Radij Pogodin - Drzwi.rtf

(1560 KB) Pobierz

 

Radij Pogodin

 

DRZWI

 

 

Ulice bielały bielą słońca i białej kurzawy. Pociski trzaskały sucho jak żarówki. Wiatr gnał po ulicach pa­  pierowe astry. Sen.

Pośrodku niewielkiego, okrągłego placyku, w zło­  conym fotelu siedzi Sierżant. Po jego prawej i lewej stronie stoją Kajukow i Lisiczkin. W rękach Kajuko- wa, jak dębczaik, tkwi automat. Głowę Lisiczkina spo­  wija bandaż. Na skroni przebija plama krwi.

              Za kogo ty się właściwie masz, Pietrow? — pyta Kajukow. — Walczymy jak ostatnie sukinsyny, a ty dysertacjujesz.

              Powtórz, zabiję! — chrypi Pietrow, blednąc od niesprawiedliwego, upokarzającego zarzutu.

              Dysertacjujesz: od „dysertacja” — bezbarwnym głosem oznajmia Sierżant. — Za godzinę ruszamy. — Jego szare jak nadmorski żwir oczy zwracają się w tę stronę świata, w której czeka na nich wojna.

Koledzy z zakładu fenomenologii, w którym praco­  wał Pietrow, także miewali sny, co zdrowe i normalne. Łatwe do wytłumaczenia: jeden, dajmy na to, widział się w „Moulin Rouge” — znaczyło to, że zbliża się dzień wypłaty; inny siedział na kolanach u mamy —

w\.yi

to z kolei wyrażało chęć zrzucenia z siebie wszelkiej odpowiedzialności. Niekiedy zdarzały się majaki bar­  dziej skomplikowane — psy, nawóz, woda, krowa bez rogów, kreda, zlatujące z nieba białe kury. Nikt jed­  nak z tych, którzy nie brali udziału w wojnie, nie śnił siebie na niej. Z wyjątkiem Aleksandra Iwanowi- cza Piętrowa.

W maju czterdziestego pierwszego jego matka i ciot­  ka, aktorki leningradzkiego Teatru Młodego Widza, za zgodą Briancewa wyjechały z zespołem artystycznym na gościnne występy do Swierdłowska. Saszę wzięły ze sobą. W Swierdłowsku zostali prawie do wyzwolenia, tak że dzieciństwo Piętrowa nie było — jak to się ma­  wia — osmalone wojną. Wojna przepełniła je nato­  miast mocą ojczyźnianego zrywu — tak potężnego, że Piętrowa i jego szkolnych rówieśników rozpierała du­  ma, iż w zaraniu życia otarli się o wielkość.

Na początku wojny uczniowie ze szkolnych kółek artystycznych nawiązali współpracę z szybko organi­  zowanymi w Swierdłowsku szpitalami. Podnieceni tło­  czyli się u bram wejściowych, nieśmiało śpiewali i tań­  czyli, a niekiedy po prostu płakali jak bobry, wyciska­  jąc łzy w oczach pocieszających ich rannych. Sasza Pietrow nie miał aktorskich talentów. Dlatego przy­  łączył się do starszoklasistów, którzy wyprosili zgodę w rejonowym komitecie Komsomołu na założe­  nie brygady remontowe Swierdłowsk—Towarowa. Woj­  na dotarła więc do niego z krwią, błotem i swądem spa­  lenizny rozbitych wagonów. Brygadą ze strony szkoły kierowali Płoszkin, Lisiczkin i Kajukow, a ze strony komendantury wojskowej Sierżant — małomówny, smu­  kły i cienki w pasie niczym dawny arystokrata, który przeszedł do czerwonych. Kiedy patrzył, Pietrowowi wydawało się, że jego spojrzenie nie kieruje się wprost na niego, lecz ogarnia go i z boków, i z tyłu, i z góry, jak pole magnetyczne.

Sierżant poszedł na front pierwszy. Pożegnał się ze wszystkimi uściskiem ręki. Po nim zniknęli Kajukow

i              Lisiczkin. Uciekli wyremontowanym czołgiem.

Podczas gdy kierowcy^mechanicy, którzy przyjecha­  li w poszukiwaniu samochodów, machali do dziewczyn hełmami i, przekrzykując gwizd lokomotywy, obiecy­  wali, że nie zginą w boju, tych dwóch dostało się do czołgu. Jeśli ich wysadzą, to wrócą — taka była umo­  wa — wyśpią się, najedzą i spróbują na nowo.

Tylko Żeńka Płoszkin nie mógł uciec. Zaraz na po­  czątku dostał wezwanie g rejonowego komitetu Kom- somołu, a potem z rejonowego komitetu partii. Żeńka zzieleniał ze złości i odpowiedzialności. W tych właśnie dniach Saszę Piętrowa zaczęły dręczyć sny o wojnie. We •wszystkich pojawiali się Sierżant, Kajukow i Li- siczkin.

Potem wojenne sny wyparła liryka.

Potem zepchnęło je życie.

Ale w ostatnim czasie znów powróciły. Seriami. By­  ła w nich powaga i jakieś uporczywe wezwanie.

Pietrow, oczywiście, miewał także inn® sny. Liczne

i              rozmaite. Spośród nich wyróżniały się powtarzalne.

Sen, z którego Pietrow budził się nieomal z krzy­  kiem, nosił tytuł „Odejście żony Sofii do innego”. So­  fia zawsze pojawiała się w nim jako młoda dziewczy­  na o wyniosłej postawie, trochę z profilu, co uwydat­  niało piękny zarys jej piersi. Odchodziła od niego albo do aktora Batałowa, albo do aktora Jakowlewa, albo do Marcello Mastroianniego.

Drugim powracającym tematem sennych zjaw Pię­  trowa był „Spacer po mieście”.

Miasto zawsze było obce, ale niezwykle piękne — poprzecinane kanałami, często z nadmorskimi bulwara­  mi i monumentalnymi pomnikami. Na redzie stały stat­ 

ki. W jasnoniebieskiej wodzie odbijały się białe obłoki. Uważne spojrzenie Piętrowa dostrzegało jednak nagle wyraźnie, że statki są przerdzewiałe, a szyby w oknach salonów i na mostku kapitańskim wybite. Ogromnym wysiłkiem woli zapełniał ulice, przede wszystkim ko­  legami z pracy. Rychło wszakże zrozumiał, że ten ulicz­  ny tłum nie należy do miasia, kłębi się w nim po pro­  stu, skazany na jakąś aktywność. Jaką — tego Pie- trow do końca nie wiedział.

Kierująca pracownią Lidia Aleksiejewna Jarkina, doktor nauk, tłumaczyła „Spacer po mieście” następu­  jąco:

              Pan tęskni, Aleksandrze Iwanowiczu, całą duszą pragnie pan spotkać i pokochać swoją kobietę.

              Mam przecież żonę — nieśmiało oponował Alek­  sander Iwanowicz.

              A co tu ma żona do rzeczy? Nie ma bardziej przypadkowych kobiet niż żony! — Lidia Aleksiejewna wstawała (podnosząc głos, zawsze wstawała), unosiła do góry ręce, by poprawić fryzurę. Jej gęste, rude włosy spływały falami wzdłuż dłoni. Wydawało się, że rzuca czary. — A zresztą! Jeden z wybitnych poetów mos­  kiewskich powiedział: „Tylko nieliczne kobiety rozu­  mieją, że barana trzeba trzymać na długim łańcuchu, bo ucieknie razem z kołkiem.”

Lidia Aleksiejewna była krótkowzroczna i wolna. Miała syna. Piętrowa traktowała nieomal jak matka, choć nie liczyła sobie jeszcze znowu tak wiele lat.

              Jest pan człowiekiem utalentowanym Aleksan­  drze Iwanowiczu — dywagowała. — Ale zastawił pan talent w lombardzie podświadomości, a teraz nie ma go za co wykupić. Zbyt wiele pan zastawił w tym lom­  bardzie. Nie przypuszczał pan, że wartości powszednie­  ją. Nie ujawniony talent zwykle przeradza się w po- sępność, nieśmiałość lub zgryźliwość. W pańskim przy­  padku — w strach przed kobietami.

Pietrow rzeczywiście bał się kobiet, jak wszyscy męż­  czyźni, którzy wychowywali się bez ojców, pod czuj­  nym okiem matki i ciotki, w ich nieustającej dobroci, w Spokojnym i Wielkim Oceanie ich czułości.

Nie można wprawdzie powiedzieć, że w pewnej chwili Pietrow postanowił zacząć nowe życie, ale taki zwrotny dzień faktycznie nastąpił.

Jako człowiek potulny, został włączany przez komi­  tet terenowy Instytutu do komisji sprawdzającej stan piwnic.

Komisja zebrała się w korytarzu zarządu eks­  ploatacji budynków mieszkalnych nr 1, w którego imieniu miała działać. Sami mężczyźni w sile wieku. Szybko dogadali się, że trzeba spędzić ten czas przy­  jemnie, gdy wtem zza drzwi wychynęła baba jak dąb, na krzepkich łydach, z wydatnym biustem i włosami barwy żelaznych wiórów. Zlustrowała wszystkich, jak gdyby węszyła — zęby miała nierdzewne — i powie­  działa cichym, chrypiącym głosem, od którego jednak zadrżał korytarz:

              Ludzie, ludzie, nie wstępujcie na nie swoje drogi.

              A skąd wiadomo, które są nasze? — zarepliko- wał Pietrow.

Kobieta skierowała na niego wzrok. Przypominał uciekającą w bezkresną dal wiązkę śwatłowodów. Ja­  rzył się martwym blaskiem.

              Jestem przewodniczącym — oznajmiła. — Bę­  dziemy pracować skromnie. Skromnie. W skromności nasza siła.

              Ale naprawdę skąd wiadomo — wyszeptał Piet­  row, oblewając się rumieńcem. Kobieta-przewodni- czący ostudziła go stalowym blaskiem płaskich oczu. Wydawało mu się, że w głębi, w bezkresnej dali, roz« błękitniło się w nich i zzielemiało oczekiwanie.

Sześciopiętrowy dom z ogromnymi, potężnymi jak wejście do skarbca odrzwiami, stal na wysokim granitowym cokole.

Pietrow odszukał dozorcę, wyjaśnił cel swojej wi­  zyty i poprosił albo o powierzenie mu kluczy, albo o oprowadzenie. Dozorca, smagła góralka, która, jak się potem wyjaśniło, straciła głos na egzaminach do szko­  ły teatralnej, machnęła ręką w stronę zakratowanego okienka piwnicy i mrożącym krew w żyłach szeptem poinformowała:

              Kłucze tam. Na dole. Ydź sam.

              Dziękuję. — Pietrow również szepnął. Po szero­  kich schodach zszedł do piwnicy.

Nie pachniało kotami. Pachniało dezodorantem.

W korytarzu wiodącym do piwnic znajdowało się dwoje stalowych, spawanych drzwi. Na jednych wisia­  ła kłódka grubo posmarowana solidolem. Na drugich widniał napis wykonany białą farbą, prawdopodobnie palcem: „Wejście”.

Wejście — dokąd?”—Pietrow zastanowił się nad słowami „wejście” i „wyjście”. „Drzwi nie mogą być równocześnie wejściem i wyjściem. Pomimo że są jed­  ne, zachodzi tu zasadnicza różnica odniesienia, nawet w percepcji barwy, w odczuciu ciepła i zimna, nie mó­  wiąc już o głębokich aspektach psychologicznych...” Rozmyślania przerwał mu dobiegający z tyłu cienki jak piszczałka głosik. Otrzepał spodnie i marynarkę i spróbował się obejrzeć, przekonany, że zobaczy ja­  kiegoś kąśliwego owada. Głos, który go osaczał, zmienił teraz formę, upodobniając się do bryły geometrycznej

              szarego ośmiościanu. Pietrow zrozumiał — taka sa­  ma bryła powstaje w nim. Jeszcze wczoraj gotów był ^ przysiąc, że ze wszystkich głosów wewnętrznych czło- wiek sam, bez pomocy fonendoskopu, może usłyszeć

wyłącznie burczenie w brzuchu, dzwonienie w uszach, chrzęst w stawach, ale nie coś trójwymiarowego. Jak wszyscy ludzie prostolinijni sądził, że dźwięk nie ma formy. Teraz zaś wyraźnie słyszał narastające, wie- lopasmowe buczenie wolno obracającego się, akustycz­  nego ośmiościanu.

              Dość — potrząsnął głową.

Buczenie rozdrobniło się, przybierając kształt wpa­  dających do wiadra błyszczących kryształków, które szybko się rozpuszczały, tworząc nagrzaną słońcem ka­  łużę.

W płytkiej wodzie podskakiwał ćwierkający wróbel.

              Nerwy — powiedział Pietrow.

Po namyśle zrozumiał, że ćwierkanie rozbrzmiewa mu w piersiach, a jego źródłem nie jest jakiś oddziel­  ny narząd, na przykład oskrzela, lecz coś nieznanego

              może nawet dusza.

Ten domysł pokrzepił go nieco.

Zapukał. Drzwi otworzyły aię cicho. Mężczyzna o gęstych, siwych włosach, przypominających capią sierść, w rozchełstanej na potężnym brzuchu flanelowej ko­  szuli powiedział:

              Jeszcze jeden dziwak przyłączył się do naszej ro­  dzinki. Wchodź, bracie.

Mężczyzna miał dropiatą brodę, sprawiającą wraże­  nie rozwścieczonej kotki. Pietrow aż się uchylił.

Za drzwiami dudniła kotłownia. Było czysto. .Wzdłuż ścian i pod sufitem ciągnęły się pomalowane na różne kolory rury, które przydawały doniosłości dokonują­  cym się tu procesom wymiany cieplnej. Prostopadło- ścienny, przypominający kufer otynkowany kocioł był biały jak i emalii, a znajdujące się na nim manometry i zawory — ozerwone. Podłoga, wyłożona dwubarw- nymi płytkami ceramicznymi, błyszczała wilgotno.

W palenisku miarowo chybotały się błękitne płomy­  ki gazu, usadzone równymi rzędami jak cebula na grzą-

I w\ BM8

dce. Od czasu do czasu rozsypywały się nad nimi iskry: to płonęły drobinki pyłu, które przypadkiem wpadły do paleniska.

              Sterylny ogień — objaśnił mężczyzna-palacz. — Stała temperatura. Całe szczęście. Ogrzej sobie ręce, wędrowcze.

Dokuczliwa, dręcząca jak katar myśl ułożyła się w zdanie: „Nie zapomnieć o kupnie kefiru. Może lepiej stąd iść?”

W tym momencie w piersiach rozległo się ćwierka­  nie. Teraz już nie jeden wróbel podrygiwał obok prze­  świetlonej słońcem kałuży, ale całe stadko.

Z kefirem zdążysz. Kefir nie ucieknie. Kefir wpły­  wa korzystnie na florę bakteryjną jelit. Zapobiega dys­  komfortowi i dyspepsji.”

Pietrow wyjaśnił Palaczowi, że przyszedł w celu do­  konania przeglądu piwnic. Że po klucz do kotłowni skierowała go sympatyczna, górska lady.

              Slepyś! — ryknął Palacz. — Ta lady składa się z samych szponów. Nazywa się Rampa Machamietdi- nowa. Góralska baba-jaga. Sowa. Kruszarka. — W je­  go oczach zapłonęły kopcące płomienie. — Po oo masz sprawdzać piwnice? Jeśli kłódka, nie rozbita, znaczy, że w porządku. Czego trzeba więcej? Pisz: stan .zadowa­  lający.

              j Zgadzam się — zapewnił Pietrow. — Ma pan całkowitą rację. Gdybym jednak mógł jeszcze dostać klucz. Sumienie by się uspokoiło.

              Aha, jesteś z tych, co to mają czyste sumienie? Pewnie trzymasz swoje sumienie na wieszaku? A pla­  my, nie daj Boże, usuwasz benzyną? Na okres urlopu przesypu jesz: sumienie naftaliną? Wiesz, co powiedzą nad twoim grobem? „Odszedł od nas człowiek czyste­  go sumienia, właściwie nie wykorzystanego." I koniec, I żadnych przymiotników. Ech, Pietrow, najgorętsze mowy pogrzebowe wygłaszają ci, od których pożyczy­ 

łeś sto rubli i nie oddałeś! — Palacz przeszył go nie­  ruchomym wzrokiem, w którym ciągle migotały pło­  myki. Miał małe, przenikliwe oczy, wydawało się je­  dnak, że ma też i inne, które się śmieją. — Nie za­  szkodziłoby wam, towarzyszu Pietrow, trochę skrom­  ności. Nie należy obnosić się ze swoim sumieniem.

Pietrow aż szyję wyciągnął, żeby zdecydowanie za­  przeczyć, zapytał tylko:

              Skąd pan wie, jak się nazywam? — Zirytował się. — I co tu ma do rzeczy skromność? — Poczuł się dotknięty. Ale szczebiotanie rozlegające się w jego du­  szy nie ustało ani na chwilę i nie przycichło. Odwrot­  nie, przy słonecznej kałuży wróbli jak gdyby przyby­  ło. Czupurnie wskakiwały do wody, wyskakiwały na brzeg, zgodnie się otrząsały i rozglądały za czymś do podziobania.

Palacz otworzył szafkę nocną. Stały w niej butelki z kefirem.

Pietrow zmarszczył brwi.

              Nie lubisz... W takim razie herbatkę.

Herbata wrzała w pękatym, wypucowanym, miedzia­  nym czajniku, jaki, w przekonaniu Piętrowa, powinien koniecznie znajdować się na statkach żeglugi przy­  brzeżnej.

Palacz nalał do kubków. Otworzył żeliwne drzwiczki pieca.

              Taki czy siaki, zawszeć ogień. A ogień —r to isto­  ta i sens życia... Co się zżymasz, Pietrow? Co cię draż­  ni? Wypijmy herbatę pod cichy syk płomieni. No, two­  je zdrowie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin