Nadberezyncy - Florian Czarnyszewicz.pdf

(2914 KB) Pobierz
FLORIAN CZARNYSZEWICZ
NADBEREZYŃCY
TOM PIERWSZY
I. ROGI
W głuszy bezkresnych zaberezyńskich lasów, w otoku dwóch
rzeczułek chutor włók trzy. Połowę stanowią łąki, które biegną
brzegami ich dziesięcinną szerokością, przez całą długość klinowatej
polany.
Od lasu łęgowe, bydlęce, od pola murożne, owcze i końskie. Na
zachodzie w rogu, gdzie rzeczułki łączą się w jedno koryto, szerokość
łąki prawie potrójna. Na murożnej tam części, stoją rzędem w
dziesięciozagonowym odstępie, trzy potężne dęby. Pień każdego z
nich, na wysokości dwóch, trzech sążni, opasany kwadratowym
pomostem nabijanym z dołu gęsto dużymi gwoździami. Patrząc z dołu,
owe pomosty miały podobieństwo staroświeckich drewnianych bron,
jeno że były szczelne i cztery razy szersze. Miejscowi ludzie nazywają je
podkurami. Powyżej pomostów stały parami jedne nad drugimi na
sękach ule.
Pod środkowym podkurem stał brodaty, siwy starzec. Ubrany był po
zaściankowemu powszednio: w obcisłą szlachecką czapkę, w kramną,
czarną marynarkę, w samodziałkowe kraciaste spodnie i w duże z
szerokimi, pomarszczonymi cholewami buty. W jednej ręce miał wiosło,
w drugiej torbę z rybą. Obok stał chuderlawy chłopak lat dziewięć. Ten
był w wynoszonej maciejówce, w zgrzebnej bieliźnie i boso. Jedną ręką
wspierał się po ułańsku w bok, drugą trzymał pionowo równy,
leszczynowy, trzy razy dłuższy od siebie, kij z zaostrzonym i okutym
błyszczącą blaszką końcem.
Było ciche, słoneczne, piękne, czerwcowe popołudnie. Cień od lasu
już wydłużył się na stajanie z hakiem.
— Dziaduńko — mówił chłopak, spoglądając ciekawie w górę na
podkur. — Mikita powiadał, że te zęby u podkuru żelazne. Prawda to?
— Drzewiane są — odrzekł starzec krótko, wpatrując się uważnie w
stronę lasu przeciw słońca.
— Drzewiane? Toż je niedźwiedź pokruszyć może.
— Nie pokruszy, dębowe są, mocne.
— Dębowe? — Dziaduńko. Mikita powiadał, że niedźwiedź tak duży,
jak koń siwy, a łapy takie, jak sito. Prawda to?
— Nieprawda. Nie ma większych niedźwiedzi od zeszłorocznych
cieląt, jeno, że grubsze i kudłate jak owieczki.
— Kudłate? Dziaduńko. A ja z tym — wskazał na trzymany przez się
kij — wcale nie boję się niedźwiedziów.
— Taki duży chłopiec, ażeby się bał — odrzekł wpatrując się w
stronę lasu coraz uważniej.
— Co dziaduńko tam patrzy i patrzy? Może już idą mużyki?
— Nie, leśnik Wasilewski ku nam idzie? — Obrócił się ku chłopcu i
obrzuciwszy oczyma na strój, rzucił surowo: — Jak u ciebie spodnie
służą?! Wstydnik! żywo mi opraw się!
Chłopak zarumienił się wstydem i śmignął za pień. Po chwili wrócił
uporządkowany; stanął obok dziadka ze swym kijem jak przedtem i
obserwował ciekawie zbliżającego się gościa.
Był to człowiek pod czterdziestko, rosły, tęgi, zwięzły, o rumianej jak
burak twarzy i rudawej, krótkiej brodzie. Na głowie miał wypłowiałą
maciejówkę, na sobie krótką, burą świtkę, szare wełniane,
samodziałowe spodnie, na nogach łapcie. Na piersiach krzyżowały mu
się dwa szerokie rzemienie: jeden od strzelby, lufa której wystawała zza
pleców, drugi od przylegającej do lewego biodra, myśliwej z koziej
skóry torby. Do rzemienia od torby przypięta była naprzeciw serca
żółta, szerokości dłoni blacha, z wyrytym w języku ruskim napisem:
“Lesnoj storoż”.
— Gdy tylko z lasu wyszedłeś, już cię poznałem — ozwał się
pierwszy starzec, gdy leśnik zbliżył się o kilka kroków.
— Znaczy się nigdy bogatym nie będę — odrzekł napoły żartem, na
poły z wiarą w taki przesąd.
Niechżeż będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowił,
zdejmując czapkę. Pochylił sie do ręki starca i cmoknął w nią głośno.
— Na wieki wieków! — odrzekł starzec i pocałował leśnika w
potylicę.
Z kolei leśnik podał swą dłoń do ucałowania chłopcu. Pogłaskał go
po głowie, potem zapytał: — Jakżeż, ty chłopcze hodujesz się? Ot akraz
i gościńca ci żadnego nie mam.
A cóż to za kij trzymasz? Pewnie takie oście sobie na ryby
wystrugał?
— To nie oście — zaprzeczył tonem urazy. — To sztych!
— Sztych?! Co za sztych?
— Sztych z mużykami wojować.
:— Z mużykami wojować?!… Co panie Bałaszewicz — zwrócił się do
starca — może znowu nicianie z napaścią?
— Tak. Wsią całą zbierają się jutro przybyć, niby to za zniewagę
gromadzkiego pastucha, którego onegdaj synowa zganiając z łąki z
bydłem, poturbowała porządnie.
— Wsią całą mają napaść?!… A toż kryminalstwo!… Bandyctwo!
Bunt!
A może to tylko dla postrachu słuch taki puszczają?
— Tacy ludzie z Nitów nam donieśli, co nie kłamią.
— Ot jak? No, ale chwała Bogu, że chociaż znaleźli się dobrzy ludzie
co wam donieśli i macie czas przygotować się, by pouczyć gadów, jak
nieproszonym za cudzy płot łazić. Powołaliście uradnika zapewno?
— Nie, swoją familią bronić sie będziem, jak i zawrze.
— Toż was całą wsią zniszczyć mogą całkiem, albo co nie dopuść
Boże, zabić jeszcze którego. Cóż wy sobie myślicie?
— Zniszczą to zniszczą, zabiją którego to zabiją, ale uradnika prosić,
ni ja, ni moje syny nie chcemy. Sami będziemy bronić.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin