Zygmunt Zeydler-Zborowski - Gość z Londynu.pdf

(1041 KB) Pobierz
ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI
GOŚĆ Z LONDYNU
CZYTELNIK
WARSZAWA 1968
ROZDZIAŁ I
Skończyło się lato, minęła ,,złota jesień" i chłodniejszy wiatr
zawirował suchymi liśćmi.
Od wschodu coraz częściej nadciągały ciężkie, jakby z żelaza
kute chmury, grożące miastu deszczem.
I coraz częściej ulice napełniały się błyszczącą czernią parasoli.
Ludzie zaczynali kaszlać, kichać. W aptekach ustawiały się w
karnych kolejkach pierwsze ofiary grypy.
Downar wrócił z dwutygodniowego odpoczynku. Tym razem
spędził urlop w Kazimierzu nad Wisłą. Prowadził się wzorowo.
Nie palił, nie pił, unikał spotkań ze znajomymi, które zazwyczaj
kończyły się przy wódce. Chodził na dalekie spacery i odżywiał
się głównie owocami. Ogromne ilości wspaniałych jabłek,
gruszek, śliwek. Był nasycony witaminami, a w pamięci miał
obraz kolorowych wąwozów. Wypoczął znakomicie, ale trochę się
rozleniwił. Z niepokojem myślał o powrocie do warszawskiej
harówki. Marzył, by beztroskie życie mogło potrwać jeszcze parę
tygodni.
Z prawdziwym też zadowoleniem dowiedział się, że w zakresie
rodzimej przestępczości nie zdarzyło się nic takiego, co wy-
magałoby natychmiastowej jego interwencji.
Sprawy byty proste, łatwe, banalne. Nadużycia gospodarcze,
nieudolna próba szantażu, drobna afera w przemyśle
włókienniczym, prymitywne morderstwo rabunkowe. Zajmowali
się tym wszystkim młodsi koledzy, a on mógł jeszcze tkwić w
urlopowym nastroju. Chodził do kina, do teatru, czytał kryminal-
ne powieści, czasem wybrał się na brydża do znajomych albo na
szachy, słowem korzystał, że nie musi śpieszyć się,
przesłuchiwać, tropić. Po pewnym czasie zaczął jednak odczuwać
jakąś pustkę. Czegoś mu brakowało. Nie chciał przyznać się sam
przed sobą, że brakowało mu właśnie fascynującej,
skomplikowanej zagadki kryminalnej. Praca w służbie śledczej
staje się z biegiem lat czymś w rodzaju nałogu, narkotykiem, bez
którego trudno się obejść.
Wielobarwne, urlopowe wspomnienia zacierały się z wolna, a
atmosfera Warszawy związana była nierozerwalnie z
emocjonującą robotą, i napięciem nerwowym, z akcją. Bez tego
miasto zaczynało się Downarowi wydawać szare, smutne,
nieatrakcyjne. „Sam nie wiem, czego właściwie chcę“ — myślał
niezadowolony z siebie ..Powinienem się cieszyć. że jeszcze nie
mam żadnej sprawy na karku".
Którejś soboty dał się namówić Walczakowi na koncert
symfoniczny, co było dowodem pewnej depresji psychicznej.
Kiedy wyszli z Filharmonii, wziął przyjaciela pod rękę i
powiedział melancholijnie:
— Wiesz Karolku? Albo się naprawdę starzeję, albo jestem
chory. Jakoś nic mnie nie bawi. Nawet Beethoven nie może mnie
rozruszać.
— Po pierwsze to nie był Beethoven, tylko Brahms —
uśmiechnął się łagodnie Walczak. — A po drugie nigdy nie byłeś
specjalnie muzykalny. Do dzisiaj pamiętam, jak na „Cyganerii"
twardo zasnąłeś i zacząłeś chrapać w zupełnie innej tonacji.
Downar. któremu to wspomnienie nie sprawiło przyjemności,
skrzywił się niechętnie.
— Musiałem być piekielnie zmęczony. Nie pamiętasz, jaką
wtedy sprawę prowadziłem?
— Nie pamiętam. Widzę. Stefanku, że jesteś nieswój. Znajdź
sobie interesującego kociaka, albo weź się do jakiejś roboty, ale
tak z sercem!
Downar wzruszył ramionami.
— Może mi jeszcze poradzisz, do jaskiej roboty mam się z
takim sercem zabrać? Bo jeżeli przypuszczasz. że interesuje mnie
facet, który fałszował dowody kasowe, grubo się mylisz.
Obawiam się, że zupełnie wy gasła inwencja w naszym narodzie.
Ani jednego ciekawszego przestępstwa. Zastój.
Walczak parsknął śmiechem.
— Stefanku, jesteś niezrównany! Zdaje się, że będą musiał
zejść na drogę zbrodni, aby dostarczyć ci „godziwej" rozrywki i
wydobyć z melancholijnego nastroju.
— Wierzę, że ty byś potrafił obmyśleć coś fascynującego —
powiedział z niewzruszoną powagą Downar, — Masz polot.
Doszli do Królewskiej. Zaczął padać drobny, uporczywy
deszcz. Walczak podniósł kołnierz jesionki i spytał:
— Pojedziesz do mnie na herbatę?
Downar potrząsną głową.
— Nie. Dziękuję ci bardzo, ale wolę wcześniej się położyć. Nie
jest wykluczone, że złapałem grypę. Mam dreszcze. O, jest czwór-
ka. Cześć!
Wysiadł na MDM i energicznym krokiem wszedł w
Koszykową. „A moze Karol ma racje?" — pomyślał. „Może
rzeczywiście warto by się zainteresować jakąś ładną buzią?".
Dawno już z nikim nie flirtował. Na rogu Mokotowskiej obejrzał
się za zgrabną dziewczyną „Zgadzam się z Karolem. To chyba
jedno z lekarstw na melancholię. Miłe lekarstwo".
Deszcz padał coraz gęstszy. Grube, mocne
krople uderzały głośno o płyty chodnika. Blask latarni ślizgał
się po ciemnej powierzchni kałuż.
W bramie posłyszał kobiecy głos:
— Panie majorze.
Odwrócił się zdziwiony.
— Monika. A pani co tu robi?
— Byłam u pana.
Downar spojrzał badawczo na dziewczynę.
— Co się stało? Szef panią z czymś przysłał?
— Nie, nie. To nie ma nic wspólnego z komendą.
— Więc? Niechże pani mówi.
— Wolałabym nie na schodach.
— Słusznie. Może pani wobec tego pojedzie do mnie?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin