Gamal al-Ghitani - Barakat.rtf

(992 KB) Pobierz

Gamal al-Ghitani

 

BARAKAT

 

Pierwszy wyjątek z pamiętników podróżni­ ka weneckiego Viscontiego Gianti, który w XVI wieku wiele razy odwiedzał Kair podczas swoich peregrynacji po świecie. Opisuje tutaj, co działo się w Kairze w sier­ pniu 1517 roku, czyli radżabie 922 roku ery muzułmańskiej.

Gdzie jest pierwszy, tam jest i ostatni; każdy początek ma swój kres.

Radżab 922 roku hidżry

sierpień/wrzesień 1517 roku ery chrześcijańskiej

Niespokojnie jest w te dni w egipskiej krainie. Obcy wydaje mi się Kair, nie taki, jakim znałem go podczas poprzednich podróży. Ludzie inaczej rozmawiają, a ja znam przecież język tego kraju i jego narzecza. Miasto podobne jest choremu, który za chwilę ma wybuchnąć płaczem, jest jak strwożona kobieta, obawiająca się, że zostanie zhańbiona pod koniec nocy. Nawet niebo ma kolor bladoniebieski, jest zmącone, przesłania je mgła przybyła z dalekich krajów. Przychodzą mi na myśl indyjskie wioski dotknięte zarazą, gdzie powietrze jest ciężkie od wilgoci. Noc, domy oczekują czegoś, co stać się może jutro albo pojutrze. Wsłuchuję się w stuk kopyt końskich na kamieniach drogi: To oddala się, to znów przybliża. Ostrożnie wyglądam przez maszrabijję, żeby nikt mnie nie dostrzegł. Mrok spowija domy. Nie widać minaretu przy nowym meczecie sułtana al-Ghawri. Nie­ wiele lat upłynęło od jego zbudowania. Nie widziałem go za ostatnim tutaj pobytem, przed długą podróżą na Wschód. Słyszałem wtedy o przygotowaniach do budowy ogromnej kopuły. Wysuwam głowę. Boję się, że z mroku mogą wychynąć twarze bezlitosnych strażników. Jeżeli poznają we mnie cudzoziemca, czeka mnie niechybna śmierć, bez sądu i przesłuchania. Nie zapytają nawet, kim jestem i skąd przybyłem. Nie dadzą mi sposobności nic powiedzieć, wyjaśnić, że znam osobiście gubernatora, emira Kurt-beja, a nawet dwa razy słyszałem muhtasiba Kairu, samego az-Zajniego Barakata ibn Musę, który

7

piastuje wiele urzędów. Odpowiada za przestrzeganie porządku i prawa. Gdyby mnie zobaczył, przypomniałby sobie na pewno. Wiem, że nie zapomina żadnej ujrzanej przelotnie twarzy, nawet gdyby ją widział przed dzie­ sięcioma laty. Tej nocy zostanę w domu. Nie wyszedłbym żywcem z rąk patroli nocnej straży i band mameluków. Wszystkie domy w mieście są zamknięte, strwożone, chciałyby się ukryć, zaszyć w bezpiecznym miejscu. Pogasiłem wszystkie świece, boję się, żeby ich odblask nie zatańczył w szpiegujących oczach. Wczesnym popołu­ dniem przechadzałem się po al-Husajnijji. Owładnęła mną ta sama tęsknota co zawsze, kiedy przybywam do jakiegoś kraju, kiedy wracam do miasta, które już odwie­ dziłem. Kilka dni musi zwykle upłynąć, zanim odnajdę znajomych. Przemierzam miasto wzdłuż i wszerz, rozpy­ tuję o ludzi, których znam, opłakuję tych, co odeszli. Zastanawiam się, gdzie byłem w dniu, kiedy rozstali się z tym światem? W jakim mieście gościłem? Przypadkiem spotykam kogoś ze znajomych, obejmuję go, zwyczajem ludzi tego kraju, i składamy sobie pocałunki na ramio­ nach, odsuwam się, żeby dobrze mu się przyjrzeć, i znów porywam go w objęcia. Zapewniam, że się nic nie zmienił, że tryska zdrowiem, choćby nawet posunął się w latach. On półgłosem dziękuje Bogu i klnie się, że musi mnie koniecznie ugościć w swoim domu. Idę, zasiadamy w go­ ścinnym pokoju, którego rzeźbione okna wychodzą na ogródek, gdzie rośnie bazylia i jaśmin, a w środku, w basenie z kolorowego marmuru, wytryska na cześć gościa mała fontanna.

Dziś jednak długo błądziłem po mieście i nie natknąłem się na nikogo z dawnych przyjaciół. Może się przenieśli? Słyszałem od pospólstwa, że wielu szajchów i wielmożów wywiozło gdzieś daleko, w nieznane, swoje najcenniejsze szaty i kosztowne sprzęty. Domowników wysłali na wieś, a sami opuścili domy i zamieszkali w mauzoleach i na cmentarzach. Wiele słyszałem pogłosek. Każdy mówi, co mu się żywnie podoba, wtrąca się do swoich i nie swoich spraw. Byli tacy, którzy się domagali, żeby emir Tuman- -bej ukrócił te języki. Inni orzekli, że to niemożliwe. Nagłe odcięcie wiadomości oznaczałoby, że zdarzyło się coś okropnego, o czym strach nawet pomyśleć. Jeszcze inni

8

wołali: „Czyżby mogło zdarzyć się coś, o czym nie mielibyśmy odwagi myśleć? Niemożliwe, armia sułtana składa się przecież z mężnych rycerzy i obrońców islamu, a każdy rycerz stanie za tysiąc Osmanów. Pokonał ich szlachetny Kait-bej, nie ujdą więc klęski z rąk sułtana al-Ghawri.”

              Jeżeli to prawda, to czemu nie ma żadnych rado­ snych wiadomości? — mówi ktoś inny. — Dlaczego bicie w bębny nic nowego nie oznajmia? Jakże wierzyć, że nic «ię nie zdarzyło? Nawet tutaj nie ma spokoju. — Jakiś mężczyzna w kawiarni spytał poprawiając turban: — Czy ktoś z was widział od przedwczoraj az-Zajniego Barakata ibn Musę? — Zapadło trwożne milczenie. Odstawiłem gorącą fajansową miseczkę przełknąwszy zaledwie łyk hulby. Co się stało z az-Zajnim Barakatem? Jeśli nic nie zaszło, to czemu krążą jakieś dziwne pogłoski? Mężczy­ zna, który zadał pytanie, spojrzał na mnie. Wyglądało na to, że jest sługą przy jakimś meczecie, może handluje starymi książkami, a może jest studentem al-Azharu? Świadczyłby o tym jego sposób mówienia i jego maniery. Zawsze kiedy widzę nieznajomego, zadaję sobie pytanie: Czym się trudni? Gdzie mieszka? Czy pochodzi z Chin, z Indii, a może z Hidżazu?

              Od dawna o nim nie słychać — powiedział ktoś z obecnych. — Istotnie, nie widzieliśmy go od trzech dni — stwierdził inny. — Ależ od pięciu!

Zmarszczyli czoła, próbowali sobie przypomnieć. Na­ wet ja rzekłem w duchu: — Zaiste, nie widziałem az-Zaj- niego, odkąd tutaj jestem.

Zazwyczaj lud Kairu ogląda az-Zajniego codziennie, choćby raz jeden. Poprzedzają go dobosze bijący w bę­ bny, w orszaku idą poborcy podatków. Az-Zajni kon­ troluje ceny towarów, wypatruje gniazd zepsucia. Usta­ nowił prawidła ruchu ulicznego, których trzeba prze­ strzegać. Niekiedy zabrania kobietom nosić pewne ro­ dzaje szat, a bywa i tak, że nie pozwala im wychodzić na ulice, jeśli mamelucy zbyt bezwstydnie hulają po mieście. Za ostatnim pobytem w Egipcie widziałem az-Zajniego w pełni sił i zdrowia. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Trzy lata mogą człowieka odmienić. Widywałem az-Zaj­ niego, jak zsiadłszy z konia rozmawiał ze sprzedawcami

9

słodyczy, sera i jaj. Zatrzymywał się długo przy kobietach handlujących kurami, gęśmi, królikami i kaczkami. Sam ustanawiał ceny i ścigał złoczyńców w mieście. Wiem, że ludzie cenili go i kochali. Pamiętam, co napisałem o nim po pierwszym naszym spotkaniu:

Widziałem już wielu mężów, Berberów, Hindusów, Włochów, władców Galii i Etiopii, a także najdalszych północnych krain, ale w niczyich oczach nie dostrzegłem takiego blasku. Kiedy mówi, źrenice mu się zwężają jak u kota. Stworzone są do tego, by przeszywać mgłę, mrok i uparte milczenie północnych krain. Nie patrzy na twarze i rysy, lecz przenika w głąb czaszki i w samo serce. Potrafi odkrywać tajone nadzieje i prawdziwe uczucia. Jego rysy zdradzają bystrą inteligencję, a kiedy przymyka oczy, czujesz w nim jakąś delikatność i dobroć zjednującą mu duszę, jednocześnie zaś budzi respekt. Pytał mnie o kraje, które odwiedzałem: jak tam żyłem, jak odnosili się do mnie ludzie. Pytał o swobodę kobiet w kraju Franków. Chciał wiedzieć, jak u nas wygląda sprawiedliwość dla poddanych. Pytał o szlaki pocztowe w Indiach. Wymie­ niał imiona szajchów z Dżiddy i Mekki, wielmożów z Damaszku. Powiedziałem, że nie jeździłem do Dżiddy, ale Mekkę odwiedziłem i przebywałem jakiś czas w Da­ maszku. Zapisał mi imiona pewnych ludzi, a ja przyrze­ kłem, że zapytam o nich, jeśli nadarzy się okazja.” Wtedy właśnie usłyszałem o niecodziennym wydarze­ niu, którego szczegóły opowiadał sam az-Zajni. Pewna grecka niewolnica zwróciła się do niego o pomoc. Podo­ bno nie miała jeszcze piętnastu lat, a kupił ją na targu pewien starszy człowiek trudniący się destylowaniem wody różanej. Był potężnie zbudowany, otyły, żarłoczny i chutliwy. Kiedy nabył tę piękną Greczynkę, dziewicę, zapomniał dla niej o wszystkim. Rzucił swoje zajęcie, przestał wychodzić z domu, nie udawał się na modlitwę, lecz jak dwudziestolatek dopadał dziewczyny o każdej porze dnia i nocy. Mówiono nawet — ale ja sądzę, iż to gmin wymyśla takie bezeceństwa — że jej krzyki słychać było poza domem, że dobiegały do przechodniów na uli­ cy. Najpierw rozlegał się przenikliwy krzyk, potem tupot nóg, a następnie zapadała cisza. Sąsiedzi litowali się nad dziewczyną i zastanawiali się, kiedy nieszczęsna śpi, jej

10

głos bowiem rozlegał się dniem i nocą. Mężczyźni roz­ prawiali o tym z zazdrością nie spuszczając oczu z za­ mkniętej na głucho przez cały tydzień bramy domu. Mło­ dzieńcy zaczęli obserwować maszrabijje i kiedy dobiegały ich krzyki dziewczyny, śmiali się do siebie, puszczali oko i ciągnęli jedni drugich za włosy. Nosiwoda, którego az-Zajni wezwał na świadka, zeznał, że na własne uszy słyszał krzyk tej biedaczki w żeńskiej części domu i wi­ dział ją kiedyś, jak wyglądała przez maszrabijję na we­ wnętrzny dziedziniec. Włosy miała w nieładzie. Wyszedł wtedy kiwając głową z zadziwienia. W każdym razie dziewczyna zwróciła się o pomoc do az-Zajniego Bara- kata. Wysłała do niego małego posługacza. Az-Zajni nie zwlekał. Poradził się ulemów, długo z nimi rozmawiał, aż najstarszy z nich wydał fatwę i rozstrzygnął, że zamiar az-Zajniego jest słuszny. Wtedy az-Zajni udał się do domu tego człowieka, którego, jak pamiętam, zwali al-Attarem. Kiedy tam wkroczył, wzburzony gospodarz zaczął głośno krzyczeć, że muhtasibowi nic do tego, co ludzie robią w swoich domach. Az-Zajni aresztował go, rozkazał położyć na ziemi i obnażyć, a wtedy aż się przelękli na widok tego, co ujrzeli. Szajch hanafitów przysięgał, że czegoś podobnego nie oglądał nigdy w życiu.

              Dziewczyna młodsza jest od ciebie o czterdzieści lat — powiedział az-Zajni. — Nie grzech tak ją męczyć, i jeszcze do tego czymś takim?

Kazał wymierzyć mu pięćdziesiąt kijów, a dziewczynę uwolnić. Al-Attar uwolnił ją pod przymusem, ale nigdy tego az-Zajniemu nie zapomniał. Rozłąka z niewolnicą całkiem go załamała. Zaczęto widywać go w różnych dzielnicach Kairu, jak z błędnym wzrokiem, w podartym ubraniu, obśliniony, szukał jakiejś niewiadomej zguby. Nie wspominał nigdy jej imienia, przyzywał tylko coś, czego nazwać nie śmiał. Gdzie się tylko pojawił, motłoch wrzeszczał na niego, bili go we wstydliwe miejsce, wy­ śmiewali, szydzili, a on rozglądał się dookoła, szukając miłej sercu zguby. Słyszałem od kogoś, do kogo mam zaufanie, że tenże al-Attar nigdy w swoim życiu nie poznał kobiety przed tą dziewczyną. Nie ożenił się. utrzymywał matkę i rodzeństwo, a kiedy najmłodsza

z sióstr wyszła za mąż, został zupełnie sam. Przez długie lata składał pieniądze na tę niewolnicę. Jej obraz nakreślił pieczołowicie w wyobraźni: biała jak srebro, o piersiach jak kule z rachatłukum, jedwabistych w dotyku... Wyśnił ją sobie przez długie lata, aż w końcu znalazł, ale długo się nią nie cieszył, bo mu ją zabrali, wydarli. Była radość i się skończyła, jak mawiają prości Egipcjanie.

Różnie mówili ludzie o postępowaniu az-Zajniego Barakata. Wielu twierdziło, że słusznie uczynił, zwła­ szcza że dziewczyna prosiła o pomoc, bo bliska była śmierci. Inni uznali, że wmieszał się w najbardziej oso­ biste sprawy i że teraz nikt nie może się czuć bezpiecznym we własnym domu ani być spokojnym o swoich bliskich. Rozeszły się także słuchy, że dziewczyna wcale nie zwra­ cała się do az-Zajniego, lecz że on sam dowiedział się

0              całej sprawie tajemnym sposobem, dzięki któremu potrafi przeniknąć wszystko, co się dzieje w domach

1              po zawijach. Powiadali też, że al-Attarowi stała się krzywda, że wcale nie był wobec dziewczyny brutalny. Mężczyźni zadawali sobie pytanie, czy którakolwiek kobieta odrzuciłaby kogoś o posturze al-Attara? Dzie­ wczyna to kokietka, znielubiła swojego pana i poprosiła pomocy az-Zajniego Barakata, żeby uciec od niego dla sobie tylko wiadomej przyczyny. Niejasna obawa zago­ ściła w sercach ludzi. Dziwili się przemyślności muhta- siba, umiejętności przenikania najdrobniejszych prywa­ tnych spraw. Nie udało się to jeszcze nikomu. Mówiono, że az-Zajni ma specjalny oddział jemu tylko podległych wytrawnych agentów. Nikt ich nie zna, nie wie, gdzie żyją, jakimi metodami pracują. I nie mają nic wspólnego z sułtańską tajną służbą, której srogi naczelnik jest powszechnie znany.

Historię al-Attara usłyszałem w każdym razie w rok po tym, jak się zdarzyła. Widziałem go na własne oczy, jak błądził po ulicach miasta, przystając czasami i wydając przenikliwe krzyki. Obrzucał wyzwiskami i przekleń­ stwami jakiegoś człowieka, którego nigdy nie wymienił z nazwiska. Powiadali, że robił z papieru małe podobizny pewnej osoby, które codziennie przed snem palił, wypo­ wiadając specjalne zaklęcie. Tak to z nim było, aż stało się to, co się stać miało, o czym opowiem we właściwym 12

czasie. Wracam teraz do kawiarni i zasłyszanej rozmowy. Ludzie zastanawiali się, co się kryje za zniknięciem az-Zajniego? Dziwili się wszyscy, jak mogło to umknąć ich uwadze. Zniknięcie az-Zajniego to przecież taka niezwykła sprawa. W te niespokojne dni człowiek o sobie samym zapomina. Czy jeden z czcigodnych szajchów nie mówił w swym kazaniu w zeszły piątek, że nadszedł czas wiatru, który wieje przed Dniem Sądu i wszystko zmiata, wiatru, który zsyła Allah Najwyższy. Jest to powiew łagodniejszy od dotyku jedwabiu i milszy od zapachu piżma. Nie ominie nikogo, w czyim sercu jest choć krztyna wiary w Stwórcę, prawo i sprawiedliwość. Od­ dzieli ojca od synów i brata od brata. Ludzie przez sto lat nie będą wiedzieli, co to świat i co to wiara, aż przyjdzie na nich Godzina. Mężczyźni w meczecie zapłakali i jęli obejmować się nawzajem. Kiedy wyszli na podwórze, wydało im się, że czują już powiew o zapachu piżma. Zakrzyczeli, że czas zagłady nieuchronnie nadchodzi, i zaczęli miotać się przerażeni. W takie dni człowiek zapomina o najważniejszych sprawach, jak na przykład to, że dzień mija, a az-Zajni Barakat nie pojawia się na ulicach Kairu. I nikt nie zwraca na to uwagi.

Człowiek wyglądający na studenta al-Azharu powie­ dział:

              Wiem, że az-Zajni ukrył się w miejscu, które znają tylko nieliczni.

I zamilkł, by stworzyć wrażenie, że właśnie on do tych nielicznych należy.

              Gdzie, Saidzie? — zapytał ktoś z ludzi.

              Rozsyła swoich ludzi po całej egipskiej krainie, żeby szejkowie plemion stanęli w pogotowiu i przysłali swoje oddziały do Kairu.

Wszyscy nastawili uszu. Oczyma duszy ujrzałem az- -Zajniego, ukrytego gdzieś w nieznanym miejscu. Dni zwiastują mu wielkie wydarzenia, dowódcy przybywają do niego i odjeżdżają, rozsyła swoją gwardię po całym kraju, aż po dalekie obozowiska Beduinów w pustyni.

              Jakże kraj może pozostawać bez muhtasiba, kiedy wojna wisi nad światem?

              Kiedy az-Zajni opuszczał miasto na jeden tydzień, kiedy wyjeżdżał za bramy Kairu, ceny szły w górę,

a każdy robił, co mu się żywnie podoba. Cóż więc mówić teraz, gdy zniknął?

              Nie, nie jest tak — powiedział Said — az-Zajni obserwuje wszystkich, chociaż jest daleko. Nie zapomi­ najcie o szihabie Zakariji.

Ludzie zamilkli. W ich oczach była niema prośba, a w duszach tajony strach. Drogą sunęła powoli kolumna więżniów-fellahów powiązanych za szyje żelaznymi łań­ cuchami. Szli zapewne do któregoś z miejskich więzień. Jakieś dziecko pokazało język. Z oddali zawarczał bęben. Może fellahowie rozstaną się wkrótce z tym światem? Przeszedłem koło nich. Niespokojnymi oczami chcieli wchłonąć wszystko, co mijali. Taki sam widok ujrzałem niegdyś w Tangerze, kolumnę ludzi wychodzących za białe mury miasta, skutych okowami nieuchronnej za­ głady. Taki sam był wyraz ich oczu. A ów człowiek prowadzony na miejsce kaźni na małej wysepce Oceanu Indyjskiego... Spojrzeniem prosił ludzi, żeby jeszcze raz rozpatrzyli jego sprawę, żeby nadleciał ptak Rok i porwał go ze sobą. Jego oczy mówiły to samo. Też wiedział, że po kilku krokach, po określonym odcinku czasu, już więcej oczu nie otworzy. Zginą wrażenia i przedmioty. Może za chwilę umrę, tego nie wiem. Wiem, że w jakimś momencie rozstanę się z tym światem. To właśnie nadaje twarzom wyraz, jaki widziałem, spojrzenie odchodzących do in­ nego świata. Nikt nie zbawi, nie ocali. Żadnej nadziei na cud. Widzę, jak kroczą idący na śmierć. Pamiętam swoją nieustanną wędrówkę w drodze z kraju do kraju. Pamię­ tam swoich poprzedników, co opuścili Wenecję udając się w podróż, która trwać mogła niekiedy trzydzieści lat. I może ktoś z nich umarł o tysiące farsangów od rodzinnego miasta.

Szedłem z duszą ogarniętą strachem. Wszystko, co wokół widziałem, miało upiorną postać. Kair wiedziony ku nieznanemu, Kair wygnany z własnych domostw.

Szedłem ostrożnie. Wczoraj mamelucy wyjechali z Cy­ tadeli, udali się do Chan al-Chalili i o mało nie spalili tej dzielnicy. Przyłapali tureckiego kupca, który zbierał informacje i słał do Osmanów raporty o nastrojach ludzi. Kiedy go pojmano, tłum o mało nie rozszarpał go na miejscu, ale ludzie Zakariji ibn Radi, zwierzchnika tajnej 14

policji i zastępcy az-Zajniego, uratowali go, pozostawili przy życiu, żeby przesłuchać go i ujawnić innych. Sły­ szałem też, że w Cytadeli zgładzono potajemnie walego Kurt-beja, ale to wieść nie potwierdzona. Ludzie zadrżeli, kiedy rozniosły się pogłoski, że z Syrii, przez zawiłe pustynne drogi, przybył do Kairu posłaniec, wjechał do Cytadeli i przekazał dowódcy zatrważające wieści. Otóż armia sułtana została rozbita nie opodal Aleppo. Szcze­ góły nie są jeszcze znane.

Powiadają, że najmilsze chwile, jakie podróżnik po latach wspomina, to momenty przemian i przełomu, kiedy na własne oczy ogląda wielkie wydarzenia i widzi ich ślady na twarzach, domach i miastach. Powiem po latach: oglądałem początek wojny, byłem świadkiem zarazy, widziałem wszystko, co się działo...

O              zachodzić słońca poszedłem swoją drogą. Potężne niewidzialne ręce wymiatały ludzi z ulic i rozpraszały po domach. Czułem w powietrzu coś, co było mi dane poznać tylko raz, w Hajdarabadzie, kiedy miasto zasko­ czyła zaraza. Przez cały rok pozostawałem tam, uwię­ ziony przez dżumę. Z każdym dniem rodziłem się po kilkakroć. Teraz widzę Kair jako człowieka z zawiąza­ nymi oczami, przewróconego na plecy, w oczekiwaniu nieznanego losu. Czuję oddechy ludzi za murami do­ mostw. Nachylają głowy ku sobie, szepczą zasłyszane wieści. W publicznych obwieszczeniach nie podają wszy­ stkiego. Czas upływa i stoi w miejscu. Nie mogę wejść na najwyższe piętro, żeby sprawdzić, w jakim położeniu są gwiazdy. Może świt jest już blisko, ale ja nie słyszałem, żeby do tej pory zapiał choć jeden kogut.

w której widzimy, co się stało z Alim ibn Abi al-Gudem i jak się pojawił az-Zajni Barakat ibn Musa

(Szawwal 912 roku hidżry)

Początek dnia

Domy pogrążone są jeszcze w miłej senności. Słońce powoli przenika w ulice al-Husajnijji, al-Batinijji, al- -Dżamalijji, al-Atufu, ale widać je już na murach i wie­ żach Cytadeli. Oddział mameluków przejeżdżający ulicą Hadra al-Bakara nie wyjechał z Cytadeli, lecz z pałacu Kani-beja, sułtańskiego koniuszego. Przemierzyli al- -Chalig i zbliżyli się powoli do bramy Bab al-Luk. Do­ byli mieczy przeciw wschodzącemu słońcu. U Bab al- -Luk spotkali ich pierwsi ludzie, którzy budzą się w mieście: nosiwody. Roznoszą rankiem wodę z Nilu do domów. Nie wiedzą, dokąd jadą konni rycerze. Spod kopyt sypią się okrągłe grudki ziemi. Wielbłądy, niosące juki z wodą brunatnego koloru, przyspieszają kroku. Cichną szepty nosiwodów. W ich umysłach pozostaje niejasne wrażenie, lekkie jak ślad wiosła na cichej wo­ dzie. Wraz z mamelukami wschodzi dzień, wyłaniają się domy. Jest kilka dni po Id al-Fitr. W takie dni, zaraz po święcie, zawsze panuje drętwota.

Ali ibn Abi al-Gud budzi się dopiero w trzeciej godzinie dnia. Zawsze zasypia późno. Kiedy nocą wraca z Cyta­ deli, schodzą się jego podwładni, omawia z nimi sprawy minionego dnia. Przed świtem pozwala im odejść. Przez godzinę pozostaje sam, a potem idzie do jednej z czterech żon albo sześćdziesięciu siedmiu nałożnic. Od miesiąca, odkąd sprowadził Etiopkę i Greczynkę, ma ich sześć­ dziesiąt siedem. Ali ibn Abi al-Gud nie myli drogi do kobiety, którą wybrał sobie na resztę nocy. Zawiadamia

19             

■■ i \\\ | |

.;:v

yii J|X{B fc* ijf *>£

ją na kilka godzin przedtem, a kiedy wchodzi do kom­ naty, czuje zapach perfum, woń szat pomieszaną z aro­ matem kobiecości. Każdy stopień schodków, jakimi kończą się niespodzianie te korytarze, oddala go coraz bardziej od zgiełku minionego dnia, od wszystkiego, co wysłuchał i dodał do swoich rejestrów i ksiąg, od pogło­ sek, jakie doń dotarły, opowieści krążących o nim sa­ mym, plotek powtarzanych przez emirów i pospólstwo. Dzisiaj przyszedł do Salimy, swojej trzeciej żony. Zaczęła zdejmować z niego szaty: czarną abę wyszywaną srebrem i złotem, wielki żółty turban owinięty pasem białej tka­ niny. Takie turbany noszą tylko emirowie i tysiącznicy, Alemu ibn Abi al-Gudowi pozwolono go włożyć dopiero rok temu. W tym turbanie chylił głowę przed sułtanem, zasiadał w gronie wielmożów, paradował w pochodach. Wielkie turbany, wiadomo, nie są dla byle kogo. Nikt nie ośmieli się takiego turbanu włożyć w obecności ludzi wysoko postawionych. Widok turbanu na jego głowie kole oczy zawistników, budzi intrygi, podnieca do spi­ sków. Ali ibn Abi al-Gud nic sobie z tego nie robi. Specjalnie przywdziewa turban, paraduje w nim, dotyka go i poprawia, zsuwa do tyłu, do przodu. Czyni tak zwłaszcza z upodobaniem podczas rozmowy z wielkimi emirami. Przyjaciele ostrzegali go, żeby się tak tym turbanem nie chwalił i nie pysznił, lecz Alego nic nie obchodzi, zależy mu na tym, by się dowiedzieć, co mówią

o              nim samym. A jeśli w tych pogłoskach znajdzie coś, co warto przekazać sułtanowi, udaje się zaraz do Cytadeli. Przeinacza zasłyszane słowa, ubarwia je, żeby wpłynąć na opinię sułtana o ich autorze. 1 bynajmniej się z tym nie kryje, lecz szeroko rozpowiada, jak sułtan go wysłu­ chał, poklepał po ramieniu, okazał swą przychylność. Dzisiejszej nocy ludzie Alego ibn Abi al-Guda musieli zaniedbać swoje obowiązki. Nie wspomnieli mu o ża­ dnym nadzwyczajnym wydarzeniu. Potem znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że wiedziano o tym, co się działo w pałacu emira Kani-beja, sułtańskiego koniuszego. Ludzie to zauważyli, co więcej, mówili wprost, że Zaka- rija ibn Radi, jeden z zaufanych Alego ibn Abi al-Guda, naczelnik tajnej policji, nie doniósł swemu zwierzchni­

kowi o tym, co wiedział. Ali mógł więc spać spokojnie u boku Salimy, swojej trzeciej żony.

Salimę obudziło nadzwyczajne poruszenie, tupot spie­ sznych kroków, odgłos otwieranych drzwi, stłumione okrzyki kobiet z haremu. Dobiegające głosy były ury­ wane, nie dó rozróżnienia. Drewniane koło wodne obraca się z głośnym skrzypieniem, deszcz muska wyschniętą ziemię, łódka kołysze się na wodzie, stukają kopyta... Co się właściwie dzieje? Trudno dobudzić go przed czasem. „Panie Ali, mój panie!” Ali obraca się na drugi bok. Gdzieś spadają naczynia, dziecko krzyczy, jakiś dre­ wniany przedmiot upada ze stukotem. Serce Salimy bije coraz szybciej. Kobieta nasłuchuje. Coś się stało, ale co? Nie wiadomo. Nagle krew napływa do ściśniętych stra­ chem żył. Kobieta nie czuje, że jej pan się obudził, że nadstawia ucha, że zaschło mu w gardle. A drzwi otwierają się, pchnięte nogą w czarnym bucie mame- luckiego jeźdźca, sięgającym za kostkę i obejmującym szarawary.

Z pałacu emira Kani-beja ar-Rammaha, sułtańskiego koniuszego, wyszedł dobrze ludziom znany obwoływacz

o              grubym głosie. W tejże samej chwili inny herold wyszedł z domu w pobliżu pałacu emira Kusuma, naczelnika kancelarii, nie opodal dzielnicy Birdżawan. Szedł w kie­ runku dzielnic al-Atuf, al-Husajnijji, Rum al-Guwanijja. Lekki wiaterek przynosi uderzenia bębna i wołania innych obwoływaczy. Głosy budzą śpiących, rozwierają zamknięte powieki. Wychodzą piekarze, łaziebni. sprze­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin