziliśmy z pojazdów w skafandrach na poszukiwanie ciekawych minerałów lub by ustawić drogowskazy dla przyszłych podróżników. Normalna procedura bez szczególnych wydarzeń. Badania Księżyca nie są ani ryzykowne, ani nawet wybitnie interesujące. W naszych hermetyzowanych traktorach mogliśmy wygodnie mieszkać przez cały miesiąc, gdyby zaś zdarzyły się kłopoty - zażądać przez radio pomocy i czekać spokojnie na przylot rakiety ratunkowej. Oczywiście wywołałoby to okropne gderanie na temat marnowania paliwa rakietowego; traktory nadawały więc SOS tylko w wypadkach prawdziwego niebezpieczeństwa.

 

    Powiedziałem przed chwilą, że księżycowe wyprawy badawcze I nie są szczególnie interesujące. To oczywiście nieprawda. Te nieprawdopodobne góry, o ileż dziksze od łagodnych wzgórz Ziemi, nie mogą znudzić nikogo. Okrążając cykle i przylądki dawno nie istniejącego morza, nigdy nie wiedzieliśmy, jakie nowe wspaniałości pojawią się przed nami. Cały południowy łuk Mare Crisium był niegdyś potężną deltą, którą spływały do oceanu tuziny rzek, zasilanych zapewne ulewnymi deszczami, które musiały smagać zbocza gór podczas krótkiej, wulkanicznej epoki młodości Księżyca. Każde ze starodawnych rzecznych łożysk wiodło ku wyżynom, wzywając do wspinaczki. Ale mieliśmy przed sobą jeszcze sto mil drogi, i tylko mogliśmy tęsknie spoglądać tam, gdzie będą się wspinać inni.

 

  W traktorze posługiwaliśmy się czasem ziemskim. Dokładnie o 22:00 nadawało się do bazy raport dzienny i mogliśmy zamykać sklepik. Na zewnątrz, pod słońcem stojącym niemal w zenicie nadal płonęły skały, ale dla nas była to już noc. Budziliśmy się po ośmiu godzinach. Jeden z nas brał się za gotowanie śniadania, słychać było głośne brzęczenie elektrycznych golarek, ktoś włączał program radiowy Ziemi na krótkich falach. A gdy po kabinie zaczynał się rozchodzić zapach smażonego bekonu, nieraz trudno było uwierzyć, że nie jesteśmy na Ziemi; wszystko było tak zwyczajne i swojskie, prócz uczucia zmniejszonego ciężaru i nienaturalnie zwolnionego spadania każdego przedmiotu.

 

  Wypadała moja kolejka przygotowania śniadania w służącym za kambuz kącie głównej kabiny. Pamiętam po tylu latach ten moment bardzo żywo, bo radio właśnie grało jedną z moich ulubionych melodii, starą walijską piosenkę "Dawid z Białych Skał". Nasz kierowca wyszedł już w skafandrze na zewnątrz, by skontrolować gąsienice. Mój asystent Louis Garnett był na górze w przedziale kierowcy, wpisując do dziennika pokładowego spóźnione dane z dnia wczorajszego.

 

  Stojąc nad patelnią niczym jakaś ziemska pani domu i czekając, aż kiełbaski się przyrumienią, błądziłem leniwie spojrzeniem po zboczach gór zamykających nasz południowy horyzont, a na wschodzie i zachodzie skrywających się pod krzywizną powierzchni Księżyca. Choć zdawało się, że od traktora dzieli je mila albo dwie, wiedziałem, że do najbliższej jest ich dwadzieścia. Oczywiście na Księżycu odległość nie zaciera szczegółów, nie ma tej niemal nieuchwytnej mgiełki zmiękczającej i często zmieniającej za rysy wszystkich odległych przedmiotów na Ziemi.

 

  Te góry miały dziesięć tysięcy stóp. Pięły się wzwyż tak stromo, jakby jakiś podziemny wybuch wypchnął je w górę poprzez stopioną powierzchnię Księżyca. Nawet ich najbliższe podnóża były zasłonięte silnie zakrzywioną powierzchnią równiny, bo Księżyc jest bardzo małą planetką. Od mego punktu widzenia do horyzontu były mniej więcej dwie mile.

 

    Podniosłem wzrok ku szczytom, na które nie wspiął się jeszcze żaden człowiek. Zanim narodziło się życie na Ziemi, one już widziały tutaj jak opadające oceany w posępnym milczeniu zstępują do grobów, grzebiąc wraz z sobą nadzieje i obietnice poranka tej planety. Światło słoneczne oblewało bastiony gór, odblask raził oczy, choć tuż nad nimi gwiazdy błyszczały nieruchomo na niebie czarniejszym, niż w zimową ziemską noc.

 

  Odwracając się, kątem oka pochwyciłem metaliczny błysk wysoko na grzbiecie wielkiego półwyspu, o trzydzieści mil na zachód wcinającego się w morze. Był to bezwymiarowy punkt światła, podobny do gwiazdy zerwanej z nieba ostrzem któregoś z tych okrutnych szczytów. Pomyślałem, że słońce odbija się prosto w oczy od gładkiej powierzchni jakiejś skały. Takie zjawiska nie należały do rzadkości. W drugiej kwadrze Księżyca obserwatorzy z Ziemi mogą czasem ujrzeć, jak wielkie łańcuchy górskie na Oceanus Procellarum płoną niebiesko białym blaskiem. Światło słoneczne odbija się od ich zboczy, rzucając błyski światła z planety na planetę. Ale byłem ciekaw, jaka to skała może świecić tak jasno w górze. Wspiąłem się do wieżyczki obserwacyjnej i skierowałem nasz czterocalowy teleskop wprost na wschód.

 

  Nie ujrzałem prawie nic, ale było tego dość, by się zaniepokoić. Szczyty gór, ostre i wyraźne w polu widzenia, leżały, zdawałoby się, ledwie o pół mili. To jednak, co zwróciło moją uwagę, ciągle było zbyt małe, by je zidentyfikować. A przecież zdawało się mieć jakąś nieuchwytną symetrię; wierzchołek zaś góry, na którym spoczywało, był dziwnie płaski. Długo wysilałem wzrok patrząc na tę błyszczącą zagadkę, aż wreszcie zapach spalenizny dolatujący z kambuza uświadomił mi, że nasze kiełbaski śniadaniowe odbyły podróż długości ćwierci miliona mil nadaremnie.

 

  Przez cały ranek posuwaliśmy się przez Mare Crisium. Góry na zachodzie piętrzyły się coraz wyżej. Wychodziliśmy w skafandrach po okazy geologiczne, ale nawet wówczas trwała dyskusja przez radio. Jest absolutnie pewne - dowodzili mi koledzy - że na Księżycu nie istniało życie rozumne. Nigdy i w żadnej formie. Jedyne istoty żywe kiedykolwiek tu istniejące to parę prymitywnych roślin i ich nieco mniej zdegenerowani przodkowie. Wiedziałem o tym tak samo dobrze jak wszyscy, ale zdarzają się sytuacje, gdy naukowiec musi porzucić obawę, że wyjdzie na durnia.

 

  - Słuchajcie - powiedziałem w końcu - pójdę tam choćby dla spokoju mego sumienia. Ta góra ma poniżej dwunastu tysięcy stop. Czyli, przeliczając na grawitację ziemską, ledwie dwa tysiące. Wycieczka potrwa dwadzieścia godzin. Tak czy inaczej zawsze miałem ochotę pójść w te górki, a właśnie mam doskonały pretekst.

 

    - Jeśli nie złamiesz karku - powiedział Garnett. - Gdy wrócimy do bazy staniesz się pośmiewiskiem całej ekspedycji. A górę prawdopodobnie nazwą Szaleństwem Wilsona.

 

  - Nie złamię karku - odpowiedziałem zdecydowanie. - Kto pierwszy wszedł na Pico i na Helikon?

 

  - Czy nie byłeś wtedy odrobinę młodszy? - spytał łagodnie Louis.

  - Tym bardziej - odparłem z godnością - mam powód, by iść teraz.

  Tego wieczoru wcześnie poszliśmy spać, podjechawszy traktorem na pół mili od przylądka. Garnett miał rano wyjść ze mną. Był dobrym alpinistą i nie jeden raz towarzyszył mi w takich wyczynach. Nasz kierowca był wyraźnie zadowolony, że zostawiamy go, by opiekował się maszyną.

  Na pierwszy rzut oka urwiska wydawały się nie do przebycia. Ale na planecie, gdzie wszystko waży jedną szóstą tego, co na Ziemi, wspinaczka jest łatwa dla każdego, kto nie ma lęku przestrzeni. Jedynym niebezpieczeństwem alpinizmu księżycowego może być tylko nadmierna pewność siebie. Upadek zaś z wysokości sześciuset stóp na Księżycu może zabić równie skutecznie, jak ze stu na Ziemi.

 

  Pierwszy postój zrobiliśmy na szerokiej półce skalnej, okuto czterystu stóp nad poziomem równiny. Byłem z tego zadowolony, bo nienawykłe do wysiłku kończyny zesztywniały mi pomimo niezbyt trudnego wejścia. Z tej wysokości nasz traktor wyglądał jak mały metalowy owada. Nadaliśmy do kierowcy sprawozdanie z przebiegu wspinaczki.

 

  Horyzont oddalał się z godziny na godzinę i widać było coraz większą połać równiny. Sięgaliśmy wzrokiem już na pięćdziesiąt mil w głąb morza, widać było nawet szczyty gór na przeciwległym, oddalonym o sto mil jego brzegu. Tylko nieliczne z wielkich równin księżycowych są tak gładkie, jak Mare Crisiurri. Mogliśmy sobie niemal wyobrazić, że o dwie mile pod nami leży nie morze skał, lecz wody. Złudzenie psuła tylko grupa kraterów nisko nad horyzontem.

  Grzbiet góry nadal zasłaniał przed nami cel wyprawy i posuwaliśmy się korzystając z mapy i biorąc Ziemię za punkt orientacyjny. Jej wielki srebrny sierp w pierwszej kwadrze stał niemal dokładnie na wschód od nas. Wkrótce słońce i gwiazdy powolnym ruchem przesuną się po niebie i znikną nam z pola widzenia, ale Ziemia zawsze pozostanie na swym miejscu, rosnąc lub malejąc przez wszystkie kwadry w miarę, jak płynąć będą lata i pory roku. Za dziesięć dni stanie się olśniewającym kręgiem, o północy zalewając te skały blaskiem pięćdziesięciokrotnie jaśniejszym od ziemskiej pełni Księżyca. Ale z gór musimy zejść na długo przed nocą - lub pozostać w nich na zawsze.

  Temperatura wewnątrz skafandrów była przyjemna; układy chłodzenia skutecznie walczyły z żarem palącego słońca i odprowadzały nadmiar ciepła naszych zmęczonych ciał. Odzywaliśmy się rzadko, tyle tylko, ile potrzeba dla przekazania wskazówek co do wspinaczki i omówienia najlepszego planu wejścia. Nie wiem co myślał Garnett. Zapewne to, że dał się wciągną w najbardziej bezsensowni wyprawę swego życia. Niemal się z nim zgadzałem, ale radość wspinaczki, świadomość, że nikt i nigdy nie szedł tędy przed nami oraz dobry humor wywołany coraz szerszymi krajobrazami, były dla mnie zupełnie wystarczającą nagrodą.

  Nie przypominam sobie, by widok ściany skalnej, której niedawno przyglądałem się przez teleskop z odległości trzydziestu mil, podniecił mnie w szczególny sposób. O pięćdziesiąt stóp wyżej kończyła się ona poziomą płaszczyzną, na niej zaś czekało to, co zwabiło mnie przez jałową pustkę. Prawie na pewno był to zaledwie wielki głaz, rozbity przed wiekami uderzeniem meteorytu o powierzchnię przełomu nadal błyszczącej w tej niezmiennej i niezmąconej ciszy.

 

  Na ścianie nie było uchwytów dla rąk, musieliśmy więc użyć kotwicy. Do mych zmęczonych ramion zdawały się napływać nowe siły gdy zakręciłem nad głową trójzębną kotwiczką i posłałem ją w gorę, ku gwiazdom. Za pierwszym razem nie zahaczyła się i gdy pociągnęliśmy za linkę, powoli opadła w dół. Za trzecią próbą pazury chwyciły i nawet nasz łączny ciężar nie ruszył jej z miejsca.

  Garnett spojrzał na mnie z niepokojem. Domyślałem się, że wolałby wejść pierwszy, ale uśmiechnąłem się tylko do niego przez szybę hełmu i potrząsnąłem głową. Powoli, bez pośpiechu zacząłem ostatni etap wspinaczki.

 

  Nawet w skafandrze kosmicznym ważyłem tutaj ledwie czterdzieści funtów, wciągnąłem się więc na rękach bez pomocy nóg. Na krawędzi zatrzymałem się i pomachałem towarzyszowi. A potem przetoczyłem się przez krawędź i stanąłem na nogi, patrząc przed siebie.

 

  Musicie zrozumieć, że aż do tej chwili byłem brawie pewien, że nie zastanę tutaj nic dziwnego czy niezwyczajnego. Prawie - ale niezupełnie. I ta właśnie dręcząca wątpliwość popędzała mnie naprzód. No cóż, wątpliwości już nie było. Natomiast udręki dopiero się zaczynały.

 

  Stałem na platformie o średnicy zaledwie stu stóp. Kiedyś była gładka - zbyt gładka, by mogła być naturalną - ale padające meteoryty od niepamiętnych czasów paliły żarem i ryły jej powierzchnię. Wycięto ją jako podstawę dla błyszczącej, z grubsza piramidalnej struktury, dwa razy wyższej od człowieka, osadzonej w skale jak gigantyczny wielościenny klejnot.

 

  W ciągu tych kilku pierwszych sekund nie odczuwałem chyba żadnej emocji. A potem - wielkie, nagłe wzruszenie i nieopisana radość. Bo kochałem Księżyc, a teraz już miałem dowód, że pnące mchy na kraterach Arystarcha i Eratostenesa nie były jedyną formą życia, jaką wydał na świat w czasach swej młodości. A więc, mimo wszystko, istniała kiedyś cywilizacja księżycowa, a ja byłem jej pierwszym odkrywcą. Nie martwiło mnie, że z opóźnieniem stu milionów lat; ważne było to, że odkryłem w ogóle.

 

  Mój mózg zaczął teraz normalnie funkcjonować, analizować i zadawać pytania. Czy był to budynek, miejsce kultu czy coś bez nazwy w moim języku? Jeśli budynek, czemu wzniesiono go w tak skrajnie niedostępnym miejscu? Czy mogłaby to być świątynia? Wyobraziłem sobie kapłanów nieznanego kultu, zanoszących do swych bogów błagania o ratunek, gdy życie uchodziło wraz z umierającymi oceanami, a przecież błagających nadaremnie.

 

  Zrobiłem kilkanaście kroków, by z bliska przyjrzeć się tej rzeczy, ale wstrzymała mnie nagle obudzona ostrożność. Miałem trochę wiadomości z archeologii, starałem się więc odgadnąć, jaki mógł być poziom rozwoju cywilizacji, która zrównała wierzchołek góry i zbudowała lustrzane powierzchnie, których blask ciągle mnie oślepiał.

 

  Egipcjanie - myślałem - mogliby tego dokonać, gdyby ich robotnicy dysponowali niezwykłym materiałem, którego używali ci o ileż starożytniejsi architekci. Niewielki rozmiar konstrukcji nie nasuwał myśli, by była ona dziełem gatunku bardziej rozwiniętego, niż moj własny. Myśl, że na Księżycu w ogóle istniał rozum, była ciągle zbyt wielka do pojęcia, a ludzka duma nie pozwoliła mi na wyciągniecie ostatecznych, upokarzających wniosków.

  I wtedy zobaczyłem coś, od czego włosy zjeżyły mi się na głowie. Coś tak błahego i niewinnego, że wielu nie zwróciłoby na to w ogóle uwagi. Wspomniałem już, że platforma pokrywały ślady uderzeń meteorytów, leżała też na niej parocalowa warstwa pyłu kosmicznego, który zawsze pokrywa powierzchnie każdej planety, gdzie nie wieją wiatry, które by go rozniosły. Ale pył i blizny meteorytowe urywały się nagle na obwodzie wielkiego koła otaczającego małą piramidka, jakby niewidzialna ściana chroniła ją od zniszczenia przez działanie czasu i powolne, lecz nieustanne bombardowanie z kosmosu. Usłyszałem wrzask w słuchawkach i zrozumiałem, że to Garnett wzywa mnie od dłuższego czasu. Zrobiłem kilka niepewnych kroków nad brzeg urwiska i nie mogąc wydobyć głosu, skinąłem by do mnie dołączył. I znów zawróciłem do koła w warstwie pyłu. Podniosłem kawałek skały i lekko rzuciłem w kierunku błyszczącej zagadki. Nie zdziwiłbym się, gdyby kamyk znikł w niewidzialnej zaporze. Ale zdawało się, że trafił w gładką"półkulistą powierzchnie i powoli osunął się na ziemię.

 

  Wiedziałem już, że patrzę na coś, z czym moja rasa w starożytności nie mogłaby się zmierzyć. Nie była to budowla, lecz maszyna, chroniąca się siłami rzucającymi wyzwanie Wieczności. Jakiejkolwiek były natury, działały nadal i może podszedłem już zbyt blisko. Pomyślałem o wszystkich rodzajach promieniowania, które człowiek ujarzmił i oswoił w minionym stuleciu. Zdałem sobie sprawa, że jeśli wkroczyłem na śmiercionośny, bezdźwięczny obszar działania nieekranowego reaktora atomowego, jestem nieodwołalnie skazany.

 

  Pamiętam, że zwróciłem się wówczas do Garnetta, który podszedł i stanął koło mnie nieruchomo. Wyglądało, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z moje, obecności. Nie przeszkadzałem mu i by uporządkować myśli odszedłem na brzeg urwiska. Głęboko pode mną leżało Mare Crisium - zaiste Morze Kryzysów dla większości ludzi obce i dziwne, lecz dla mnie uspokajająco znajome. Podniosłem wzrok ku sierpowi Ziemi stojącej w orszaku gwiazd i myślałem, co skrywały jej obłoki w okresie; gdy tutaj nieznani budowniczowie ukończyli prace. Czy był to okres karboński z parującymi dżunglami, nagie wybrzeża, na które musiały wypełznąć pierwsze stwory ziemnowodne, by podbić stały ląd, czy też było to jeszcze wcześniej, w czasie długiej samotności zanim pojawiło się życie?

 

  Nie pytajcie mnie, czemu wcześniej nie odgadłem prawdy - prawdy, która teraz wydaje się tak oczywista. W pierwszym podnieceniu mym odkryciem, przyjąłem za oczywiste, że ta kryształowa zjawa została wybudowana przez rasy z odległej przeszłości Księżyca. Ale nagle z przemożną siłą ogarnęło mnie przekonanie, że była ona tak obca Księżycowi jak ja sam.

 

 

 

  Przez dwadzieścia lat nie odkryliśmy na Księżycu innych śladów życia, niż parę zdegenerowanych roślin. Żadna cywilizacja księżycowa nie modła pozostawić żadnego śladu swego istnienia. -Znów spojrzałem na błyszczącą piramidę i wydała mi się bardziej obca, niż cokolwiek mającego związek z Księżycem. I nagle poczułem, że trzęsę się od idiotycznego, histerycznego śmiechu wywołanego podnieceniem i przemęczeniem - bo wyobraziłem sobie, że piramidka odezwała się do mnie: "Przepraszam, ale ja także jestem nietutejsza".

 

  Dwadzieścia lat zużyliśmy, aby rozbić tę niewidzialną kopułę i dostać się do wnętrza krystalicznych ścian. Czego nie mogliśmy zrozumieć, roztrzaskaliśmy na koniec dziką siłą atomowej energii. Potem obejrzałem szczątki tej cudnej, błyszczącej rzeczy, którą znalazłem wysoko na szczycie góry. Nie mają żadnego sensu. Mechanizmy - o ile w ogóle były to mechanizmy - piramidy były produktem technologii leżącej daleko poza horyzontami naszych możliwości, być może technologii sił para psychicznych.

 

  Tajemnica dręczy nas tym bardziej dziś, gdy dosięgliśmy innych planet i wiemy, że tylko Ziemia mogła kiedykolwiek być siedzibą rozumnego życia. Żadna z zaginionych cywilizacji naszej planety też nie mogła zbudować tej maszyny, bo grubość pokładu pyłu meteorytowego na platformie pozwoliła nam określić jej wiek. Wykonano ją zanim życie zrodziło się z ziemskich mórz.

 

  Gdy nasz świat liczył połowę swego obecnego wieku, c o ś przybyło z gwiazd, przemknęło przez system słoneczny, pozostawiło dowód swego pobytu i znów uleciało w dalszą droga. Maszyna, zanim ją zniszczyliśmy, realizowała zamiary swych twórców. A jakie one były, mogę się tylko domyślać.

 

  W naszej galaktyce krąży prawie sto miliardów gwiazd i dawno temu, inne rasy na planetach innych słońc, wspięły się na szczyty, które myśmy osiągnęli, a potem minęły je. Pomyślcie o ich pradawnych cywilizacjach z zarania Stworzenia, o panach wszechświata tak młodego, że życie ledwie się zrodziło na garstce planet. Nie potrafimy sobie nawet wyobrazić ich samotności, samotności bogów, którzy badają nieskończoność i nie znajdują nikogo, kto mógłby dzielić ich myśli.

 

  Musieli przeszukiwać gwiazdozbiory jak my planety. Wszędzie znajdowali światy- puste lub zapełnione bezmózgimi, pełzającymi stworami. Taką też była nasza Ziemia, z niebem zaciągniętym dymami wulkanów, gdy pierwszy statek ludów zarania wynurzył się z otchłani poza orbitą Plutona. Minął zlodowaciałe planety zewnętrzne, wiedząc, że życie nie jest zapisane w ich przeznaczeniu: Zatrzymał się wśród wewnętrznych, grzejących się w ogniu Słońca i oczekujących na początek swych dziejów.

 

 

  Wędrowcy musieli ujrzeć Ziemię, krążącą bezpiecznie w wąskiej strefie między ogniem i lodem i odgadnąć, że jest to naj ulubieńsze ze wszystkich dzieci Słońca. Tu w odległej przyszłości będzie istnieć rozum. Lecz na podróżników czekały jeszcze niezliczone gwiazdy, tutaj być może już nigdy nie wrócą.

 

 

  Zostawili wiec wartownika, jednego z miliardów jakie rozsieli w kosmosie, czuwających nad wszystkimi planetami niosącymi obietnicę życia. Był latarnią, cierpliwie przez wieki sygnalizującą fakt, że nikt jej nie odkrył. .

 

  Teraz być może rozumiecie; czemu piramidę umieszczono na Księżycu, a nie na Ziemi. Nie obchodzi jej budowniczych rasa, ledwie silące się, by wyjść ze stanu dzikości. Zainteresują się naszą cywilizacją wówczas dopiero, gdy dowiedziemy naszej zdolności przetrwania - przez wyjście w przestrzeń kosmiczną z naszej kolebki, Ziemi. Każdy rozumny gatunek musi wcześniej czy później podjąć to wyzwanie. Wyzwanie podwójne, a zależne zarówno od opanowania energii atomowej, jak od dokonania ostatecznego wyboru miedzy życiem a śmiercią.

 

  Gdy przetrwaliśmy ten kryzys, znalezienie piramidy i otwarcie jej siłą było tylko kwestią czasu. Teraz jej sygnały zamilkły. Ci zaś, których jest to zadaniem, zwrócą uwagę ku Ziemi. Może zechcą dopomóc naszej niemowlęcej cywilizacji. Ale muszą być już bardzo, bardzo starzy, a starzy czysto bywają szaleńczo zazdrośni o młodych.

 

 

  Nie umiem już patrzeć na Drogę Mleczną nie myśląc o tym, z której z tych gęstych chmur gwiezdnych nadchodzą ku nam wysłannicy. Jeśli wybaczycie mi tak trywialną analogię, stłukliśmy szybę w sygnalizatorze pożarowym i teraz już nic nie możemy zrobić. Tylko czekać.

 

 

  Nie sądzę, byśmy mieli czekać długo.

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin