Graeme Gibson - Perpetuum mobile.rtf

(1350 KB) Pobierz

Graeme Gibson

Perpetuum mobile

 

Część pierwsza: 1860 Rozdział pierwszy

... i nie zawstydzaj mnie w oczekiwaniu moim.

Psalm 119

I

Trzepotem skrzydeł za plecami narastała w lesie ciem­ ność. Robert Fraser przeciągnął się, podrapał oburącz po głowie i ostrożnie zgiął bolący grzbiet.

Już przed południem, kiedy lemiesz utknął w ziemi i nie dawał się ruszyć z miejsca, Robert jął kląć cholerne korzenie, kamienie, pniaki, całą tę diabelską krainę. Ned i Dymka przystanęły i dopiero kiedy przemówił do nich łagodnie, znów naparły na uprzęże z wyczuwalną ner­ wowością zwierząt, które pamiętają dawne porażki. Ro­ bert popychał czepigi pługa zachęcając konie, zapierał się i cisnął tak długo, aż wreszcie poczuł, że zagrzebany przedmiot zaczyna ustępować. Z niedowierzaniem pa­ trzył, jak nad powierzchnię ziemi wynurza się olbrzy­ mia żółta kość. Była nie krótsza niż jego noga i nawet jeszcze od niej grubsza. Przez krótką chwilę Robertowi zdawało się, że słyszy wydawany przez odkrytą kość odgłos, niczym dech dobywający się z ciała.

-              Prrr! — zawołał na konie i odsunął się, kiedy kość uderzyła w odkładnicę. Dymka zadrżała i zaczęła tupać, jakby ziemia parzyła ją w kopyta. Spłoszył się nawet Ned. Robert musiał długo poklepywać oba konie, ciąg­ nąć za uszy i podtykać im kawałki prasowanego tytoniu, zanim na powrót poczuły odwagę, która i jego zaczynała powoli opuszczać.

Oskrobał boki kości z błota i przykucnąwszy oczyścił metodycznie oba końce. Kiedy stukał w znalezisko czubkiem myśliwskiego noża, przyszło mu do głowy, że to z pewnością kość udowa słonia, nic innego! Słyszał

7              j

przecież o słoniach, przedziwnych stworach z małymi Murzynami na grzbiecie, a raz, kiedy był w Toronto, opowiadano mu, że dopiero co odjechał do Montrealu zwierzyniec z najprawdziwszym słoniem. W trakcie po­ obiednich pogwarek mężczyźni wspominali z rozmarze­ niem, jak to śliczna młoda dziewczyna w trykotach pozwoliła bestii objąć się giętką trąbą i na oczach zdumionego tłumu unieść w powietrze, prężąc kibić i wdzięcznie falując ramionami. Jeden z przygodnych znajomych, klepiąc się po opiętym kamizelką brzuchu, opowiedział z kolei, jak dziewczyna wyciągnęła się na zamorskim dywanie i rozkazała zwierzęciu, żeby poło­ żyło wielką stopę na jej bezbronnej twarzy. Nikt nie widział nigdy dotąd czegoś podobnego, a obraz ten powraca czasem we snach Roberta: wysmukła i śliczna kobieta w błyszczących trykotach, która wygina w łuk plecy i biodra i trwa tak pełna wdzięku, falując ramio­ nami niczym parą skrzydeł.

Zapalił fajkę i przez dobre pół godziny przyglądał się kości. Suchy wiatr, który sfrunął nareszcie z wierz­ chołków drzew, nabierał pędu na pustym polu i pory­ wał dym z fajki tak raptownie, że Robert nie miał nawet czasu go wypuścić. Przykucnął, kosmyki brudnych wło­ sów biły go po czole i policzkach, a nogawki zafur- kotały wokół łydek. Przysiadł na kamieniu. Kość spo­ czywała nieruchomo w poprzek trzech bruzd. Po ziemi przelatywały cienie obłoków. Robert nie dostrzegł stadka dzikich gołębi, które przemknęło nisko nad polem, nie słyszał skrzekliwej skargi jastrzębia gdzieś w lesie za ogrodzeniem jego pola. Bojąc się złego znaku — jak gdyby teraz, wiosną, ziemia przesyłała mu ostrzeżenie — bezskutecznie próbował osądzić, czy nie powinien zako­ pać kości z powrotem do ziemi.

W nagłym porywie pochwycił kość i uniósł w ramio­ nach niczym niemowlę albo trupa. Wtedy znów to usły­ szał: podziemne westchnienie, które było jak oddech pełen żałoby i nieskończonej rezygnacji. Ciężar nie po­ zwalał wyprostować ciała i przyginał do ziemi, kiedy potykając się Robert ruszył w stronę nie zaoranego jeszcze kawałka gruntu obok zarośli. Tam upuścił kość i czekał. Nic się nie stało. Pochwycił więc łopatę i za-

8

głębi! ją w ziemi. Niemal natychmiast ukazała się na­ stępna kość, potem trzecia. Układał je kolejno obok pierwszej, pieczołowicie rekonstruując to, co niechcący rozdzielił.

W miarę upływu godzin umacniał się w przekonaniu, że to wcale nie słoń zdechł na jego polu. Znalezione kości były zbyt stare, zbyt porowate: mniejsze kręgi mógłby skruszyć w palcach. Czymkolwiek był ów stwór, leżał tu od bardzo dawna, na długo przed pamiętnym porankiem sprzed sześciu lat, kiedy Metys zwany przez wszystkich Jozue Wierzba zatrzymał się i rzekł do Roberta:

              To się zaczyna tutaj, a ciągnie aż do strumienia.

Robert Fraser zapamiętał tę chwilę na zawsze. Miał wtedy zaledwie dwadzieścia cztery lata i po raz pierwszy stał na swojej własnej ziemi, która zresztą niczym się nie różniła od krainy oglądanej przez całą drogę. Monoto­ nia gęstwiny porażała — nie dlatego że człowiek czuł się przy niej mały, lecz dlatego że puszcza zdawała się go wchłaniać, jak gdyby chciała każdego zamienić w rzecz czy w stworzenie bezrozumne niby ptak. Wyruszyli z Jozuem z Szalonej Rzeki o pierwszym brzasku i przez pięć godzin maszerowali w milczeniu, podobnym ciszy serca bijącego bez ruchu i dźwięku. Każde drzewo, każda kępa krzaków wyglądały tak samo. każdy zakręt ścieżki odsłaniał w nieskończoność tę samą perspektywę co po­ przedni, jak gdyby Robertowi ktoś przesłaniał co chwila oczy ciemną płachtą. Rośliny zahaczały o ubrania i dra­ pały po rękach i twarzach, jakby chciały ich obu za­ trzymać, otoczyć chwytnymi pnączami i zmusić, by zapuścili tutaj korzenie. W górze, między wierzchoł­ kami drzew, powietrze było pełne słońca, lecz dno lasu pozostawało wilgotne i martwe.

Jozue milczał i z dezaprobatą na płaskiej twarzy pa­ trzył na Roberta, który przejęty stał bez ruchu, nie słysząc nawet szmeru niewidzialnego strumienia. Już wtedy, trochę na północny zachód, mniej niż sto kroków od nich. tuż pod powierzchnią leśnej polanki spoczywała ta gu- downa, niezwykle skomplikowana kostna konstrukcja.

Trzepotem skrzydeł za plecami narastała w Iesie ciem­ ność. Wiatr ucichł, pozostawiając wszystko w nienatural­ nym bezruchu. Własny oddech, ubranie trące o znużone

9

ciało, zgrzyt łopaty o następną olbrzymią kość — wszyst­ kie te znajome już dźwięki dudniły Robertowi w głowie jak uderzenia krwi. Wysoko na niebie ciągnęły na pół­ noc postrzępione obłoki. Znów przyklęknął na wilgotnej ziemi. Delikatnie oczyścił nowe znalezisko dłońmi i do­ bytym zza pasa nożem. Podążając za stromo opadającą kostną krzywizną napotkał wybrzuszenie, które musiało być łukiem brwiowym, a potem pierwszy z ziejących oczodołów. Oba — podobnie jak całe wnętrze czaszki — były zapchane ziemią. Oczyścił czerep i wytoczył go z płytkiej jamy, kierując na właściwe miejsce pośród wydartej z ziemi i mozolnie teraz składanej gmatwaniny kości, rozpostartej na splątanym zeszłorocznym pod­ szyciu.

Nowe stado gołębi zatoczyło nad lasem pospieszny krąg i usiadło na bukach po drugiej stronie ogrodzenia. Tym razem Robert usłyszał ich prędki trzepot skrzydeł i lądowanie. Na południu zobaczył drugie, większe stado. Z lasu dobiegały żałościwe głosy ptaków. Kilka sztuk sfrunęło na ogrodzenie, a ich wibrujące nawoływania odbijały mu się w głowie dziwacznym echem.

Kiedy usłyszał od strony gruntów Caseya stłumiony wystrzał, znów odwrócił się ku wygrzebanej jamie. Wlo­ kąc w stronę czaszki kieł barwy ochry, wyobrażał sobie, jak żywe zwierzę nieustępliwie maszeruje przez las, siłą torując sobie szlak — kanciaste żebra i rozsypane kręgi znów w jednej linii, puste oczodoły, trzonowe zęby większe niż ludzka pięść, na powrót okryte skórą cielsko wsparte na kolumnach nóg...

Wreszcie wspiął się na ogrodzenie, usiadł i nabił fajkę. Był już bardzo zmęczony. Nad głową wyczuwał bez­ głośny lot nietoperzy. Jeszcze raz spojrzał na groteskowy stos pożółkłych kości. Światło za zasłoną lasu zaczynało migotać, z żółtości i oranżu pęczniało w mroczną zieleń. Pojedynczy promień wystrzelił ku górze na chwilę roz­ świetlając kontury wierzchołków, a potem zniknął jak błyskawica. Zapalając na nowo fajkę Robert wciąż sły- g*ovvą '0P°t skrzydeł. Na twarzy czuł dotknięcie ■H™’ B bezładnie potrząsał liśćmi. Żu-

II              PS.postawił Stopę na ziemi, ciężko zwlókł z °8rod«n>a i rozcierając oburącz krzyż, ostrożnie

się przeciągnął i rozprostował. Wreszcie poczuł, że na­ pięcie mięśni ustępuje, a ból przycicha.

              Tego mi było potrzeba! — rzekł na głos. Bóg mu świadkiem, że można tego dokonać. — Ja to zrobię!

ii

Dochodziło południe, kiedy Anna Birdwood przybyła wraz z Jozuem, aby czuwać nad porodem Mary Fraser. Bledsza niż zwykle przywitała Roberta — swego zięcia — nikłym uśmiechem i prawie niewyczuwalnym uściskiem dłoni.

              Nie zaczęło się jeszcze, prawda?

Potrząsnął głową.

              W takim razie spokojnie — roześmiała się nagle. — Niedługo przyjdzie nam czekać.

Wiatr trzepotał w gałęziach, kiedy Jozue, nie mając widać nic lepszego do roboty, odchodził, by zapolować na gołębie. Szedł wymachując hakiem, który zastępował mu lewą dłoń. Powiew potrząsnął młodym sadem i klekotał śmigłami zabawek, które Robert poustawiał na dziedziń­ cu. Przy bramie podskakiwał i trzepał drewnianymi skrzydłami niebieskooki kogut na patyku, obok dreptał w miejscu zaprzęg pobielanych koni, a skrzypiące koła wozu kręciły się w powietrzu. Zabawki unosiły się i opa­ dały, skrzypiały i klekotały w furkocie cedrowych śmi­ gieł, idiotycznie powtarzając w nieskończoność każdy ruch. Mary stanęła w drzwiach domu, z trudem przepy­ chając przez nie brzuch. Drewniane kury stukały stępio­ nymi dziobami w drewno, świnie tarzały się konwulsyjnie z boku na bok, osioł wielkości niedużego psa zwiesił łeb i raz po raz wierzgał nogami na zawiasach. Nieco dalej dziwaczny, chudy stwór wciąż usiłował stanąć Ra równe nogi, a z jego otwartej paszczęki, z niewyraźnie zaryso­ wanych ust wydobywał się gwiżdżący skrzek...

Poród rozpoczął się podczas wieczerzy, jak gdyby Mary czekała tylko na przybycie matki. Poczuła nagłe, że dziecko w łonie krzyknęło. Słysząc to stłumione wezwanie zesztywniała w krześle, a na czoło i skronie

wystąpił jej pot. Anna zapędziła ją na piętro. Tym­ czasem Robert próbował sobie przypomnieć, czy żona tego ranka była inna niż zwykle. Z biegiem miesięcy, podczas których rozrastał się brzuch Mary, rósł także zamęt w myślach Roberta: co dzień oglądał skórę, która napinała się jak żywot wzdętej krowy, jak schnące po­ krycie bębna; czuł poruszenia wewnątrz ciała żony, naj­ pierw nieśmiałe, a potem już tak gwałtowne, że aż wy­ brzuszała się sinawa skóra. Wreszcie nie mógł już na to patrzeć. Umiał radzić sobie z porodami u inwentarza, doglądał macior, wprawnie wiązał sznury do wystają­ cych nóg cielaków i wyciągał je, czasem wsadzał rękę po łokieć, żeby pochwycić śliską raciczkę. Czy to samo robią akuszerki? Nie potrafił sobie wyobrazić porodu kobiety. Kiedy poród się komplikuje, krowy leżą w otępieniu i dyszą, robią bokami, ryczą i zwilżają ozorem żółte zęby.

Rąbał właśnie drwa do pieca, kiedy, tak jak się spo­ dziewał, Anna podeszła i oznajmiła:

              Wyczytałam coś w wodzie.

Na skroni pulsowała jej niebieska żyłka, przez skórę twarzy przeświecały kości.

              Widziałam w wodzie nieszczęście.

Wbił siekierkę w pieniek i odwrócił się z rezygnacją. Jak zwykle wlała źródlaną wodę do pękniętej misy i mieszała ją w kierunku przeciwnym do ruchu wska­ zówek zegara, wypatrując znaków, które tylko ona jedna umiała dostrzec.

-              Nie od razu. Mary nic nie będzie, zupełnie nic. Maleństwu też nie. Dopiero później...

Na drodze ukazał się doktor Tom Sanderson, drobna postać na dychawicznym koniu, a za nim idący piechotą Caseyowie.

              Woda wróży nieszczęście.

              Jakże to?

Robert nastawił ucha. Jozue polował teraz koło bo­ browej łączki, coraz bliżej kości. Chociaż kolbę flinty musiał przywiązywać sobie do haka rzemieniem, nie­ często chybiał.

-              Nie trzeba ci wiedzieć — Anna delikatnie pogła­ dziła dłoń Roberta. — Najlepiej nie wiedzieć nic za­ wczasu.

              Witajcie oboje — zawołał z daleka doktor piskli­ wym, jakby drwiącym głosem.

              Ale, Boże drogi...

Głos Roberta nałożył się na słowa doktora. Więc dla­ czego mi to mówisz? Masz oczy jak pokryte bielmem. Dlaczego mi to mówisz? Anna chciała go wziąć za ręce. Wola boska, zdawała się mówić, bądź dzielny, bądź dzielny... Wyrwał się i odwrócił ku nowo przybyłym, lecz Anna go uprzedziła:

              Nie będziesz nam tu potrzebny, Tomie Sanderson. Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. A ty. Robercie, nanoś drew, przydadzą się, nim nadejdzie ranek. — Prze­ mykając obok zamarłych na chwilę wiatraczków zawo­ łała przez ramię: — Pani Casey, chodźże pani, mamy huk roboty...

Burzowe chmury spiętrzyły się na zachodnim niebie jak żaglowce. Stadko gołębi polatywało obok stodoły. Bar­ bara Casey niczym kwoka podreptała prędko ku do­ mostwu.

-              Może dasz nam się chociaż napić, Robercie, co? W końcu to twoje gospodarstwo. — Doktor Tom zsunął się z konia i entuzjastycznie podrapał w krocze. - Chryste, ależ z niej kościste bydlę. — Roześmiał się piskliwie jak dziecko i dorzucił: — Znaczy się ze Stelli, mo­ jej szkapy. Nie mówiłbym tak przecież o twojej teścio­ wej, co to, to nie. Nie przyłapiecie mnie jeżdżącego na niej za żadne skarby świata... Hę? — Mrugnął do nich

i              splunął. — „Nie będziesz nam tu potrzebny, Sander­ son!” Dobre sobie, co, chłopcy?

              To Jozue tam strzela? — Will Casey, choć silny jak bawół i często wpadający w gniew, miał głos podro­ stka.

              Strzela jak wszyscy diabli. — Sanderson błysnął żółtymi zębami, wciąż gmerąjąc w obfitych portkach. — Nie to co ja, sami wiecie... Nie trafię w stodołę, na­ wet jak mnie zamkną w środku.

Znów się wyszczerzył, bo dobrze wiedział o pogło­ skach, że zamordował niegdyś pewnego kaprala, kładąc go trupem jednym strzałem w potylicę.

Zmierzchało coraz bardziej. Mocny wiatr zwiastował nadciąganie burzy. Wszystko straciło barwę, wciąż przy-

13

bywało cieni. Usadowili się obok stodoły i w klekocie wiatraczków nasłuchiwali grzmotów, które pełnym gło­ sem huczały za ścianą lasu.

              Najczęściej tak bywa, że rodzą, kiedy przychodzi porządna burza.

Casey przytaknął słowom doktora i przechylił butelkę. Pachę i bok koszuli miał ciemne od potu.

              To samo z krowami. — Casey wetknął butelkę w wyciągniętą dłoń doktora.

              Zapamiętajcie moje słowa. — Doktor pociągnął

i              pośpiesznie przełknął. — To nie potrwa długo.

Robert siedział na kłodzie opodal domu, trzyma­ jąc dłonie na kolanach. Jaskółki przysiadały parami w uschniętych gałęziach drzew wzdłuż strumienia, świer­ gocząc zajadle zataczały pod niebem ciasne koła i piko­ wały nad stodołą, gdzie zwierzęta niespokojnie przytupy­ wały w oczekiwaniu na burzę, a Dymka dreptała nie­ pewnie wzdłuż ogrodzenia i niecierpliwie parskała.

Robertowi zgasła fajka. Wystukał ją o obcas, prze­ dmuchał i odezwał się od niechcenia: — Will, ona wróżyła z wody. Mówi, że widzi nieszczęście.

              Jezu, Robert, dajże spokój, tyle razy już się pomy­ liła! — Casey splótł kanciaste dłonie i strzelił po kolei każdym stawem, po czym zmienił dłonie i zaczął to samo z drugą. ■— Tyle razy — szepnął — tyle razy się po­ myliła.

Błyskawicę dzieliło od grzmotu już tylko osiem czy dziesięć uderzeń serca.

Doktor zerwał się naraz i trzepocząc zbyt luźną mary­ narką, która wyglądała, jakby jej właściciel nagle się skurczył, zaczął podskakiwać jak marionetka.

              Dobry Jezu! — zawołał — ile złego potrafi taka narobić! A tu w dodatku chodzi o jej własną córkę! — Musiał podnieść głos, by mogli go usłyszeć w rosnącym szumie. — Żaden z nas nie wie, jaki los mu pisany. Dobry czy zły, zadecyduje o tym Stwórca!

Nim dobiegli do ganku, pył dziedzińca siekły już krople deszczu wielkie jak piąstka dziecka. Las giął się pod naporem burzy, gdy w resztkach światła schronili się pod ścianą z bierwion. Poczuli piorun, jeszcze zanim zdążył 14

,

uderzyć, lecz choć zakryli uszy, ogłuszył ich trzask, taki, jakby wylano tłuszcz na rozpaloną blachę.

Kiedy wchodzili do środka, domem wstrząsał olbrzymi koncert piorunów i nawałnicy. Belki skrzypiały i przesu­ wały się w każdej fudze i spojeniu. Jeśli nie liczyć staccato jaśniejących błyskawic, we wnętrzu panował dziwny cień, ni to ciemność, ni to światło, podobna do zmierzchu szarość, w której jak dwie kałuże brunatnego światła rozbłyskiwały lampy, jedna na stole, a druga obok pieca. Ich płomyki zadrżały gwałtownie, kiedy Robert zamykał drzwi.

Na stole, pomiędzy Jozuem a Barbarą Casey, na wpół zatopione we własnym cieniu, leżały dwa olbrzymie zęby trzonowe. Robert rozpoznał je od razu. Chryste Panie! Oparł się o belkowanie ściany i zamknął oczy.

              Co tam takiego macie?

Doktor podszedł do stołu i zatarł ręce. Za nim podążył Casey.

              Zęby! — Robert odchrząknął i powtórzył: — Zęby!...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin