Clarke Arthur C. - Wyspa delfinów.txt

(248 KB) Pobierz
Arthur C. Clarke
Wyspa Delfinów
Dolphin Island
Przełorzyła: Mira Michałowska

Wydanie oryginalne: 1963
Wydanie polskie: 1986

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Poduszkowiec pędził przez dolinę unoszšc się nad starš szosš na poduszce powietrza. Johnny Clinton spał. Potężny hałas motoru rozbrzmiewajšcy w nocnej ciszy nie przeszkadzał mu wcale, był do niego przyzwyczajony niemal od urodzenia. Dla każdego chłopca z dwudziestego pierwszego wieku był to magiczny dwięk, który opowiadał o dalekich krajach i dziwnych ładunkach, wożonych przez te pierwsze tego rodzaju wehikuły, podróżujšce z łatwociš po lšdach i morzach.
Dobrze znajome wycie odrzutowych silników nie budziło go, mogło tylko nawiedzać jego sny. Teraz jednak umilkło nagle, w samym rodku Transkontynentalnej Drogi Numer 21. To wystarczyło, żeby Johnny zbudził się. Przecierajšc oczy usiadł na łóżku i wytężył słuch. Co się mogło stać?. Czyżby jeden z wielkich liniowców rzeczywicie zatrzymał się tutaj, szećset kilometrów przed najbliższš stacjš?
Cóż, był tylko jeden sposób, aby się upewnić. Johnny wahał się przez chwilę, gdyż bał się panujšcego na zewnštrz chłodu. Po chwili wzišł na odwagę, owinšł się w koc, otworzył ostrożnie drzwi i wyszedł na balkon.
Noc była chłodna i piękna, a znajdujšcy się niemal w pełni księżyc owietlał wyranie całš okolicę. Od południowej strony domu nie widać było szosy, ale balkon obiegał dokoła starowieckš fasadę, toteż w kilka sekund póniej Johnny znalazł się po północnej stronie budynku. Mijajšc okna sypialni ciotki i kuzynek zachowywał się szczególnie ostrożnie; wiedział, co go czekało, gdyby je obudził.
Ale mieszkańcy domu spali głębokim snem w tę zimowš, księżycowš noc i kiedy przemykał się na palcach koło ich okien, nikt z nich nawet nie drgnšł. Lecz szybko o nich zapomniał, przekonał się bowiem, że nie nił na jawie.
Poduszkowiec opucił szerokš wstęgę szosy i spoczšł na płaskim terenie o kilkaset metrów od drogi. wiatła miał zapalone. Johnny domylił się, że jest to frachtowiec, a nie statek pasażerski, gdyż miał tylko jeden pokład obserwacyjny, zajmujšcy niewielki odcinek stupięćdziesięciometrowej długoci pojazdu.
Johnny nie mógł oprzeć się skojarzeniu, że statek wyglšda jak olbrzymie żelazko do prasowania, tyle, że zamiast uchwytu ma opływowy mostek umieszczony na jednej trzeciej długoci od dziobu. Nad mostkiem błyskało czerwone wiatło sygnalizacyjne, ostrzegajšce inne statki, mogšce się znaleć na tej samej drodze.
To chyba awaria - pomylał Johnny - Ciekawe, jak długo będzie tak stał? Czy zdšżę pobiec i dobrze mu się przyjrzeć? Nigdy dotšd nie widział z bliska stojšcego poduszkowca. A gdy mknš z szybkociš pięciuset kilometrów na godzinę, niewiele da się zaobserwować.
Nie namylał się długo. W dziesięć minut póniej, ubrany w najcieplejszš odzież jakš miał, ostrożnie, by nie robić hałasu, odryglował kuchenne drzwi. Nie przyszło mu na myl, kiedy wychodził w tę mronš noc, że opuszcza ów dom po raz ostatni w życiu. Ale nawet gdyby o tym wiedział, nie odczuwałby żalu.

ROZDZIAŁ DRUGI

Im bliżej Johnny podchodził do poduszkowca, tym większy mu się wydawał. A przecież nie był to jeden ze stutysięcznotonowych zbiornikowców na ropę czy zboże, które czasami przelatywały ze wistem ponad dolina; miał prawdopodobnie tylko piętnacie czy dwadziecia tysięcy ton. Na jego dziobie widniał nieco spłowiały napis: SANTA ANNA, BRAZYLIA. Nawet w słabym wietle księżyca można było zauważyć, że statkowi przydałaby się wieża warstwa farby. Jeżeli jego maszyny znajdowały się w tym samym stanie co połatany i wytarty kadłub, to powód nie planowanego postoju łatwo było odgadnšć.
Kiedy Johnny obchodził nieruchomego potwora dokoła, nie zauważył w nim ladu życia. Nie zdziwiło go to jednak; wielkie frachtowce były przeważnie pilotowane automatycznie, a do obsługi statku tej wielkoci wystarczał mniej więcej tuzin osób załogi. Jeżeli rozumował słusznie, to wszyscy oni znajdowali się w maszynowni, starajšc się znaleć przyczynę awarii.
Teraz, kiedy silniki odrzutowe już nie unosiły Santa Anny, spoczywała ona na wielkich, płaskodennych komorach pływakowych, które służyły do utrzymywania jej na powierzchni, gdyby opuciła się na morze. Biegły dokoła całego kadłuba i kiedy Johnny obchodził statek, sterczały nad jego głowš niczym ciany nawisu. W kilku miejscach można by się na nie wdrapać, gdyż z kadłuba wystawały uchwyty, widać też było stopnie, prowadzšce do znajdujšcych się o szeć metrów ponad ziemiš luków wejciowych.
Johnny patrzył na te włazy i zastanawiał się. Były prawdopodobnie zamknięte, ale co by się stało, gdyby jednak dostał się na pokład? Przy odrobinie szczęcia udałoby mu się może dobrze rozejrzeć dokoła, zanim załoga zdšżyłaby go złapać i wyrzucić. Johnny uznał, że jest to jego życiowa szansa; wiedział, że jeżeli nie wykorzysta jej, nigdy sobie tego nie wybaczy...
Nie wahajšc się więc dłużej zaczšł wdrapywać się po najbliższych schodkach. Po jakich omiu krokach zatrzymał się, żeby się raz jeszcze zastanowić. Ale było za póno, decyzja została podjęta za niego. Zupełnie niespodziewanie wielka, obła ciana, której czepiał się jak mucha, zaczęła drgać. Potworny hałas, jakby tysišc grzmotów huknęło na raz, przerwał nocnš ciszę. Johnny spojrzał na dół i zobaczył wyrzucane spod statku przez pršd powietrza kamienie, kurz i kępy trawy. Santa Anna zaczęła się ciężko unosić w powietrze. Nie było już dla niego powrotu. Silniki odrzutowe wyrzuciłyby go w górę jak piórko. Uciec mógł tylko w jeden sposób - powinien się dostać do wnętrza statku, zanim ten ruszy na dobre. Nie chciał nawet myleć o tym, co by się stało, gdyby luk był zamknięty.
Miał jednak szczęcie. Natrafił na klamkę wpuszczonš we wgłębienie w metalowych drzwiach. Nacisnšł jš i drzwi otworzyły się do rodka, ukazujšc słabo owietlony korytarz. Po chwili Johnny znalazł się wewnštrz Santa Anny. Westchnšł z ulgš - był już bezpieczny. Kiedy zamykał za sobš klapę luku, ryk silników odrzutowych przeszedł w miarowy grzmot. W tej samej chwili Johnny poczuł, że statek się porusza. Pędził w nieznanym kierunku.
Przez kilka minut chłopiec stał jak wryty, potem doszedł do wniosku, że nie ma się czego bać. Wystarczy znaleć drogę na mostek kapitański, wytłumaczyć co się stało, a zostanie wysadzony na następnym przystanku. W cišgu kilku godzin policja odstawi go do domu.
Dom! Ale przecież on nie miał domu! Nie było takiego miejsca na wiecie, w którym czułby się jak u siebie. Dwanacie lat temu, kiedy miał cztery lata, oboje rodzice zginęli w wypadku samolotowym. Od tego czasu mieszkał u siostry matki. Ciotka Marta miała własnš rodzinę i nie cieszyła się szczególnie z jej powiększenia. Dopóki żył tłusty, wesoły wuj James, nie było jeszcze tak le, ale odkšd umarł, Johnny czuł się coraz częciej niepożšdanym gociem.
Po co miał więc wracać - i do czego? Zostanie tu choćby na pewien czas. Taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć. Im dłużej o tym mylał, tym większej nabierał pewnoci, że to los zdecydował za niego, wskazał mu drogę, którš powinien ić.
Za swoje pierwsze, najważniejsze zadanie uznał znalezienie kryjówki. Nie powinno to być trudne na wielkim statku. Niestety, nie miał pojęcia o rozkładzie pomieszczeń Santa Anny, a wiedział, że jeżeli nie będzie ostrożny, to natknie się na kogo z załogi. Zdecydował, że zrobi najlepiej, jeżeli dotrze do towarowej częci statku, bo przecież tam nikt nie będzie zaglšdał, dopóki poduszkowiec znajduje się w ruchu.
Czujšc się jak włamywacz, Johnny zaczšł szukać drogi, ale już po chwili zgubił się całkowicie. Zdawało mu się, że przemierzył wiele kilometrów słabo owietlonych korytarzy, dziesištki przejć, mijał niezliczone iloci drzwi oznaczonych tajemniczymi nazwiskami. Już chciał otworzyć które z nich, kiedy wzrok jego padł na napis Główna maszynownia. Nie mógł się oprzeć chęci, aby tam zajrzeć. Bardzo wolnym ruchem pchnšł stalowe drzwi. Kiedy się otworzyły, zobaczył pod sobš duże pomieszczenie wypełnione turbinami i kompresorami. Olbrzymie przewody powietrzne, tak grube, że człowiek mógłby się łatwo przez nie przecisnšć, biegły od sufitu do podłogi, a hałas, równy grzmotowi stu huraganów, rozdzierał mu uszy.
Przeciwległa ciana maszynowni pokryta była tarczami instrumentów kontrolnych. Trzej ludzie przypatrywali im się z tak napiętš uwagš, że Johnny czuł, iż może ich bezpiecznie podglšdać. Zresztš znajdowali się w odległoci piętnastu metrów od niego i nie powinni byli zauważyć kilkucentymetrowej szpary w drzwiach.
Widać było wyranie, że naradzajš się - głównie na migi, ponieważ mówienie w tym hałasie nie miało sensu. Johnny zorientował się wkrótce, że była to raczej kłótnia niż narada, ponieważ gestykulowali gwałtownie, wskazywali na zegary i wzruszali ramionami. Wreszcie jeden z nich uniósł ręce do góry gestem wskazujšcym, że nie chce mieć z tym wszystkim już nic do czynienia, i wybiegł z maszynowni. Johnny pomylał, że Santa Anna nie jest chyba szczęliwym statkiem.
Po kilku minutach Johnny znalazł kryjówkę. Był to niewielki składzik wypełniony skrzyniami i walizami. Kiedy stwierdził, że wszystkie bagaże zaadresowane sš do australijskich miejscowoci, zrozumiał, że nie grozi mu odesłanie do domu. Nie było powodu, dla którego ktokolwiek miałby tu wejć, zanim statek przemierzy Pacyfik i znajdzie się po drugiej stronie globu.
Opróżnił niewielkš przestrzeń wród skrzyń i paczek, z westchnieniem ulgi usiadł i oparł plecy o sporš przesyłkę z napisem: Wł. Zakłady Chemiczne Bundabery. Zastanawiał się co może znaczyć Wł., ale zanim doszedł do wniosku, że to własnoć, zmorzył go sen. Osunšł się na twardš, metalowš podłogę.
Kiedy się obudził, stwierdził, że poduszkowiec nie rusza się, wiadczyły o tym brak wszelkiej wibracji i cisza. Spojrzał na zegarek i przekonał się, że znajduje się na statku od pięciu godzin. Przez ten czas Santa Anna - zakł...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin