Maj Sjowall, Per Wahloo - Śmiejący się policjant (1).pdf

(633 KB) Pobierz
MAJ SJOWALL PER WAHLOÓ
Śmiejący się policjant
przełożyła
MARIA OLSZAŃSKA
Tytuł oryginału szwedzkiego: DEN SKRATTANDE POLISEN
Okładkę projektował: Marek Trojanowski
ISBN 83-85189-14-9
Warszawa 1992
Agencja „Reporter"
02-928 Warszawa
ul. Aleksandra Zelwerowicza 19
tel 42-01-32
Skład: Pracownia Poligraficzna COMPTEXT, Warszawa
Druk: Drukarnia Kolejowa w Warszawie
I
Trzynastego listopada wieczorem w Sztokholmie lało.
Martin Beck i Kollberg siedzieli nad partią szachów
w mieszkaniu Kollberga, niedaleko stacji kolei podziemnej
Skarmarbrink na jednym z południowych przedmieść.
Obaj byli wolni, ponieważ w ciągu kilku ostatnich dni nie
wydarzyło się nic specjalnego.
Martin Beck był marnym szachistą, jakoś jednak grał.
Kollberg miał córkę liczącą niewiele ponad dwa miesiące.
Tego wieczoru wyjątkowo musiał pełnić rolę niańki, zaś
Martin Beck nie miał zbytniej ochoty na powrót do domu,
póki to nie było zupełnie konieczne. Pogoda była ohydna.
Ruchoma kurtyna deszczu omiatała dachy i klaskała
w okna, ulice były zupełnie prawie opustoszałe, skąpo
zaludnione przez nielicznych przechodniów, którzy mieli
widać jakieś ważne powody do wyjścia.
Przed ambasadą Stanów Zjednoczonych przy Strand-
vagen i wzdłuż prowadzących tam ulic czterystu policjantów
walczyło z dwakroć większą liczbą demonstrantów.
Policjanci wyposażeni byli w bomby z gazem łzawiącym,
5
pistolety, bicze, pałki, samochody, motocykle, krótkofalów-
ki, megafony, psy gończe i rozhisteryzowane konie.
Demonstranci zbrojni byli w list-petycję i papierowe
transparenty, które coraz bardziej rozłaziły się na ulewnym
deszczu. Trudno byłoby uznać ich za jednolitą grupę, gdyż
w skład jej wchodzili ludzie wszelkiego rodzaju, od
trzynastoletnich uczennic w dżinsach i dufflecoutach
i śmiertelnie poważnych studenckich polityków do
prowokatorów i zawodowych awanturników, a nawet
osiemdziesięcioletniej artystki w berecie i z niebieską
parasolką. Jakiś silny wspólny popęd skłonił ich do
przeciwstawienia się ulewie i wszystkiemu, co się mogło
poza tym zdarzyć.
Policjanci ze swej strony też nie stanowili elity korpusu
policyjnego. Zostali ściągnięci ze wszystkich posterunków
w mieście. Ale każdemu, kto miał znajomego lekarza albo
umiał się w inny sposób wykręcić, udało się uniknąć tego
nieprzyjemnego odkomenderowania. Pozostali tacy, którzy
wiedzieli co robią, i aprobowali to, tacy, którzy w zawodowej
gwarze nazywani są kogucikami, i tacy, którzy zbyt młodzi
byli i niedoświadczeni, by odważyć się na ucieczkę, a poza
tym pojęcia nie mieli, w czym właściwie uczestniczą, a już
tym bardziej, dlaczego to robią. Konie stawały dęba i żuły
wędzidła, policjanci przesuwali palcami po pochwach
pistoletów i wywijali pałkami. Mała dziewczynka niosła
transparent z godnym zastanowienia napisem: SPEŁNIJ
SWÓJ OBOWIĄZEK! ŚCIĄGNIJ WIĘCEJ POLICJ-
ANTÓW! Trzej posterunkowi, o wadze osiemdziesiąt
pięć kilo każdy, rzucili się na nią, podarli plakat i zawlekli
6
ją do samochodu, gdzie wykręcili jej ręce i łapali ją za
piersi. Tego właśnie dnia skończyła trzynaście lat i piersi
nie zdążyły jej jeszcze wyrosnąć.
Razem ujęto ponad pięćdziesiąt osób. Wielu krwawiło.
Niektórzy byli tak zwanymi ważniakami, po których
można było się spodziewać, że napiszą o tym w gazetach
albo będą pyskować w radio i w telewizji. Na ich widok
dyżurnych oficerów komendy dzielnicowej dreszcz przenikał
i wskazywali im drzwi wśród usprawiedliwiających
uśmiechów i powściągliwych ukłonów. Dla pozostałych
obowiązujące przesłuchania nie były zbyt przyjemne.
Jeden z konnych policjantów dostał w głowę butelką.
Ktoś ją przecież musiał rzucić.
Operacją dowodził oficer policji wysokiego stopnia
z wykształceniem wojskowym. Uważany był za eksperta
od spraw porządkowych i z zadowoleniem obserwował
całkowity bałagan, do jakiego udało mu się doprowadzić.
W mieszkaniu przy Skarmarbrink Kollberg zgarnął
figury i pionki, wrzucił je do kasetki i zamknął wieczko.
- Nigdy się nie nauczysz - powiedział z wyrzutem.
- To widać wymaga specjalnych zdolności — powie-
dział Martin Beck posępnie. - Trzeba mieć do tego
smykałkę.
Kolberg zmienił temat.
- Cholerne zamieszanie musi tam być na Strandvagen
- powiedział.
- Prawdopodobnie. A o co tam chodzi?
- Chcą wręczyć list ambasadorowi - powiedział
Kollberg. - List. Dobre sobie. Dlaczego pocztą nie poślą?
7
- Nie zwróciłoby takiej uwagi.
- Pewnie. W każdym razie głupio, że aż wstyd.
- Tak - przyznał Martin Beck.
Włożył płaszcz i kapelusz i zamierzał już iść. Kollberg
podniósł się pospiesznie.
- Wyjdę z tobą - powiedział.
- A co masz na ulicy do roboty?
- Tak sobie połażę trochę.
- W taką pogodę?
- Lubię deszcz - odpowiedział Kollberg owijając się
granatowym popelinowym płaszczem.
- Nie wystarczy, że ja już jestem przeziębiony
— powiedział Martin Beck.
Martin Beck i Kollberg byli policjantami. Pracowali
w komisji zabójstw. Chwilowo niczym się specjalnie nie
zajmowali i mogli ze względnie spokojnym sumieniem
uważać się za wolnych od obowiązków.
W mieście nie widać było na ulicach policjantów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin