Clarke Arthur C. - Fontanny raju.txt

(444 KB) Pobierz
Arthur C. Clarke
FONTANNY RAJU


Przełożył:
Radosław Kot


Tytuł oryginału: The Fountains Of Paradise
Data wydania oryginalnego: 1979
Data Wydania polskiego: 1996
LESLIE EKANAYAKE
(l3 lipca 1947 - 4 lipca 1977)
Jego to wcišż żywej pamięci powięcam tę ksišżkę.
Był prawdziwym przyjacielem, łšczšcym w jednej osobie lojalnoć,
inteligencję i zdolnoć do współczucia.
Wraz z Twym odejciem zbladła radoć niejednego żywota.

NIRVANA PR?PTO BH?Y?T

Polityka i religia już się przeżyły,
oto nadszedł czas na naukę i rozwój ducha.

Sri Jawaharlal Nehru podczas przemówienia
wygłoszonego na spotkaniu Cejlońskiego Stowarzyszenia Rozwoju Nauk w Colombo
15 padziernika 1962 roku

Słowo wstępne
Z Raju do Taprobane jest czterdzieci mil; stamtšd usłyszeć już można Fontanny Raju.
Przekaz słowny
spisany przez ojca Marignolliego (A.D. 1335)

Kraina nazwana przeze mnie Taprobane w zasadzie nie istnieje, jednak na dziewięćdziesišt procent można identyfikować jš z wyspš Cejlon (obecnie Sri Lanka). Wprawdzie dopiero w Posłowiu wyjaniam szczegóły tyczšce lokalizacji, osób i zdarzeń, jednak Czytelnik nie zbłšdzi uznajšc z góry, że mimo fantastycznoci akcji nie odbiegam wiele od rzeczywistoci. Nazwa Taprobane wymawiana jest zwykle z angielska (czyli jej ostatnia sylaba rymuje się wówczas ze słowem plain), jednak właciwa wymowa brzmi Tap-ROB-ani, o czym Milton, rzecz jasna, dobrze wiedział:

Od Indii, złotych półwyspów i przystani,
po najdalszš sporód wysp, Taprobane...
(Raj Odzyskany, Księga IV)
 
częć pierwsza

Pałac
l
Kalidasa


Z każdym rokiem korona dšżyła mu coraz bardziej. Gdy czcigodny Bodhidharma Mahanayake Thero nałożył jš po raz pierwszy na skronie, zdumiony był lekkociš tego symbolu godnoci. Jak niechętnie go wówczas przyjmował! Teraz, po dwudziestu latach, król Kalidasa korzystał z każdej stwarzanej przez dworskš etykietę okazji, by odkładać na bok wysadzanš klejnotami złotš obręcz.
Okazji tych miał zresztš całkiem sporo. Z rzadka tylko zdarzało się, że jaki wysłannik czy petent prosił o posłuchanie. Mało kto docierał na smagany wiatrami wierzchołek, gdzie wzniesiono skalnš fortecę; większoć podróżników zdšżajšcych do Yakkagali cofała się w ostatniej chwili, tuż przed stromym podejciem przez paszczę zastygłego w gotowoci do skoku kamiennego lwa. Stary król mógłby równie dobrze nigdy nie zasiadać na swym podniebnym tronie. Którego dnia będzie zresztš zbyt słaby, by wdrapać się do własnego pałacu, oczywicie o ile liczni wrogowie dadzš mu poznać trudy starczego zniedołężnienia.
Owi wrogowie zbierali już siły. Król spojrzał na północ, skšd miała nadcišgnšć armia jego przyrodniego brata pragnšcego objšć skšpany w wieżej krwi tron Taprobane. Zagrożenie było wcišż odległe, oddzielone smaganym monsunowymi deszczami morzem, jednak istniało. Król z zadowoleniem przyjšł do wiadomoci, że zarówno szpiegowie, którym ufał, jak i astrologowie, nie zawsze godni wiary, w tym wypadku doszli do identycznych wniosków.
Malgara czekał prawie dwadziecia lat, snujšc plany i zabiegajšc o wsparcie obcych królów. Tuż obok jednak czaił się wróg jeszcze cierpliwszy i skłonny do sięgania po znacznie subtelniejsze metody walki. Idealny w proporcjach wierzchołek Sri Kandy, więtej Góry, rysował się dzisiaj wyjštkowo wyrazicie na tle południowego nieba. Zdawał się ciemnieć bardzo blisko, na wycišgniecie ręki, majestatycznie panujšc nad centralnš równinš. Od zarania dziejów sylwetka więtej Góry napełniała lękiem serca wszystkich, którym dane było jš ujrzeć. Kalidasa ani na chwilę nie potrafił zapomnieć o jej przytłaczajšcym ogromie i o władzy, której była symbolem.
Mahanayake Thero nie posiadał armii, tršbišcych rozgłonie słoni z bršzowymi nakładkami na kły, zdolnych zaszarżować w bitwie. Pierwszy Kapłan był tylko starcem odzianym w pomarańczowš szatę, a całym jego majštkiem była miseczka żebracza i lić palmowy chronišcy od słońca. Kiedy pomniejsi mnichowie i akolici gromadzili się kręgiem wokół niego i zawodzili więte pieni, on siadał w milczeniu, krzyżujšc nogi... A jednak miał doć mocy, by wtršcać się w sprawy królów. Bardzo dziwne...
Powietrze było tego dnia tak czyste, że dawało się dostrzec nawet wištynię, maleńkš z tej odlegoci, biały grot strzały wyrastajšcy na wierzchołku Sri Kandy. Budowla w ogóle nie wyglšdała na dzieło człowieka i kojarzyła się królowi z naprawdę potężnymi górami, które widział w młodoci, kiedy to jako na poły goć, a na poły zakładnik przebywał na dworze Mahindy Wielkiego. Na wierzchołkach tamtych gór spoczywała biała krystaliczna substancja, nie majšca nawet swej nazwy w językach używanych na Taprobane. Hindusi twierdzili, że to magicznie przemieniona woda, jednak Kalidasa miał się zawsze z takich przesšdów.
Lnišca niczym koć słoniowa wištynia odległa była ledwie o trzy dni marszu, najpierw królewskš drogš przez puszczę i pola ryżowe, potem krętymi schodami, których pokonanie pochłaniało aż dwie trzecie czasu podróży. Król wiedział, że zapewne nigdy już nie wdrapie się na sam szczyt, bowiem u krańca tej drogi czekał jedyny nieprzyjaciel, którego Kalidasa bał się naprawdę, a którego pokonać nie potrafił. Czasem z zawiciš spoglšdał na szereg pochodni niesionych przez pielgrzymów, powoli sunšcych po stoku góry. Najnędzniejszy żebrak mógł ujrzeć wit na więtym wierzchołku i uzyskać błogosławieństwo bogów, a władcy całej tej krainy nie dane było dostšpić podobnego zaszczytu.
Pozostawało mu wszakże to i owo na pocieszenie. Tuż obok rozcišgały się otoczone fosami i wałami obronnymi baseny i fontanny Ogrodów Rozkoszy. Jeli tylko czas pozwalał, król odwiedzał miejsca, gdzie zgromadzono największe bogactwa jego krainy. Gdy i to go męczyło, były jeszcze dziewczyny, zwane kamiennymi, chociaż w rzeczywistoci nad wyraz cielesne. Jednak władca wzywał je coraz rzadziej. No i były jeszcze dwie setki niemiertelnych, z którymi Kalidasa często dzielił się mylami, nikomu więcej nie mogšc zaufać.
Błyskawica przecięła niebo na zachodzie, przetoczył się łoskot gromu. Kalidasa odwrócił oczy od ponurego ogromu góry i spojrzał z nadziejš, że może ten piorun zwiastuje deszcz. Monsun opóniał się w tym roku, sztuczne jeziora ożywiajšce system nawadniajšcy wyspy wyschły już niemal do cna. O tej porze największe z nich powinno lnić już gładkim lustrem wody. Król wiedział, że ten najrozleglejszy zbiornik poddani nazywajš wcišż od imienia jego ojca, Paravany Samudry, Morzem Paravany. Praca nad nim trwała przez życie kilku pokoleń, a ukończono jš ledwo trzydzieci lat temu. W owym szczęliwym dniu, kiedy po raz pierwszy otwarto przepusty, młody ksišżę Kalidasa prężył się dumnie u boku swego ojca. Życiodajna woda popłynęła przez spragniony kraj. W całym królestwie nie można było znaleć widoku piękniejszego, niż odbicie wież i gmachów Ranapury w tafli zwierciadła wód uczynionego ludzkš rękš. Ranapura, Złote Miasto, pradawna stolica, którš król porzucił, by zrealizować swe marzenia...
Kolejny grzmot przetoczył się po niebie, jednak Kalidasa wiedział już, że deszczu z tego nie będzie. Powietrze nad wierzchołkiem Skały Demona trwało w bezruchu, nie czuło się tego charakterystycznego, raptownego podmuchu poprzedzajšcego nadejcie monsunu. Nim deszcz nadejdzie, głód zajrzy w oczy ludowi, przysparzajšc władcy dodatkowych trosk.
- Wasza Wysokoć - rozległ się spokojny głos dworzanina, cierpliwego Adigara. - Wysłannicy zaraz wyjeżdżajš. Pragnš się jeszcze pożegnać. Ach tak, tych dwóch ambasadorów o bladych obliczach, którzy przybyli zza zachodniego oceanu! Szkoda, że odchodzš, bo przywieli wiele nowin na obrzydłš już królowi wyspę. Opowiadali niejedno o cudach dalekiego wiata, jednak sami przyznawali, że żaden nie mógł się równać z podniebnš fortecš i pałacem.
Kalidasa odwrócił się od zwieńczonej bielš więtej Góry i łaciatej szachownicy zalanych słonecznym blaskiem pól. Po granitowych stopniach ruszył do sali audiencyjnej. Za nim szambelan z pomocnikami dwigali skarby z koci słoniowej i drogocennych kamieni, dary dla wysokich i dumnych mężczyzn, którzy przyszli złożyć uszanowanie i pożegnać gospodarza. Już niebawem opuszczš Taprobane i popłynš za morze, do miasta młodszego o całe wieki od Ranapury. Dary wezmš ze sobš, by przekazać je swojemu władcy. Możliwe, że widok tych cudów chociaż na chwilę rozjani ponure myli cesarza Hadriana.
Pobłyskujšc jasnopomarańczowš szatš na tle białego muru, Mahanayake Thero podszedł powoli do jego północnej krawędzi. Daleko w dole cišgnęła się po horyzont pstrokata szachownica pól ryżowych obrysowanych ciemnymi liniami kanałów nawadniajšcych, lniło błękitem jezioro, Morze Paravany, za nim za widniały ogromne nawet z tej odległoci budowle Ranapury. Od trzydziestu lat mnich wcišż podziwiał wiecznie zmiennš panoramę, wiedział jednak, że nigdy nie uchwyci, nie zapamięta wszystkich szczegółów tego krajobrazu. Jego kolory i faktura zmieniały się wraz z porami roku, ba, z każdš przepływajšcš chmurš. Ja także kiedy odpłynę jak chmura, pomylał Bodhidharma, i nawet wtedy ujrzę co nowego...
Jedno tylko mšciło doskonały w proporcjach krajobraz: szary głaz Skały Demona sterczšcej niby intruz z równiny. Zgodnie z legendš skała ta miała zostać przyniesiona tu przez małpiego boga, Hanumana, z Himalajów. Bóg porwał wówczas poronięty ziołami wierzchołek niewysokiej góry i poniósł całoć, nie chcšc zwlekać z lekami dla swych rannych towarzyszy. Miało się to dziać zaraz po zakończeniu bitew Ramayany.
Z tej odległoci trudno było, rzecz jasna, odróżnić jakiekolwiek szczegóły siedziby Kalidasy prócz linii fosy i wałów otaczajšcych Ogrody Rozkoszy. Jednak Skała Demona wywierała na każdym widzu wrażenie na tyle silne, że trudno było zapomnieć jej widok. Mahanayake Thero wcišż miał przed oczami widziane niegdy łapy lwa wystajšce ze skalnej ciany sporo poniżej blanków. Tam w górze przechadzał się ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin