Norman Mailer - Amerykańskie marzenie.rtf

(3542 KB) Pobierz

Norman Mailer

AMERYKAŃSKIE MARZENIE

 

 

OD TŁUMACZA

Marzenie może być snem o chwale, dobrobycie, boha­ terskim podboju, sukcesie, może być wyrazem czysto osobistych pragnień, a może też mieć barwę koszmaru i majaka. Amerykańskie marzenie jest majakiem i kosz­ marem, a jego autor, Norman Mailer, dzieckiem kosz­ maru wojennego.

Kolejne pokolenia pisarzy amerykańskich, twórców amerykańskiej literatury, karmione były wojną jako tworzywem, karmione były gwałtem, bowiem gwałt jest ponoć nieodrodną cechą amerykańskiego podboju in­ diańskiego kontynentu i ma rangę głównego instrumen­ tu współkształtującego amerykańską rzeczywistość.

Koszmar gwałtu towarzyszy tworzeniu się współczes­ nej literatury amerykańskiej, tak jak koszmar nędzy

              angielskiej, koszmar pustki życia — francuskiej, a idealizowany na patriotyzm, bohaterstwo i walkę

o              lepsze jutro koszmar rewolucji październikowej i dru­ giej wojny światowej — literatury rosyjskiej. Koszmar amerykański nie jest idealizowany, zaś jego eksponenci w literaturze mają permanentne urazy, z których wyle­ czyć się często nie mogą i wpasować w spokojny co­ dzienny byt także nie. We wszystkich innych literatu­ rach piewcy wojny i życia powojennych społeczeństw usiłują mówić o ostatecznym triumfie dobra nad ziem,

0              zwycięstwie idei. Amerykańscy przedstawiciele pisarzy „straconych pokoleń” stawiają akcent na zwycięstwo zła, wątpią w dobro, mówią o degradacji człowieka

1              zwycięstwie jego złych instynktów.

Dwudziesty wiek wydał już trzy generacje amery kań­ skich pisarzy nieodwracalnie zranionych wojną, przeni­ kniętych wojną. Generację pierwszą, tę po pierw­ szej wojnie światowej, nazwano nawet oficjalnie ..straco­ ną” — straconą dla normalnego, uregulowanego, logicz­ nie układającego się życia zgodnie z etycznymi i religij­ nymi nakazami. Jej czołowym przedstawicielem był Hemingway, nigdy po doświadczeniach wojennych nie

zrównoważony w sensie, w jakim ludzie rzekomo zrów­ noważeni pojmują życie. Hemingway był buntownikiem, którego przegryzła — przez całe w końcu,samobójczo skrócone życie — myśl, że na zło wielkich lekarstw nie ma, najwyżej można do czasu okazywać pobłażliwość.

Drugą straconą generację, chociaż nie nazywano jej tak w literackich esejach, wyprodukowała druga wojna światowa, wreszcie trzecią — wojna wietnamska, która dla Ameryki była największym dramatem jej wojennej historii, gdyż nie było jasnej odpowiedzi, po co i dlacze­ go, a liczba ofiar — w sensie ofiar narkotyków, setek tysięcy ludzi wykolejonych, psychicznie na całe życie rozbitych — była większa, niż po wszystkich poprze­ dnich wojnach łącznie. Ta trzecia generacja zarażonych pisarzy pozostaje jeszcze na scenie, nadal w miarę posia­ danych sił tworzy, czeka na ocenę, ludzką i literacką, na nisze w panteonach.

Ta druga, po drugiej wojnie, ze sceny już zeszła lub ku zejściu kuśtyka na starczych nogach. Już wiadomo, kto się przebił, kto dotarł z posłaniem o horrorze wojny i życia powojennego. Norman Mailer jest wśród nich. Jest uznanym liderem tej grupy — krytycy starają się udowodnić, że był tym dla swojej generacji, czym He­ mingway dla poprzedniej.

Przed ponad trzydziestu pięciu laty przetłumaczyłem pierwsze dzieło Normana Mailera, Nagich i martwych. Autor miał dwadzieścia pięć lat, gdy je pisał bezpośred­ nio po powrocie z wojny na Pacyfiku, gdzie jako żoł­ nierz piechoty był widzem i aktorem horroru walk z Japończykami na wyspach Oceanu Spokojnego. Ame­ rykańskie marzenie to przyznanie się do ostatecznej porażki, przyznanie się książką, a nie samobójstwem, jak to uczynił Hemingway.

W Nagich i martwych młody człowiek po zdarciu ostatniej łuski z oczu opisuje klęskę humanistycznych wartości, ale zapowiada życiową walkę. W Amerykań­ skim marzeniu starzec opisuje klęskę humanistycznych wartości i klęskę własną. W Nagich i martwych jest jurny i buńczuczny, w Amerykańskim marzeniu kpi z siebie, ze swojej porażki, porażki każdego człowieka, budując wyuzdane erotyczne sceny, które miałyby starcowi przy- 6

wrócić sens życia. Między jedną a drugą książką jest jeszcze Mailer jurny i buńczuczny, i bezkompromisowy, i odrzucający wszelkie konwenanse w nowojorskich sa­ lonach literackich, jest pijak na niezliczonych przyję­ ciach, twórca skandali, przedmiot kąśliwych ocen, za­ wsze temat dla prasy żądnej sensacji z literackiego światka nowojorskiego. Jest chory chorobą, jaką każ­ dego pisarza zaraża wojna, w której uczestniczy; jest gwałtowny w odruchach, postępkach, wypowiedziach, ocenach, ponieważ gwałtowność towarzyszy każdemu pisarzowi amerykańskiemu. Choroba go toczy, pożera, przeżera. Staje się ofiarą intryg, jest niemal w niewoli swego agenta literackiego, gdyż zawsze brak mu pienię­ dzy, nigdy ich nie ma, ma je ktoś inny i inne. Spotyka­ łem go czasem w latach siedemdziesiątych w penclubow- skich pomieszczeniach Nowego Jorku, budził smutek wyglądem, oko mu błyszczało, potrafił okazać ciepło, okazywał najczęściej gorycz.

W Rojacku, pół Żydzie, pół białym anglosaskim pro­ testancie, posiadaczu „amerykańskiego marzenia" jest trochę a może i więcej Mailera.

Czytając po raz pierwszy Amerykańskie marzenie od­ czuwałem to samo, co zawsze odczuwam oglądając obrazy malarzy żyjących w narkotycznej euforii, opęta­ nych zmorami, pokazujących w jaskrawych barwach ludzkie wnętrzności i skarykaturowane słabości, seks skazujący na obrzydliwość, a siebie na zgorszone myśli. Norman Mailer mógł być liderem zagubionej, schorzałej psychicznie awangardy pisarskiej rodem z okrutnych pól bitewnych drugiej wojny; mógł się stać pisarzem poczytnym, modnym, ale czy stał się wielkim i czy jego dzieła będą wpisane w poczet wielkiej literatury, to pokaże dopiero historia. Dla mnie, jako tłumacza, jedno jest oczywiste: sam Mailer i jego pisarstwo obnażają dramat naszej cywilizacji —jej kryzys i rozkład.

»jhk* %il* * j

! j**t ■!. i-              '■ 1

! i\ ||Vultf

" J . f " *s’>>              ^

k ri sł »• & it^ $              \

»ii              7^ 1

iCą, ¿‘•>4’*              f

¡¿Stos ŁjwlMt W# JSi?

KSIĘŻ YCOWE PRZ YSTA NIE

Jacka Kennedy poznałem w listopadzie 1946 roku. Obaj byliśmy bohaterami wojny, obu nas właśnie wybrano do kongresu. Któregoś dnia obaj umówiliśmy się na randkę z dwiema dziewczynami. Dla mnie wieczór okazał się przychylny. Udało mi się uwieść dziewczynę, którą skądinąd znudziłby diament wielkości kurzego jaja.

Nazywała się Debra Caughlin Mangaravidi Kelly. Najpierw byli Caughlinowie, anglo-irlandzcy bankierzy, finansiści i duchowni; potem Mangaravidowie, sycylij­ ska odnoga Burbonów i Habsburgów; no a rodzina Kellych to byli po prostu Kelly, ale Kelly-ojciec dwa- kroć sto razy zarobił milion dolarów. Tak więc tego wieczoru była i wizja skarbu, ślady błękitnej krwi, no i lęk. I dziewięćdziesiąt minut szaleństwa na tylnym siedzeniu mego samochodu zaparkowanego za gigan­ tyczną towarową przyczepą na opustoszałej ulicy w przemysłowej części Aleksandrii, tuż poza skrajem Waszyngtonu. W tym uwiedzeniu córki właśnie w owym miejscu musiała odegrać rolę iskra geniuszu, jako że ojciec Kelly Dył współwłaścicielem trzeciej największej firmy przewozowej na Środkowym Zachodzie i na Za­ chodzie. Wybaczcie mi. Pomyślałem sobie, że droga do prezydentury zaczyna się być może u wrót jej irlandz­ kiego serca. Ale ona w moim sercu usłyszała szełest węża; następnego poranku powiedziała mi przez telefon, że jestem samym złem, że jestem wstrętny i zły. I po­ wróciła do konwentu — klasztoru w Londynie, gdzie już parokrotnie przebywała. Wówczas nie wiedziałem jesz­ cze, że podwoi spadkobierczyń pilnują smoki. Teraz, oceniając przeszłość, mogę powiedzieć z lekkim sercem: to było moje najbliższe otarcie się o prezydenturę. Kiedy spotkałem ponownie Debrę — siedem lat później w Pa­ ryżu — nie była już tatusiową radością życia i pobraliś­ my się po tygodniu. Jak każda opowieść, której spisanie wymagałoby dziesięciu ksiąg, tak i tę najlepiej skwito- 8

wać paroma słowami w nawiasie, gdyż mniej niż dziesięć tomów mogłoby przedstawić prawdę fałszywie.

Jack poszedł oczywiście naprzód od tamtych czasów, a ja wędrowałem pod górę i spływałem na dół, byłem na wozie i pod wozem, ale zapamiętałem ten wieczór o pe­ łni księżyca, kiedy to wybraliśmy się na randkę. I gwoli szacunku dla całej prawdy księżyc był w pełni również tej nocy, kiedy prowadziłem mój patrol na pewne wzgó­ rze we Włoszech, i księżyc był w pełni, kiedy spotkałem inną dziewczynę, i był też w pełni potem... Są chwile, kiedy miło mi myśleć, że należę jeszcze do bractwa intelektualistów, ale w rzeczywistości ciążę ku ludzkiej hordzie pełnej przeciętności i szaleństwa, zasłuchanej w chwytliwe melodie i sterowanej przez życie zbiegami okoliczności. Istotną różnicą między Prezydentem a mną może być to, że ja księżycowi zacząłem przypisy­ wać zbyt wielkie znaczenie, gdyż ujrzałem otchłań tej piewszej nocy, gdy zabiłem: czterech ludzi, czterech zupełnie odrębnych od siebie Niemców. A Jack, o ile wiem, nigdy nie spojrzał w otchłań.

Oczywiście nigdy nie miałem złudzeń, że moje boha­ terstwo mogło dorównywać jego bohaterstwu. Ja byłem w formie, u szczytu tej jednej nocy. Byłem nadętym, przepracowanym, znerwicowanym podporucznikiem śweżo po Harvardzie, z promocji w rok po Jego Ksią­ żęcej Mości Jacku (w czasie studiów nigdy się nie spotkaliśmy). Do wojska poszedłem w ckliwym stylu dojrzewającego młodzika, z harwardzkim zarozumial­ stwem („Twardy” Rojack, jak mnie nazywano w uni­ wersyteckiej drużynie rugby) i z opinią aktywnego atlety i nadzwyczaj uzdolnionego studenta: bractwo ugeniu- szonej młodzieży, summa cum laude — prymusi, kariera w rządzie otwarta.

Nic więc dziwnego, że pochłonęło mnie rządzenie upartymi Południowcami i synkami mafijnych rodzin z nowojorskiego Bronxu, a jedni i drudzy stanowili rdzeń mojego plutonu wymagającego choć minimalnej dyscypliny.

Byłem tak przepracowany, że tej nocy śmierć wyda­ wała mi się początkowo milszą perspektywą niż dalsze dowodzenie w tym zbiorowisku. Nie obchodziło mnie

już, czy będę żył, czy też nie. Kiedy więc poprowadziłem pluton i kiedy na trzydzieści metrów od szczytu pagórka przydusił nas do ziemi ogień, byłem tak gotów na śmierć w pełnej skrusze, że już się nawet nie bałem. A na szczycie pagórka były dwa ziemne burchle — niemiecki karabin maszynowy w jednym, i niemiecki karabin maszynowy w drugim.

Uwięziony poniżej krwawych plwań z karabinów ma­ szynowych — jakoś ich ogień nie odnalazł ani mnie, ani moich ludzi — w pełni księżyca barwiącego delikatnie nagły wytrysk świadomości (na którą składały się para­ liżujący lęk i paniczne przerażenie i smak śmierci), poczułem, że niebezpieczeństwo odpływa ode mnie jak zwiewny anioł, cofa się jak ostatnia fala na gładkiej nagle tafli morza, wsiąkająca bezszelestnie w piasek. Wstałem i zacząłem biec ku szczytowi, ku oazie bez­ pieczeństwa, która — czułem — otwierała się dla mnie i która pomogła w zdobyciu tak wysokiego odznacze­ nia. Przecież ścieżka, którą biegłem, znajdowała się pod ostrzałem obu karabinów maszynowych i oba razem powinny były posiekać mnie na miazgę. Ogień był jednak rwany, nieprecyzyjny, jakby przeciwnicy byli zaskoczeni. Biegnąc odrzuciłem karabin przed siebie na dziesięć metrów, skrzyżowałem ramiona, aby wyciągnąć po granacie z każdej kieszeni koszuli mundurowej, za­ wleczki wyrwałem zębami, czego nigdy nie udało mi się dokonać podczas szkolenia, gdyż szkoda mi było zębów, puściłem łyżki, lonty się już tliły, skwierczały, wyrzuci­ łem przed siebie ramiona, jakbym w przestrzeni malo­ wał literę igrek, granaty poleciały odrębnymi torami, a ja miałem czas, aby się zatrzymać, obrócić i dać szczupaka ku karabinowi, który pozostał w tyle.

W wiele lat później przeczytałem „Zen a łucznictwo” i książkę zrozumiałem. Gdyż to nie ja rzuciłem granaty tamtej nocy w pełni księżyca na wzgórzu. ONA je rzuciła, ONA — Intuicja okazała się niemal bezbłędna. Granaty wybuchły pięć, może dziesięć metrów nad obu gniazdami broni maszynowej, niby dwa kolejne potężne trafne ciosy boksera. Raz, dwa!, a w moim siedzeniu eksplodował kawałek mojego własnego granatu, wczepił się w mięso z rozkosznym czystym bólem, takim samym, 10

jaki zadają zęby kochanki rozpoczynającej miłosne igra­ szki od tamtej właśnie strony, i wtedy lufa mego kara­ binu niczym precyzyjna antena obróciła się bezbłędnie ku paszczy gniazda karabinowego po prawej, z wylotem wycelowanym w wielką, słodką, zakrwawioną niemiec­ ką twarzyczkę — nadpsutą krwią, zdeprawowaną, mło­ dziutką piękną twarzyczkę ze śladami matczynej miłości w rysach. Posiadacz tej twarzy o nadto wygiętych us­ teczkach, jakie mogą mieć jedynie wspaniali, tłuści, słodcy młodzi pedałowie, których odbytnice są właś­ ciwie strojone i zabawiane od wczesnej młodości — wy­ szedł z dziury zapłakany, wyśliznął się, pełen uśmiechu. „Cześć śmierci!”, krew i błoto na piersiach, niby sym­ bole seksualnego odchylenia. I nacisnąłem spust tak, jakbym naciskał najbardziej miękką pierś najbardziej miękkiego gołębia, jaki kiedykolwiek wzbił się w prze­ stworza. I taraz nawet od czasu do czasu, gdy dotykam piersi kobiecej, myśl moja wraca do tamtego gołębia na karabinowym spuście, i strzał odezwał się trzaskiem, jakbym złamał gałązkę w dłoni, kula weszła w podstawę nosa i zaczęła rozprzestrzeniać się, i widziałem, jak jego twarz jest wsysana w tor po kuli; wydał mi się nagle bardzo stary, bezzębny; chytrus ze śladami rozpusty. I załkał „Matko!”, jeden jęk rozpaczy z pierwszego wspomnienia matczynego łona, i runął we własną krew we właściwej sekundzie, gdyż zupełnie tak jak na strzel­ nicy podniosła się kolejna sylwetka — towarzysz kara­ binowego gniazda, zjawa, anioł zemsty z pistoletem w ręku, bez drugiej ręki, urwanej; odpowiedzialność niby strużka śliny wrysowana w najbardziej prostą linię warg, jaką kiedykolwiek widziałem. Germano-protes- tancka odpowiedzialność! Mój karabin szczęknął, w ser­ cu Niemca pojawił się otwór, długa ręka z pistoletem zwinęła się w poprzek piersi, aby zasłonić nową dziurę w ciele, osunął się w dół z błazeńskim smutkiem na twarzy, jakby ześlizgiwał się po cienkiej rurze, a ja się wtedy obróciłem czując ostre szarpnięcie w mojej ranie, miłe w bólu, i wziąłem się za dwóch pozostałych wy­ chodzących z drugiej jamy. Jeden był niską, krępą małpiopodobną kreaturą z wykrzywionymi plecami, jakby miał przypięty sztuczny wypchany garb, który mu

granat wypchnął poza obojczyk: wystrzeliłem, on upadł i nigdy się nie dowiedziałem, gdzie go trafiłem ani jaką miał twarz. Ostatni wstał, wyprostował się; w ręku trzymał bagnet i jakby zapraszał, abym podszedł. Poni­ żej pasa krwawił. Koszulę mundurową miał porządną, czystą, hełm na głowie nie przekrzywiony i tylko ta krew i jatka poniżej pasa. Zacząłem się podnosić, chciałem nań ruszyć, jakby taka była nasza umowa, ale zastyg­ łem, gdyż nie mogłem wytrzymać jego wzroku. W tych oczach było wszystko: oba granaty, krew na moim pośladku; tłusty pedał, zjawa z pistoletem, garbus, krew i te przeraźliwe ryki, które nigdy nie zabrzmiały. To wszystko było w jego oczach, takie same oczy raz jeszcze potem widziałem na sekcyjnym stole prosektorium szpi­ tala w małym miasteczku w Missouri — oczy należące do ciężko walczącego o byt farmera w zapadłej części gór Ozarku: oczy błękitne, tak doskonale błękitne i sza­ lone, że ich promienie sięgały głęboko w niebiańskie kwatery nieba, ich spojrzenie szło prosto od Boga — ta­ kie określenie słyszałem chyba kiedyś na Południu.

I zawahałem się przed tym spojrzeniem, jasnym jak lód w księżycowej poświacie, pozostałem w przyklęku, nie­ pewny, czy uda mi się podciągnąć zranioną nogę. Nagle wszystko zniknęło, zniknęła świadomość JEJ obecności

              łaski intuicji — opuściła mnie w sekundzie, w której się zawahałem, nie miałem już odwagi ruszyć, nie mog­ łem iść przeciwko jego bagnetowi. Więc strzeliłem. I nie trafiłem. Strzeliłem raz jeszcze. I nie trafiłem. Wtedy on cisnął bagnetem we mnie..Nie dorzucił. Był zbyt słaby. Bagnet uderzył w kamień i wydał skomliwy dźwięk, jaki mogłoby wydać kocisko w skoku. I bagnet znierucho­ miał między nami. Światło zaczęło gasnąć w jego oczach. Świetlistość zaczęła gęstnieć, krzepnąć w gęstą galaretę, jaka tworzy się na źrenicy dopiero co zdech­ łego psa. 1 wtedy umarł i przewrócił się. Jak szlachetne drzewo z przegniłymi korzeniami. I cały pluton znalazł się przy mnie, szaleńczo strzelając do obu jam, wrzesz­ cząc radośnie, rozszumiały, całując mnie w usta (na pewno jeden z Włochów!), waląc po plecach. „Dajcie mu spokój, on jest ranny!” — krzyknął ktoś, chyba sierżant, i nagle poczułem się jak napastnik prowadzący 12

bezkarnie piłkę z przeciwległego skraju boiska, wbrew wszystkim próbom odebrania mu jej — jest już blisko bramki przeciwnika, ma już strzelać zdobywając naj­ wspanialszego i najbardziej nieprawdopodobnego gola w całych piłkarskich dziejach, kiedy nagle traci piłkę i pozostaje mu na pocieszenie tylko wędrówka z piłką przez boisko. Miałem oklaski, ale nie mam gola, i te niebieskie oczy wlepione nadal w nową żywą tkankę mojej pamięci, padłem jak kłoda, przygniotła mnie fala gorąca z rany, wcisnęła mą głowę w ziemię, w jakimś dziwnym własnym celu. Usłyszałem krzyk: „Sanitariu­ sze!”

Później znieśli mnie na noszach, prześwietlenie wyka­ zało pomniejsze pęknięcie i malutki odprysk w koronie miednicy. Ewakuowano mnie do szpitala na tyłach, a potem odesłano do Nowego Jorku, gdzie otrzymałem ni mniej ni więcej — krzyż za czyny nadzwyczajne

              krzyż bohaterstwa, a potem przez cały rok używano mnie do reklamowania wojska w społeczeństwie. Co też czyniłem, wspomagany śladami wzbudzającego szacu­ nek kuśtykania. Bohater w połowie roku czterdzies­ tego czwartego, bohater przez cały rok czterdziesty piąty, przetrwałem bowiem dzień zwycięstwa, prawdzi­ we żniwa wspaniałych okazji, i korzystałem z nich w pełni. Przez pewien czas wędrowałem po kraju z panią Roosevelt przemawiając i uczestnicząc w różnych god­ nych wsparcia akcjach. Ona mnie polubiła, zachęciła do myślenia o karierze politycznej. I zaczęły się lata, kiedy wszystkie kółka kręciły się dobrze, tryby zazębia­ ły, kontakty ludzkie i moje przewidywania składały się w harmonijną całość, styl pasował do tworzącej się, tworzonej osobowości. I wszystko bardzo dobrze wy­ chodziło. Byłem przecież przedmiotem ciekawości, spe­ cjalnym towarem: jedynym intelektualistą w amerykań­ skiej historii obdarzonym tak wysokim odznaczeniem, a do ludzi przemawiałem z urokiem skromnego żoł­ nierza.

Mniej więcej w tym czasie machina partyjna w nowo­ jorskim okręgu zaczęła wyczesywać ze swych szeregów czarne owce i zaczęto mi doraźnie przesyłać zaproszenia na południowe śniadanie z Kardynałem i Biskupem.

(„Jedno pytanie, synu — odezwała się Eminencja — czy wierzysz w Boga?” „Wierzę, Wasza Eminencjo!”) Pani Roosevelt przedstawiła mnie szlachetnie urodzonym protestantom i w równie szlachetnym środowisku ży­ dowskim, tak że w efekcie, tak, wszystko zaczęło się zazębiać, w końcu wylądowałem jako kandydat w wy­ borach do kongresu i w następstwie zostałem wybrany. Kongresman Stefan Ryszard Rojack, demokrata z No­ wego Jorku.

Oczywiście mógłbym wdać się w szczegóły sekwencji poczynań, które w roku 1946 uczyniły ze mnie kongres- mana w wieku lat dwudziestu sześciu. Konieczne po temu ruchy nie były wcale tak mechaniczne, ale w istocie opisywałbym jedynie rołę, którą grałem jako młody aktor. Istnieje wiele gwiazd ekranu pozyskujących mi­ łość nigdy niewidzianych kobiet, a biedni małżonkowie tych kobiet muszą konkurować z człowiekiem, jakiego nie mogą poznać. Ale ja konkretnie myślę o tych niewie­ lu gwiazdach filmowych, które nie tylko użyczają swych profili wielkim kochankom ekranu, łecz są ukrywający­ mi się przed opinią publiczną homoseksualistami. Żyją na pograniczu utraty zmysłów. I coś z tej sytuacji pasowało do mnie. Tam gdzie wielu innych młodych atletów i bohaterów poszukiwałoby głębokiego odpręże­ nia i nieustannej rozrywki w seksie, ja byłem zagubiony wpatrywaniem się w mój osobisty kalejdoskop śmierci. Nie mogłem zapomnieć czwartego żołnierza. Jego oczy dostrzegły to, co czeka po drugiej stronie, i jego oczy powiedziały mi wówczas, że śmierć jest konstrukcją niebezpieczniejszą od życia. Mógłbym zrobić karierę polityczną, gdybym tylko był zdolny uwierzyć w to, że śmierć oznacza zero, że jest dla każdego nicością. Ja wiedziałem, że tak nie jest. Porzuciłem więc moje polity­ czne gniazdko równie szybko, jak je zdobyłem, bowiem już w 1948 zdecydowałem się dać nogę z partii demo­ kratycznej i wystąpić jako kandydat na liście partii postępowej. Henry Wallace, Glen Taylor i ja. Były powody takiego kroku, jedne istotne, inne wydumane, ale jeden wydaje mi się dziś ważny: chciałem opuścić forum polityki, nim zostanę na zawsze odgrodzony od samego siebie coraz większą odległością między mymi 14

publicznymi wystąpieniami, coraz bftrdziej koniecznymi w obliczu rosnącej potęgi telewizji, a moim ukrywanym, budzącym lęk romansem z fazami księżyca. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin