Cole Allan & Bunch Chris - Sten 07 Wir.rtf

(942 KB) Pobierz
Allan Cole & Chris Bunch

Allan Cole & Chris Bunch

 

Wir

 

siódmy tom cyklu Sten

 

Przekład Tadeusz Malinowski

 

Wyd. ang. 1992

 

Wyd. pol. 1996

 

 

Księga pierwsza

 

KONWEKCJA

 

Rozdział 1

 

Plac Khaqanów ukorzył się przed burzowymi chmurami pokrywającymi niebo czernią. Pomiędzy nimi przedzierało się słabe słońce, wzniecając na wznoszących się kopułach i budynkach błyski złota, zieleni i czerwieni. Plac robił wielkie wrażenie: dwadzieścia pięć kilometrów kwadratowych pokrytych okazałymi budowlami, oficjalne serce Mgławicy Altaic. Na zachodnim krańcu wznosił się ozdobny wachlarz Pałacu Khaqana - domu starego i gniewnego Jochiańczyka, który rządził mgławicą od stu pięćdziesięciu lat. Przez siedemdziesiąt pięć lat ten władca pracował nad swoim placem, marnując miliony kredytów i godzin. To był pomnik jego samego i jego czynów - tych prawdziwych i wymyślonych. Na jednym z odległych i rzadko odwiedzanych krańców mieścił się mały park, mający upamiętnić jego ojca, pierwszego Khaqana. Plac znajdował się w centrum stolicy planety Jochi, Rurik. Wszystko w tym mieście było olbrzymie; mieszkańcy musieli stale biegać, przytłoczeni i przerażeni rozmiarami wizji Khaqana.W Rurik panował tego dnia spokój i cisza. Wilgotne ulice opustoszały. Obywatele tłoczyli się w swoich mieszkaniach, aby przymusowo oglądać wydarzenia, które miały się rozgrywać na ekranach telewizorów. Na całej planecie Jochi działo się to samo.

W rzeczywistości na wszystkich zamieszkanych światach Mgławicy Altaic ludzie i inne rozumne istoty zostały spędzone z ulic przez pojazdy z głośnikami i skierowane do swoich siedzib. Wszyscy musieli włączyć odbiorniki. Małe czerwone czujniki na dole ekranu badały wymagany poziom natężenia ich uwagi. W całym mieście rozlokowano oddziały strażników, gotowych do otwarcia drzwi kopniakami i wywleczenia każdej istoty, która nie okazuje należytego skupienia.W samej siedzibie Khaqana trzysta tysięcy istot miało odegrać rolę świadków. Ich ciała stanowiły czarną plamę dookoła krawędzi placu. Ciepło wydzielane przez tę żywą masę wznosiło się w postaci obłoków pary i podążało w kierunku kłębiących się chmur. Przez tłum przebiegało ciągłe, nerwowe drżenie. Nic nie zakłócało ciszy. Ani płacz dziecka, ani kaszel starca.

Błyskawica rozjarzyła się ponad czterema złoconymi filarami, wytyczającymi koniec placu i nad ogromnymi posągami, upamiętniającymi bohaterów Altaic i ich czyny. Grzmot huczał i przetaczał się pod chmurami. Spokojny tłum nadal trwał w milczeniu.Zgromadzeni w centrum placu żołnierze trzymali broń w pogotowiu, lustrując otoczenie w poszukiwaniu oznak zagrożenia.

Za ich plecami złowieszczo wznosiła się Ściana Straceń.

Sierżant warknął rozkaz i oddział egzekucyjny postąpił naprzód, krocząc ciężko pod brzemieniem przytroczonych do pleców każdej z istot pojemników. Giętkie rury biegły z nich do dwumetrowych dysz.

Następny rozkaz, i dłonie obleczone w cienkie, ognioodporne rękawice nacisnęły na spust miotaczy. Strugi płomieni wydobyły się z dysz. Palce w rękawicach zwiększyły nacisk i powietrze wypełniło się rykiem ognia eksplodującego naprzeciw Ściany Straceń.

Żołnierze przytrzymywali spusty przez chwilę. Zgromadzonych omiotło straszliwe gorąco i gryzący dym. Płomienie ciężkimi falami waliły w ścianę. Na sygnał sierżanta wstrzymano ogień.Ściana Straceń pozostała nietknięta, poza głęboką czerwienią rozgrzanego metalu. Sierżant splunął. W chwili dotknięcia ściany ślina wyparowała. Obrócił się i uśmiechnął.

Oddział egzekucyjny wykonał swoje zadanie. Lunął nagły deszcz, mocząc zbitą masę istot i zmieniając się w kłęby syczącej pary przy zetknięciu ze ścianą. Znikł tak szybko, jak się pojawił, pozostawiając nieszczęśliwy tłum w wilgotnym powietrzu.Tu i tam odzywały się podenerwowane szepty. Strach był silniejszy niż przymus utrzymania ciszy.

- To już czwarty raz w krótkim czasie - szczeknął młody Suzdal do swojej towarzyszki. - Za każdym razem, kiedy policja Jochi wali do drzwi, aby wywlec kogoś na plac, mam wrażenie, że teraz przyszli już po nas. - Jego mały pyszczek zmarszczył się ze strachu, ukazując ostre, szczękające zęby.

- Nie musisz się bać, kochanie - powiedziała jego towarzyszka. Futrzanym garbkiem, który wznosił się ponad jej pyskiem pogłaskała swojego młodego towarzysza, rozpylając uspokajające feromony. - Oni szukają tylko tych, którzy mają coś wspólnego z czarnym rynkiem.

- Ale przecież to dotyczy nas wszystkich - zaskowyczał przerażony Suzdal. - Nie ma innego sposobu na życie. Umarlibyśmy z głodu, gdyby nie czarny rynek.

- Cii, bo ktoś usłyszy - ostrzegła jego towarzyszka. - To zajęcie dla ludzi. Jak długo zabijają Jochiańczyków i Torków, tak długo my pilnujmy własnego nosa.

- Nic nie poradzę. To wygląda tak. jakby nadszedł dzień, który ludzie nazywają Dniem Sądu Ostatecznego. Jakbyśmy wszyscy byli przeklęci. A jaką mamy pogodę? Każdy o tym mówi. Nikt niczego takiego dotąd nie widział. Nawet starszyzna twierdzi, że nigdy tak nie było na Jochi. Jednego dnia mrożący chłód. Duszący upał następnego. Burze śnieżne. I jeszcze powodzie i tornada. Kiedy wstałem dziś rano, zdawało mi się, że czuję nadchodzącą wiosnę. A teraz? - Wskazał na ciężkie, burzowe czarne chmury pokrywające niebo.

- Sam siebie doprowadzasz do nerwowego wyczerpania - powiedziała samica. - Nawet Khaqan nie jest w stanie kontrolować pogody.

- W końcu dobierze się i do nas. A wtedy... - Młody Suzdal zadrżał. - Czy znasz chociaż jedną straconą dotąd istotę, która miałaby na sumieniu coś naprawdę poważnego?

- Oczywiście, że nie, kochanie. A teraz bądź już cicho. Zaraz się skończy. - I znów potarła garbkiem o jego futro, rozpylając więcej feromonów. Wkrótce przestał szczękać zębami.

Nastąpił zgrzyt i łomot, z wielkich głośników zaczął wydobywać się ryk muzyki, tak potężny, że listowie nielicznych drzew na placu zadrżało od uderzenia. Odziana w złote szaty

Gwardia Khaqana wyszła na zewnątrz i ustawiła się obok pałacu w szyku przypominającym strzałę. U szczytu strzały znajdowała się latająca platforma unosząca Khaqana na jego wysokim, złoconym tronie. Cała ta grupa przemaszerowała na pozycję tuż obok Ściany Straceń. Platforma osiadła na ziemi. Stary Khaqan zlustrował otoczenie podejrzliwymi, kaprawymi oczami. Zmarszczył nos, kiedy poczuł smród, bijący od stojącego nieopodal tłumu. Zawsze czujny zausznik zauważył ten gest i spryskał władcę jego ulubionymi perfumami o słodkim zapachu. Starzec wyciągnął z kieszeni bogato zdobioną flaszkę mocnego alkoholu, odkorkował ją i pociągnął długi łyk. Poczuł w żyłach ogień. Serce przyspieszyło, a oczy rozjarzyły się entuzjazmem.

- Wyprowadzić ich - warknął.

Jego głos, choć starczy i drżący, budził ogromny strach.

Wzdłuż szeregu przekazywano szeptem rozkazy. Przed Ścianą Straceń zaświstał metal na naoliwionych łożyskach, pojawiła się ogromna dziura. Zahuczały maszyny i na powierzchnie, wyjechał szeroki pomost.

Od strony tłumu dał się słyszeć długi, drżący pogłos, gdy widzowie ujrzeli więźniów w łańcuchach, którzy mrugali oślepieni mdłym światłem. Żołnierze postąpili naprzód i poprowadzili czterdziestu pięciu ludzi - mężczyzn i kobiety - pod ścianę. Z muru wysunęły się metalowe klamry i przycisnęły skazańców.

Więźniowie patrzyli na Khaqana osłupiałymi oczami. Władca pociągnął następny łyk ze swojej flaszki i zachichotał, rozgrzany alkoholem.

- Zróbcie, co do was należy - powiedział.

Odziany w czarną szatę oskarżyciel wystąpił z szeregu i zaczął wymieniać nazwiska i czyny każdego z tych nieszczęśników. Rejestr ich zbrodni rozbrzmiewał z głośników: spisek w celu uzyskania korzyści... gromadzenie racjonowanych dóbr... kradzież ze sklepów dla elity Jochi... obraza urzędu... i tak dalej, i tak dalej.

Stary Khaqan podnosił brew przy każdym zarzucie, a potem kiwał głową i uśmiechał się, gdy stwierdzano winę oskarżonego.

Nareszcie lista dobiegła końca. Oskarżyciel wsunął kartkę do rękawa i obrócił się, oczekując na decyzję władcy.

Starzec znowu pociągnął z flaszki i włączył swój mikrofon. Jego drżący, ostry głos wypełnił plac i huczał przez głośniki odbiorników w milionach domów Mgławicy Altaic.

- Kiedy patrzę na wasze twarze, moje serce wypełnia się żalem - powiedział. - Ale także i wstydem. Wszyscy jesteście Jochiańczykami... jak ja sam. Jako wiodąca rasa Altaic, to właśnie Jochiańczycy powinni wskazywać innym właściwą drogę poprzez dobry przykład. Co mają myśleć nasi ludzcy bracia, Torkowie, słysząc o waszych złych uczynkach? A nasi niehumanoidalni współobywatele, z ich słabszym kręgosłupem moralnym? Tak... Co mają myśleć Suzdalowie i Bogazi, kiedy wy, Jochiańczycy - moi najcenniejsi poddani - łamiecie prawo i narażacie całe nasze społeczeństwo przez swoją chciwość?To są straszliwe czasy. Wiem o tym. Te długie lata walki z podłymi Tahnijczykami. Cierpieliśmy, poświęcaliśmy się i umieraliśmy podczas tej wojny. Ale bez względu na to, jak ciężki był nasz los, staliśmy twardo przy Wiecznym Imperatorze.A później - kiedy wierzyliśmy, że został zamordowany przez nieprzyjaciół - stawialiśmy opór, pomimo niesprawiedliwych ciężarów nakładanych na nas przez tych, którzy spiskowali, aby zabić Imperatora i rządzić na jego miejscu.Podczas tych wszystkich wydarzeń prosiłem was o pomoc i poświęcenie, aby utrzymać naszą wspaniałą mgławicę bezpieczną aż do powrotu Wiecznego Imperatora, w który wierzyłem przez cały ten czas.Nareszcie stało się. Udało mu się pozbyć tej złej Rady. A potem rozejrzał się dookoła, aby zobaczyć, kto pozostał wierny podczas jego nieobecności. Odnalazł mnie - waszego Khaqana. Tak samo silnego i lojalnego, jak podczas niemal dwustu lat. I zobaczył was, moje dzieci. I uśmiechnął się. Od tej chwili Antymateria Dwa zaczęła znowu napływać. Nasze fabryki jeszcze raz ożyły. Nasze statki kosmiczne podążyły do wielkich targowisk Imperium.Nadal jednak nie jest całkiem dobrze. Wojny tahnijskie i działalność zdradzieckiej Rady poważnie nadszarpnęły zasoby Wiecznego Imperatora. Nasze także. Mamy przed sobą długie lata ciężkiej pracy, zanim życie stanie się na powrót normalne i dostatnie.Dopóki owe czasy nie nadejdą, wszyscy musimy zacisnąć pasa w imię dobrobytu w przyszłości. Każdy z nas cierpi teraz głód. Ale przynajmniej mamy dość pożywienia, aby przeżyć. Nasze zaopatrzenie w AM2 jest bardziej niż szczodre, dzięki mojej bliskiej przyjaźni z Imperatorem. Niestety, wystarcza jedynie na podtrzymywanie handlu.

Khaqan przerwał na chwilę, aby zwilżyć gardło łykiem alkoholu.

- Chciwość stanowi teraz największe przestępstwo w naszym małym królestwie. Czy w takich czasach spekulacja i złodziejstwo nie jest morderstwem na masową skalę?Każde ziarenko zboża, które kradniecie, każda kropla płynu, którą sprzedajecie na czarnym rynku jest odjęta od ust dzieci, które na pewno umrą z głodu, jeśli chciwość nie zostanie ukarana. To samo dotyczy zaopatrzenia w AM2 a także surowców na narzędzia do odbudowania naszego przemyski czy innych materiałów.Dlatego więc skazuję was z ciężkim sercem. Czytałem listy od waszych przyjaciół i rodzin, błagających o moją litość. Płakałem nad każdym. Naprawdę. Opowiadały one smutne historie o ludziach, którzy zbłądzili. Istotach, które słuchały kłamstw naszych wrogów albo popadły w złe towarzystwo.

Khaqan starł nieistniejącą łzę z suchych powiek.

- Lituję się nad każdym z was. Ale muszę odepchnąć od siebie tę litość. Inaczej postąpiłbym zbrodniczo i samolubnie.Tak więc mam obowiązek skazać was na najbardziej hańbiącą śmierć, jako przykład dla tych, którzy okażą się na tyle głupcami, aby ulec pokusom chciwości.Mogę uczynić jedno małe ustępstwo na rzecz mojej słabości. I mam nadzieję, że moi poddani wybaczą to, albowiem jestem stary i łatwo doznaję uczucia żalu.

Pochylił się na swoim tronie, a kamera robiła najazd, dopóki jego twarz nie wypełniła jednej strony ekranu na odbiornikach w domach. To była maska współczucia. Na drugiej połowie ekranu widniały postacie czterdziestu pięciu skazańców.

Głos Khaqana zabrzmiał oschle.

- Mówię to do was wszystkich razem i każdego z osobna... Przykro mi.

Wyłączył swój mikrofon i odwrócił się do doradcy.

- A teraz szybko kończcie z tym. Nie chcę tu siedzieć, kiedy zacznie się burza.

I oparł się wygodnie na tronie, aby patrzeć.

Wykrzyczano rozkazy i oddział egzekucyjny zajął swoje stanowisko. Podniesiono lufy miotaczy ognia. Tłum westchnął głęboko. Więźniowie z rezygnacją zwiesili głowy. Trzasnął grzmot z nisko zwieszonych chmur.

- Wykonać! - warknął Khaqan.

Miotacze ognia przebudziły się z rykiem. Olbrzymie płomienie ognia runęły na Ścianę Straceń.

Niektóre istoty w tłumie odwróciły wzrok.

Przywódczyni sfory, Suzdalka o imieniu Youtang, warknęła z odrazą.

- Ten smród mnie dobija - szczeknęła. - Odrzuca mnie potem od jedzenia. Wszystko smakuje jak pieczony Jochiańczyk.

- Ludzie śmierdzą wystarczająco paskudnie bez podgrzewania - zgodził się jej towarzysz.

- Kiedy Khaqan zaczął te czystki - powiedziała Youtang - pomyślałam sobie: no i co z tego? Jest tak wielu Jochiańczyków, może to nieco zmniejszy ich szeregi. Więcej zostanie dla nas, Suzdalów. Ale on nie popuszcza. I to zaczęło mnie denerwować. Niedługo zacznie szukać swoich ofiar gdzie indziej.

- Wydaje mu się, że Bogazi są najgłupsi, więc pewnie kolej na nich przyjdzie na końcu - stwierdził jej towarzysz. - Z nami rozprawi się tuż przed nimi. Torkowie to rasa ludzka, jeśli więc ma zamiar kierować się tym, co uważa za logikę, to pewnie teraz dojdzie do nich.

- Jeśli już mowa o Torkach - dodała Youtang - widziałam niedaleko jednego z naszych przyjaciół. Wyglądał na nieco wystraszonego. - Słowa jednego z naszych przyjaciół -wypowiedziała z niesmakiem.

- Spójrz. To baron Menynder. Trajkocze coś z jakimś innym człowiekiem, Jochiańczykiem, sądząc po kroju szat.

- To generał Douw - zaskowytał z podekscytowaniem jej towarzysz.

Przewodniczka sfory rozmyślała przez chwilę. Człowiek, na którego patrzyła, był niewysoką, przysadzistą istotą z całkowicie łysą głową. Mięsista twarz miała w sobie tyle brzydoty, że mogła należeć do jakiegoś zbira, ale baron Menynder nosił okulary, które sprawiały, że jego brązowe oczy wydawały się wielkie, szeroko otwarte i niewinne.

- Ciekawe, o czym minister obrony Khaqana może rozmawiać z Menynderem? Niemożliwe, aby prosił o radę w sprawach zawodowych, nawet jeżeli Menynder kiedyś pełnił tę samą funkcję. Ale to przeszłość. Po nim było już pięciu czy sześciu ministrów obrony. Khaqan spalił albo zabił wszystkich pozostałych. Cholera, ten Menynder to szczwany stary lis - Youtang mruczała, jakby do siebie. - Wydostał się z tego w samą porę. A teraz pilnuje swoich własnych spraw i trzyma głowę nisko schyloną.

Jeszcze przez chwilę zastanawiała się nad sytuacją, przyglądając się bliżej Douwowi. Jochiańczyk wyglądał jak idealny generał, wysoki, smukły, atletyczny - przynajmniej obok przysadzistego Menyndera. Jego srebmoszare loczki otaczały głowę jak ciasny hełm, ostro kontrastując z gołą czaszką barona.

- Douw chyba aprobuje to, co słyszy - powiedziała w końcu przewodniczka sfory. - Menynder gada bez przerwy od chwili, kiedy zaczęliśmy patrzeć.

- Może stary Tork czuje się w ostatnich dniach bardziej śmiertelny - stwierdził jej towarzysz. - Pewnie ma jakiś plan i właśnie o tym dyskutują cały czas.

Zadanie przy Ścianie Straceń zostało wykonane. Tam, gdzie kiedyś stali skazańcy, pozostały tylko prochy. Na zachodnim krańcu placu Suzdalowie mogli widzieć Khaqana i jego gwardię znikających w pałacu. W centrum żołnierze formowali szyk do wymarszu.

Youtang spojrzała na dwóch ludzi głęboko pogrążonych w dyskusji. Wpadła na pewien pomysł.

- Sądzę, że powinniśmy przyłączyć się do nich - stwierdziła. - Jeśli chodzi o Menyndera, to jestem pewna jednego - że ma olbrzymią wprawę w sztuce przetrwania. Idziemy. Jeżeli istnieje jakiś sposób na wydostanie się z tego koszmaru, to nie chcę, aby Suzdalowie pozostali gdzieś na boku.

Obie istoty odłączyły się od tłumu.

Wybuchła burza. Na placu rozległy się krzyki strachu i bólu, kiedy grad walił z czarnych chmur, uderzając jak szrapnele.

Menynder i Douw pospieszyli razem ku wyjściu. Ale zanim dotarli do głównej bramy, dołączyło do nich dwoje Suzdali. Cała czwórka zatrzymała się pod osłoną stojącego przy bramie olbrzymiego pomnika Khaqana. Wymieniono kilka słów. Potem kilka kiwnięć głową. W chwilę później cała czwórka wyszła pospiesznie.

Spisek został zawiązany.

 

 

Rozdział 2

 

- Drinka, proszę pana? - Jakiś głos dotarł do uszu Stena.

Sten wrócił do rzeczywistości i stwierdził, że puszy się przed oprawionym w dębowe drewno lustrem na ścianie jak ziemski paw. Poczerwieniał.

Właścicielką głosu była czarnowłosa kobieta, doskonale zbudowana i ubrana, trzymająca tacę z wypełnionymi szklankami. W środku lekko musował ciemny płyn.

- Czarny Welwet - stwierdziła.

O tak, to ty - pomyślał Sten. Ale nic nie powiedział, tylko rzucił pytające spojrzenie.

- Kombinacja dwóch składników ze Starej Ziemi - ciągnęła kobieta. - Ziemskiego szampana - Taittinger Blanc de Blancs - i rzadko warzonego mocnego piwa z wyspy zwanej Irlandią. Nazywa się Guinness.

Przerwała i uśmiechnęła się. Była w tym jakaś intymność.

- Powinien pan się dobrze bawić tu, na Primie, panie ambasadorze. Gdybym pozostawiła pana... niezadowolonego, odczułabym to jako osobistą porażkę.

Sten wziął jedną szklankę, pociągnął łyk i podziękował. Kobieta stała jeszcze przez chwilę, a nie doczekawszy się niczego więcej, posłała następny uśmiech - tym razem bardziej zdawkowy - i poszła dalej.

Starzejesz się, pomyślał o sobie Sten. Dawno, dawno temu, za górami, za lasami podziwiałbyś, poprosił i uzyskał albo odrzucenie oferty, albo odłożenie jej realizacji na później.

Potem wypiłbyś sześć szklanek, aby pomogły przebrnąć przez tę idiotyczną uroczystość. Ale teraz jesteś dorosły. Nie upijasz się, chociaż nadal uważasz parady za głupotę. Ani nie przylepiasz się do pierwszej kobiety, która ci się przedstawi.

Poza tym... ta uśmiechająca się pani na pewno należy do wywiadu - Korpusu Merkurego, i przewyższa rangą admirała w rezerwie, jakim był Sten.

Wreszcie, nie miał nastroju do zabawy. Dlaczego nie? Kiedy część jego mózgu zastanawiała się nad tym, skosztował napoju. Dziwna kombinacja. Próbował już przedtem przefermentowanego i wzmocnionego musującego soku winogronowego, ale rzadko tak wytrawnego. Ten drugi składnik - Guinness? - dodał ostrego, solidnego kopa, coś jak mocne walnięcie w głowę. Zanim opuści Primę, wypije więcej tego, zadecydował.

Sten przesunął się do tyłu, dopóki jego ramiona nie dotknęły ściany - stary zwyczaj, nabyty w czasach, kiedy był imperialnym zabójcą - i rozejrzał się po olbrzymiej komnacie.

Zamek Arundel wyrósł triumfalnie na swoich własnych ruinach. Wybudowany jako manieryczna rezydencja Wiecznego Imperatora na świecie Primy, został zniszczony przez Tahnijczyków od razu na początku wojny. Podczas trwania pożogi wojennej Arundel pozostawał symboliczną ruiną; kwatera dowództwa Wiecznego Imperatora znajdowała się w niezmiernie przepełnionych pomieszczeniach pod spustoszonym obszarem.Kiedy zamordowano Imperatora, jego zabójcy pozostawili Arundel jako pomnik.

Odbudowano go po powrocie władcy, i teraz był nawet bardziej wyniosły i groźny niż przedtem.

Sten znajdował się w jednym z zamkowych holów. Poczekalnia, ale taka, że łatwo mogłaby służyć jako hangar dla niszczyciela floty.Pomieszczenie zapełniały grube ryby, wojskowe i cywilne, humanoidalne i nie. Sten raz jeszcze popatrzył w lustro i wzdrygnął się. „Grube ryby” pasowało aż za dobrze. Skoro skończyłeś już z ostatnim zadaniem, zleconym przez Imperatora, pomyślał, to może czas popracować nad sylwetką? To lustro, które tak podziwiałeś przed chwilą, ukazywało wszak spore brzuszysko. A ten sztywny kołnierzyk powodował tworzenie się drugiego podbródka. Może to jednak nie jest wina kołnierzyka?Do diabła z tobą, powiedział Sten swojemu wewnętrznemu głosowi. Teraz jestem szczęśliwy. Zadowolony z siebie, zadowolony ze świata, zadowolony z tego, co mam.

Trzeci raz spojrzał w lustro, powracając do myśli przerwanych przez kelnerkę.

Cholera.

Nadal nie przywykł do patrzenia na siebie w tym dyplomatycznym stroju. Bardziej odpowiadałby mu mundur. Ten ubiór, archaiczna koszula, żakiet z rozdwojonym ogonem, zwisającym niemal do kostek, spodnie, sięgające lśniących pantofli... co za ekstrawagancja!Zastanowił się nad tym, co zdarzyłoby się, gdyby Sten, ten dawny Sten - biedna sierota ze świata niewolniczej pracy, farciarz, wystarczająco szybki w użyciu noża - spojrzał w to lustro.

Gdyby stało się ono ekranem, ukazującym przyszłość? Co pomyślałby ten młody Sten, patrząc na to i wiedząc, że ogląda samego siebie w nadchodzących latach?Latach? Więcej ich już minęło niż chciałby liczyć.

Cóż za dziwaczne myśli, zwłaszcza tu, w tym miejscu, podczas oczekiwania na Wiecznego Imperatora, aby przyjąć gratulacje i nagrodę za służbę na najwyższym poziomie.

Tak. Co pomyślałby ten młody Sten? Albo powiedział?

Sten uśmiechnął się. Zapewne coś takiego: - „Dlaczego, u diabła, nie pijesz tego Czarnego Welwetu?” Odetchnął z ulgą. No tak. Cholera, żyjemy. Nigdy nie sądziłem, że nam się to uda. Jego prawa ręka nieświadomie przesunęła się, dotykając mięsistego jedwabiu okrycia.

Pod spodem - pod pokrytym diamentami rękawem koszuli - nadal tkwił nóż. Chirurgicznie ukryty w przedramieniu. Sten zrobił go - wyhodował i obrobił w biomłynie - podczas niewolniczej pracy na Vulcanie. To była jego pierwsza własność. Nóż stanowił cienkie, obosieczne żądło, przystosowane wyłącznie do dłoni właściciela. Mógł przeciąć ziemski diament na pół samym naciskiem ostrza. Prawdopodobnie był to najbardziej śmiercionośny nóż, jaki człowiek, z jego niegasnącą fascynacją narzędziami destrukcji, kiedykolwiek wykonał. Na miejscu utrzymywał go chirurgicznie zmieniony mięsień.

Ale minął już więcej niż rok, nie, niemal dwa lata, odkąd go ostatnio wyciągnął w gniewie.

Cztery cudowne lata pokoju, po tak długiej wojnie. Pokój... i rosnące poczucie, że w końcu wykonuje zadanie, do jakiego został stworzony. Coś, co nie wymagało...

- Jak wspaniale - powiedział ktoś płaskim, śmiertelnie monotonnym głosem. - Zawsze przypominałeś mi alfonsa. Widzę, że się nim stałeś. Albo przynajmniej założyłeś takie ubranie.

Zaczepiony powrócił do rzeczywistości; ręka opadła, palce się zacisnęły, nóż opadł w swe zabójcze gniazdo. Sten odsunął się nieco od muru, lewa stopa do tyłu, postawiona na palcach, lekkie wychylenie...

Cholerny Mason.

Poprawka. Cholerny admirał floty Robher Mason. W białym mundurze, z piersią pełną orderów, zapewne dobrze zasłużonych. Pewnie to mniej niż jedna trzecia tych, na jakie zarobił. Nigdy nie zadał sobie trudu, aby pozbyć się blizny, przecinającej mu twarz. Sten pomyślał, że Mason chyba uważa to za swój dodatkowy urok.

- Panie admirale - zapytał - jak idzie rzeź niewiniątek?

- Dobrze - odparł Mason.

- Kiedy tylko nauczysz się, jak to robić, nie ma problemu.

Mason i Sten nienawidzili się od pierwszego wejrzenia. Mason był jednym z instruktorów Stena podczas treningu w szkole lotniczej i robił wszystko, aby Sten nigdy jej nie ukończył. Studenci Masona uważali go za wyjątkowego skurwysyna. I mieli rację. Po dyplomie nie okazało się - jak to często bywa w filmach - że kamienne serce Masona to tylko poza. Pod granitem kryła się najtwardsza stal.Podczas wojen tahnijskich Masona awansowano na admirała. Miał po temu doskonałe kwalifikacje - był błyskotliwy i despotyczny, doskonały strateg, zabójca, brutalny służbista. Przywódca, który wiódł swoich podwładnych do grobu i dalej. Na przykład, kiedy zorientował się, że nie może znaleźć żadnego sposobu, aby wylać Stena ze szkoły, dał mu najlepsze możliwe oceny. Mason był prawdopodobnie najdoskonalszym pilotem w siłach Imperium. No, może drugim z kolei, mruknął pilot w Stenie.

Szczerze oddany Imperatorowi, Mason przeżył czystki Rady dzięki odrobinie szczęścia. Teraz bez wątpienia znów spełniał rozkazy Imperium, tak jak niegdyś - skutecznie i brutalnie.

Tak, pomyślał Sten, panował pokój. Ale tylko w porównaniu z koszmarem wojen tahnijskich. Nadal ginęli ludzie.

- Słyszałem, że zostałeś gońcem Imperatora - powiedział Mason. - Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak prawdziwy mężczyzna może wytrzymać żyjąc w świecie, gdzie wszystko jest szare i nie ma prawdy.

- Polubiłem ten kolor - odparł Sten. - Nie barwi tak rąk jak czerwień. I zmywa się.

Huczący głos przerwał tę miłą pogawędkę.

- Szanowni państwo, proszę o uwagę.

Szmer uprzejmych, dyplomatycznych rozmów zamarł.

- Jestem Wielki Szambelan Bleick.

Mówca był śmiesznie ubraną, niewielką istotą, mówiącą najgłośniejszym przypochlebnym świergotem, jaki Sten kiedykolwiek słyszał. No jasne. Miał mikrofon krtaniowy i przenośny wzmacniacz.

- Pragniemy upewnić się, że każdy z szanownych gości został prawidłowo zidentyfikowany i ceremonia przebiegnie według planu. Dlatego musimy podporządkować się pewnym zasadom. Nagrody będą wręczane zgodnie ze stopniem ważności odznaczenia, w porządku malejącym. Każda kategoria zostanie osobno ogłoszona przez herolda.Kiedy zostanie wywołana wasza kategoria, uformujecie pojedynczy szereg tu, przy wejściu. Gdy herold - Bleick wskazał na istotę w czerwieni - ogłosi czyjeś nazwisko, ten ktoś wejdzie do głównej komnaty. Należy iść prosto do przodu mniej więcej siedemnaście kroków, aż do linii na podłodze. Na drugim końcu tej linii będzie stał Imperator.Jeżeli dane odznaczenie przypada tylko jednej osobie, ma ona zatrzymać się dokładnie naprzeciw Wiecznego Imperatora. Gdy liczba osób jest większa, należy przesunąć się wzdłuż linii i zająć miejsce obok najbliższej istoty po lewej stronie. Obowiązuje postawa na baczność.Urzędnik Imperium przeczyta uzasadnienie przyznanej nagrody. Drugi urzędnik wręczy ją, zawieszając szarfę lub przypinając wprost do munduru. Jeśli zajdzie jakaś pomyłka, proszę ukryć ewentualną bolesną reakcję. Uroczystości będą, oczywiście, nagrywane celem późniejszego wyemitowania na waszych macierzystych światach. Chcę dodać, że dodatkowe kopie można nabyć potem w moim biurze za rozsądną opłatą.Nie przyznano żadnych odznaczeń Rady Imperialnej. Następne w kolejności są tytuły dziedziczne: księcia, barona i tym podobne. Ci, którzy otrzymają jeden z nich...

- Szlachectwo - Sten westchnął ze zdziwienia.

Jego wargi nie poruszały się, a głos nie docierał dalej niż do uszu Masona.

Zdobył tę umiejętność podczas pobytu w wojsku i w więzieniu.

Mason także się tego nauczył.

- Wieczny Imperator znalazł sposób na odkrycie wielu nowych i wyjątkowych dróg, aby nagrodzić tych, którzy dobrze mu służyli. - Głos Masona przepełniała ironia. - To zadowala nie tylko tych biurokratycznych drani - dodał - ale też i ich znacznie gorszych szefów.

Dezaprobata obu mężczyzn nie uwidoczniła się w żaden sposób na ich twarzach. Lecz mocne uczucia odnalazły swój wyraz kilka metrów dalej.Mężczyzna był wielki i bardzo biały - od fruwającej grzywy po sumiaste wąsy i oficjalny dworski strój. Wyglądał także na lekko pijanego.

- Kompletne kretyństwo - oświadczył głosem, przetaczającym się jak grom. - Przez te cholerne tytuły ci nuworysze myślą, że stali się szlachcicami. Niedowarzone młokosy wyobrażają sobie Bóg wie co! Pierwszy raz słyszę o takim gównie! Na Boga, Imperator oszalał, pozwalając rządzić się bandzie skretyniałych idiotów! Niech mnie diabli wezmą, jeśli wezmę udział w tym małpim tańcu. Powiedzcie temu Imperatorowi, że jeśli chce...

Cokolwiek Wąsacz chciał zasugerować Imperatorowi, nie miał na to szansy. Jego przemowa została łagodnie przerwana przez czterech bardzo, bardzo dużych ludzi, którzy pojawili się znikąd i otoczyli go szczelnie.

Sten słyszał dalsze protesty, ale niezwykle delikatnie obezwładniono tego mężczyznę i poprowadzono - był zbyt duży, aby go wlec - w kierunku pobliskiego wyjścia.Tych czterech ludzi nosiło nowe mundury typu policyjnego, których Sten nie mógł sobie przypomnieć. Chyba nie widział ich przedtem w pałacu czy na Primie. Zdołał dojrzeć jeden z naramienników z okrągłym złoto-czarnym godłem i okalającą je literą S.

- Kim są te wielkoludy? - zamruczał nie poruszając ustami do Masona.

- Nowa formacja. Służba Wewnętrzna. Dalej moja wiedza i zainteresowania nie sięgają.

- Komu oni podlegają? Mercury? Mantis?

Naturalna ciekawość Stena wypływała z jego poprzedniego - przynajmniej formalnie - członkostwa w obu organizacjach.

- Powtórzę raz jeszcze - stwierdził Mason nieco chłodniej i głośniej. - Bojówkarze, żandarmi, zgadywanki nie leżą w obszarze moich zainteresowań.

Sten uznał za stosowne podążyć za falą, gdy nagradzani posuwali się do przodu, przechodzili przez drzwi i znikali.

Nadawanie dziedzicznych tytułów... Krzyże zasługi... Odznaczenia wojskowe..

Odznaczenia cywilne...

Sten stanął przed szambelanem, który spojrzał na listę.

- Panie Ambasadorze Pełnomocny Sten, jest pan jedyną osobą uhonorowaną dzisiaj tą nagrodą. Może pan wejść.

Sten podszedł do wysokich drzwi. Dwie istoty w czerwonych strojach - i jak mu się zdawało, białawych perukach ze sztucznych włosów - otworzyły przed nim podwoje.

Jakiś głos oznajmił:

- Wielce Szanowny Sten... ze Smallbridge.

Wielka Komnata Nagrodzonych niemal wypełniła się tymi, których odznaczono wcześniej. Sten podążył naprzód, tym nieco wolniejszym niż zwykle krokiem, jakiego uczy się każdy dyplomata, bo tak najlepiej prezentuje się w telewizji. Przybrał formalny wyraz twarzy.

Wielce Szanowny, pomyślał. Bardzo ciekawe. O ile sobie przypominam, kiedy ostatni raz przebywałem na dworze, byłem tylko Bardzo Szanownym. Czy dzięki temu dostanę większą wypłatę?

- Ambasador Pełnomocny Sten, w warunkach poważnego zagrożenia dla osobistego bezpieczeństwa, spełnił najwyższe wymagania Służby Imperialnej podczas ostatniej misji mediacyjnej pomiędzy Thorvaldiańczykami a mieszkańcami Markel Bat. Został uratowany pokój, a ponadto do gwiazdozbioru wprowadzono nową erę równowagi. Specjalnie dla niego ustanawia się nową kategorię: Towarzysz Imperatora.

Co oznacza, pomyślał Sten, dokładnie to, co zechce Imperator. To jest wszystko oprócz odznaczeń Rady Imperialnej, czymkolwiek one są. Przynajmniej te obrzydliwe kreatury nie kręcą się ostatnio, aby pomordować się nawzajem. Nie miał też ochoty na zabicie któregoś z nich, jak to bywało kiedyś.

Żadna z tych myśli nie ujawniła się na jego obliczu. Nie zmienił też wyrazu twarzy, kiedy podchodził do linii, omiatając spojrzeniem wielką komnatę.

Tam wysoko... ten irys w kandelabrze... wieżyczka karabinu maszynowego. Ten wielki portret - jednostronny ekran, za którym zapewne ukrywa się oddział strzelców.

Tam, i jeszcze tam.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin