Clancy Tom - Power Plays 02 Ruthless.com.rtf

(1343 KB) Pobierz
SCAN-dal

TOM CLANCY

 

 

 

POWER PLAYS

 

Przełożyli:

Piotr Kuś

Błażej Kemnitz

1

ARCHIPELAG RIAU,   MORZE POŁUDNIOWOCHINSKIE

15 WRZEŚNIA 2000

 

Frachtowiec ochrzczono Guanyin, od imienia chińskiej bogini miłosierdzia, lecz czy można się dziwić, że jego załoga poczuła się w końcu opuszczona przez swoją patronkę?

Wypłynęli o dwudziestej z portu w Kuching w Malezji Wschodniej, unosząc na pokładzie towarowym piętnastometrowego, zwodowanego przed pół wiekiem parowca olej palmowy i przyprawy. Towary opatrzone były listami przewozowymi informującymi, że produkty przeznaczone są do sprzedaży hurtowej w Singapurze. Mimo zacinającego nieustannie deszczu, porywistego wiatru i ograniczonej widoczności morze było względnie spokojne, więc pilot nakazał utrzymywać stałą prędkość piętnastu węzłów niemal natychmiast po tym, jak statek odbił od nabrzeża. Spodziewał się spokojnego rejsu, a po jego zakończeniu - długiej pijackiej nocy w portowym barze. Nawet teraz, podczas pory deszczowej, główny szlak wychodzący z tego portu zdawał się krótki i prosty. Pokonanie cieśniny, a następnie krótkiej trasy wiodącej wzdłuż brzegu do nabrzeża w dzielnicy Sembawang po północnej stronie wyspy zajmowało niespełna cztery godziny.

Około dziewiątej, jako że nie mieli wielu zajęć przed zawinięciem do portu, czterej członkowie brygady trudniącej się załadunkiem i wyładunkiem towarów zaczęli grać w karty w ładowni, zostawiwszy na górnym pokładzie pilota i bosmana. Ten pierwszy nie miał oczywiście wyjścia. Musiał stać przy sterze, jednak ze względu na jego władcze zachowanie, wyższe uposażenie i wygodny, obity skórą fotel znajdujący się na stosunkowo obszernym mostku, którego ściany upstrzone były plakatami przedstawiającymi nagie kobiety, nikt specjalnie się nad nim nie litował.

W przeciwieństwie do pilota bosman cieszył się szacunkiem załogi, tak więc zaproszono go do gry. Każdego innego dnia Chien Lo przyjąłby z entuzjazmem taką propozycję, tej nocy jednak postanowił zostać na pokładzie. Jeśli wzięło się pod uwagę złą pogodę i odpowiedzialną naturę bosmana, nietrudno było zrozumieć, że zdecydował się czuwać nad ładunkiem, kiedy w każdej chwili silny wiatr mógł poluzować mocujące go liny i zmyć z pokładu.

Około dwudziestej drugiej tropikalna ulewa nieco zelżała. Wyglądało na to, że to tylko przejściowa poprawa pogody, więc Chien oparł się pokusie zejścia pod pokład i dołączenia do pozostałych członków załogi. Kłopoty bardzo cierpliwie czekają na twoją nieuwagę, mawiała jego żona. Mimo to bosman zdecydował, że to dobry moment, by zrobić sobie przerwę na papierosa.

Jego droga, ukochana żona mawiała także - a zawsze chętnie służyła dobrymi radami - że kiedy to tylko możliwe, należy korzystać z wszelkich drobnych przyjemności, jakie oferuje życie.

 

W chwili, gdy Chien Lo przytykał zapałkę do papierosa, dwa pontony motorowe marki Zodiac wyłaniały się z sitowia i namorzynów otaczających maleńką wysepkę znajdującą się właśnie mniej więcej czterdzieści stopni na wschód od dziobu frachtowca. Wyposażone w płetwy stabilizujące i napędzane wyciszonymi dziewięćdziesięciokonnymi silnikami mknęły z prędkością niemal pięćdziesięciu węzłów - wystarczająco szybko, by w kilka minut dotrzeć do burty Guanyin. W ich kilwaterze powstawały fale przypominające smugi kondensacyjne unoszące się za silnikami myśliwców odrzutowych. Skrawek lądu, z którego wystrzeliły, pochłonęły wkrótce ciemności.

Bandę tworzyło dwunastu mężczyzn. Przywódcą był potężnie zbudowany członek plemienia Iban, resztę stanowili rdzenni mieszkańcy południowych wysp. W każdym pontonie płynęło sześciu piratów. Dwaj spośród nich, których zadaniem było przycumować do statku, mieli skórzane rękawiczki i zwoje nylonowych drabinek sznurowych, przyczepione do pasków na wzór wspinaczy górskich. Wszyscy zakryli oblicza: jedni prostymi brezentowymi workami, w których wycięli otwory na oczy, nosy i usta, inni starymi szmatami i koszulkami zasłaniającymi po prostu dolne partie twarzy. Na grzbietach dłoni mieli identyczne tatuaże w kształcie krisu, symbolizujące ich przestępcze braterstwo. Na wyblakłe, będące w strzępach ubrania mężczyźni narzucili kamizelki ratunkowe. Uzbrojeni byli w broń maszynową, a w pochwach, które przytroczyli do pasów, tkwiły sztylety. Gotowi byli bez wahania użyć broni, by zabić, co mógłby potwierdzić wyraz lodowatej zjadliwości rysujący się na przesłoniętych twarzach.

Ich dzisiejsze zadanie było nietypowe o tyle, że - w przeciwieństwie do zwykłych ataków na frachtowce przypuszczanych już wiele razy - nie polegało na kradzieży przewożonego ładunku czy na ograbieniu załogi z kosztowności, które można było później sprzedać na czarnym rynku. To wszystko miało być obecnie tylko dodatkową korzyścią. Bary, burdele i areny walk kogutów w Sibu przez jakiś czas musiały się obejść bez nich. Teraz mieli opanować statek i doprowadzić go do Singapuru, gdzie czekały na nich zupełnie inne zajęcia.

Gdy dwa mknące cicho zodiaki dotarły do rufy Guanyin, popłynęły w różnych kierunkach. Ten, którym płynął przywódca, skierował się ku lewej burcie, drugi natomiast ruszył wzdłuż prawej. Oba znacznie zwolniły, by dostosować swoją prędkość do prędkości większej jednostki.

Przez mniej więcej dwie minuty od chwili, gdy pontony zaczęły płynąć obok frachtowca, szef piratów przyglądał się bacznie swojemu celowi, błądząc wzrokiem po jego przeżartym rdzą kadłubie. Mężczyzna był ubrany w kurtkę z drelichu, jego długie, mokre od deszczu, czarne włosy przytrzymywała przepaska, a usta i policzki zakrywała szeroka, barwna chusta. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po piersiówkę z tuak, opuścił na chwilę chustę, po czym wypił spory łyk mocnego alkoholu. Raz jeszcze pociągnął solidnie, otrząsnął się i spojrzał na gwiazdy. Krople mżawki padały na jego odsłonięte, wysmagane przez wiatr policzki. Wreszcie łyknął ostatni raz, włożył chustę i skinął głową na niskiego żylastego mężczyznę z drabinką sznurową u pasa.

- Amir - powiedział i przeciął dłonią powietrze, dając tamtemu sygnał do rozpoczęcia ataku.

Amir skinął głową, sięgnął między kolana i otworzył pokrywę schowka, który znajdował się pomiędzy jego siedzeniem a aluminiową podłogą zodiaku. Wyjął ze skrytki drugą, dwudziestostopową linę. Ta była pojedyncza i zakończona ostrym hakiem, zwanym niedźwiedzim pazurem. Zwój ułożył w lewej ręce, natomiast końcówkę z metalowym hakiem przytrzymał w prawej. W końcu wstał, podszedł do burty od strony frachtowca i szeroko rozstawił nogi, aby możliwie najbardziej zniwelować skutki kołysania i drgań pontonu.

Przytrzymał stopą wolny koniec liny i rzucił hak w kierunku statku, pozwalając, by jego ciężar pociągnął za sobą linę. Niedźwiedzi pazur z głuchym łoskotem zahaczył o nadburcie.

W chwilę później podobny odgłos dotarł do ich uszu z drugiej strony frachtowca i Amir wymienił z czterema kompanami wyczekujące spojrzenie.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Również drugiej grupie udało się przycumować zodiak do Guanyin.

 

Chien Lo opierał się łokciami o reling na prawej burcie i palił papierosa, gdy od strony kajut dobiegł go głuchy odgłos uderzenia. Po chwili z tego samego mniej więcej kierunku ponownie dotarł do jego uszu taki sam dźwięk.

Zmarszczył czoło. Pomyślał z niechęcią, że cisza i spokój są zbyt piękne, by mogły trwać długo. W tym momencie Guanyin znajdowała się dwadzieścia mil morskich na południowy wschód od portu docelowego i ociężale pruła fale, omijając znajdujące się dokoła, wystające na powierzchnię skały, mielizny oraz porośnięty gęsto tropikalną roślinnością łańcuch maleńkich wysepek należących do archipelagu Riau. Rozrzucone grupami na rozległym obszarze Morza Południowochińskiego, nie miały przeważnie nazw i nie były zamieszkane, a Chien zawsze uważał żeglowanie między nimi za spokojne preludium przed zawinięciem do zatłoczonego portu w Singapurze.

Popatrzył na morze i zaczął się zastanawiać, czy nie zignorować tego dźwięku do chwili, kiedy skończy palić. Ale nie potrafił tego zrobić. A co, jeśli źródłem hałasu jest nie zabezpieczony ładunek, który przewala się po pokładzie?

Chien Lo wzruszył ramionami i wrzucił do wody nie dopalony papieros.

Odpowiedzialność ma swoje minusy, pomyślał, i ruszył, by sprawdzić zamocowanie ładunku, nieświadomy, że na pokład wśliznęła się zgraja morderców.

 

W chwilę po sczepieniu pontonu z frachtowcem Amir umocował swój koniec liny do uchwytu przytwierdzonego do dna zodiaku, po czym obciągnąwszy rękawiczki, odwrócił się w stronę statku. Umieścił linę między rozstawionymi nogami, chwycił ją mocno obiema dłońmi, a następnie skoczył, prostując przy tym kolana i przyciskając linę do ciała, by możliwie najbardziej się napięła.

Podbite gumą buty mężczyzny oparły się o burtę i pirat zaczął się miarowo, rytmicznie wspinać. Dotarcie na pokład zajęło mu niecałą minutę. Kiedy znalazł się już na frachtowcu, odwiązał od pasa drabinkę sznurową, starannie przymocował ją do relingu i wyrzucił za burtę, by mogła ją pochwycić załoga pontonu.

Pirat, który ją złapał, zaczai się szybko wspinać na pokład, kładąc sprawnie stopy na nylonowych linach tworzących szczeble. Wiedział, że pozostali ruszą za nim w takich odstępach, by umknąć przeciążenia drabinki.

Kiedy dotarł do jej końca, wyciągnął rękę, chwycił dłoń, którą wyciągał do niego pierwszy napastnik, i dzięki temu zdołał pokonać nadburcie.

Mężczyzna wspierał się już łokciami o pokład, gdy Chien Lo -sprawdzający właśnie, co było źródłem tajemniczych głuchych uderzeń, które usłyszał kilka chwil wcześniej - odkrył ku swemu przerażeniu, że jego statek zaatakowali piraci.

 

Klęczący na pokładzie Amir usłyszał kroki bosmana na ułamek sekundy przed tym, nim obrócił się na pięcie i go dostrzegł. Wiedział już, co robić. Nie miał pojęcia, ilu jeszcze członków załogi znajduje się na pokładzie, ale i tak nie mógł pozwolić, by zostali ostrzeżeni. Tego mężczyznę należało błyskawicznie sprzątnąć.

Chien Lo zatrzymał się kilkanaście metrów od Amira i wpatrywał się w niego z niedowierzaniem oraz przerażeniem. Nogi bosmana zamieniły się nagle w sople lodu. Odgadł zamiary mężczyzny, który wtargnął na pokład, choć nie mógł nawet zobaczyć jego twarzy. Ciemne, wąskie oczy, spoglądające przez otwory wycięte w masce, powiedziały mu wszystko. Żądza mordu była w nich aż nadto wyraźna.

Nagle Chien Lo przełamał chwilowy paraliż, odwrócił się błyskawicznie i ruszył biegiem w kierunku dziobu, na mostek, gdzie - jak wiedział - znajduje się pilot. Jednak szybkość i zręczność przydały się piratowi nie tylko podczas wspinaczki. Amir poderwał się gwałtownie i skoczył za Chienem, wyciągając jednocześnie sztylet z pochwy. Poruszał się niemal bezszelestnie, mimo że włożył buty na grubej podeszwie, które były pomocne podczas wchodzenia na frachtowiec.

Błyskawicznie dopadł bosmana, rzucił się na niego, objął od tyłu i zacisnął ramię dokoła jego piersi. Siła, z jaką w niego uderzył, sprawiła, że obaj mężczyźni przewrócili się na pokład.

Chien zawył cicho z bólu i strachu, gdy żelazne palce chwyciły go za włosy i odciągnęły do tyłu głowę. Po chwili zimne ostrze trzymanego przez pirata sztyletu dotknęło gładkiej, ciepłej skóry na jego gardle i błyskawicznie rozcięło ją od ucha do ucha.

Chien nie poczuł prawdziwego bólu, ale jedynie coś, co wstrząsnęło jego nerwami niczym porażenie prądem. W tym samym momencie napastnik puścił go i bosman uderzył twarzą o pokład. Marynarz skonał w długich, spazmatycznych drgawkach, podczas których jego nos, usta i oczy leżały już w kałuży krwi.

Pirat wstał, przyciągnął ciało do nadburcia i wyrzucił je do morza. Gdy uderzyło w wodę, rozległ się jedynie ledwo słyszalny plusk i natychmiast pochłonęły je głębiny.

Do czasu, kiedy Amir wrócił na miejsce, w którym przymocował drabinkę do relingu, drugi napastnik zdołał się już podciągnąć na pokład. Reszta jego grupy i pięciu mężczyzn z drugiego pontonu również dostało się już na statek i czekali teraz tylko na ostatniego, len chwilę później dołączył do towarzyszy i wszyscy ruszyli cicho w kierunku dziobu.

 

Pilot spadł jak kłoda pod koło sterowe, a jego krew niczym deszcz spryskała wielkimi kroplami mapy i zdjęcia modelek z rozkładówki “Playboya". Zabójca wykonał swoje zadanie szybko i sprawnie. Otworzył drzwi prowadzące na mostek, zaatakował pilota od tyłu i poderżnął mu gardło w taki sam sposób, w jaki Amir podciął gardło Chien Lo. Całkowicie zaskoczony marynarz nie wiedział nawet, co się stało, i nie miał najmniejszej szansy, by wezwać pomoc.

Na mostek wszedł drugi pirat, odsunął na bok ciało pilota i przejął ster. Szybko przebiegł wzrokiem znajdujące się przed nim wskaźniki instrumentów i skinął głową do swojego towarzysza. Ten tylko poklepał go po plecach, po czym wytarł zakrwawiony sztylet i opuścił mostek, by przekazać dobrą wiadomość pozostałym.

Całkowicie opanowali frachtowiec. Mogli się zająć resztą załogi.

 

- Wszyscy na kolana i ręce za głowy! - wrzasnął stojący na schodach mężczyzna z plemienia Iban. Mimo że zgromadzeni pod pokładem członkowie załogi wyglądali na Malajczyków, rozkaz wydał wyraźnym, choć brzmiącym chropowato angielskim. Ich narodowy język miał wiele dialektów, a wolał uniknąć nieporozumień.

Zdumieni i zaskoczeni marynarze spojrzeli na niego znad stolika do gry, a karty wysunęły się im na blat z drżących nagle dłoni. Po chwili na stalowych schodach zastukały buty pozostałych piratów.

-Zróbcie, co powiedziałem, albo wszystkich was zabiję! -warknął Ibanin, dostrzegłszy wahanie załogi, i odpędził marynarzy od stolika ruchem trzymanej w dłoni beretty 70/90.

Czterej mężczyźni wykonali jego polecenie, nie usiłując nawet stawiać oporu. Poderwali się tak gwałtownie, że przewrócili kilka krzeseł. Upadli na kolana pośrodku niewielkiej ładowni i w milczeniu spoglądali na napastników.

Przywódca piratów spostrzegł, że jeden z pojmanych zdjął z ręki zegarek i wyciągnął go ku jego ludziom, jakby chciał jak najszybciej zakończyć całą sprawę. Wiedział, co myśli teraz ten marynarz, i niemal mu współczuł. Żadna z operacji anty-pirackich przeprowadzonych ostatnio przez Malezję, Indonezję, Filipiny czy Chiny nie zmniejszyła w najmniejszym choćby stopniu liczby bandyckich napadów, do których dochodziło na lokalnych wodach. Z tysiącami porośniętych dżunglą wysp i ogromnymi połaciami oceanu do patrolowania władze morskie tych krajów nie mogły nawet mieć nadziei, by skutecznie ścigać przestępców, nie wspominając już o wykrywaniu ich baz lądowych. Regionalne kompanie żeglugowe doskonale zdawały sobie z tego sprawę i po prostu wliczały straty, jakie ponosiły w wyniku rabunków oraz uprowadzeń statków, w koszty swojej działalności.

Szef piratów przebiegł wzrokiem po twarzach marynarzy. Chociaż w padającym z góry świetle malowało się na nich napięcie i niepokój, żaden nie okazywał nadzwyczajnego strachu. Bo niby dlaczego? Wszyscy byli pracownikami sezonowymi. Zapewne wcześniej płynęli już na statku, który został porwany, i spodziewali się, że zostaną ograbieni, a następnie puszczeni wolno w pontonach albo łodziach ratunkowych. Zazwyczaj tak właśnie się to odbywało.

Biedni, naiwni idioci nie mieli najmniejszego pojęcia, co spotkało ich towarzyszy na pokładzie.

Ibanin skinął ręką na stojącego za nim pirata. Tamten zbliżył się i zamarł wyprostowany, oczekując na rozkazy.

- Nie chcę, żeby ich papiery się zabrudziły, Juara - ostrzegł go chrapliwym szeptem, tym razem w swoim narodowym języku, bahasa malayu. - Jeśli coś takiego się zdarzy, spieprzymy całą robotę, rozumiesz?

Ten potwierdził mruknięciem, które nieco stłumił zabrudzony biały ręcznik okrywający jego usta i policzki. Juara - krępy mężczyzna o grubym karku, ogolonej głowie i sporym brzuchu -skinął energicznie na dwóch innych porywaczy, ci zaś podeszli do klęczących marynarzy i rozkazali im opróżnić kieszenie.

Marynarze ponownie bez słowa sprzeciwu wykonali polecenie. Piraci zbierali ich własność i układali ją w mały stos na stoliku, a Juara mierzył do pojmanych z karabinu. Kiedy członkowie załogi opróżnili już kieszenie, napastnicy raz jeszcze ich przeszukali, by mieć pewność, że niczego nie zatrzymali.

Zadowoleni, że marynarze zrobili, co im kazano, skinęli na Juarę.

Ten polecił swoim ludziom, by stanęli obok niego, po czym spojrzał na dowódcę.

- Dokończcie robotę - powiedział Ibanin.

Starał się mówić jak najciszej, jednak jego niski głos niemal zagrzmiał w absolutnej ciszy, jaka zapanowała w ładowni. Gdy napastnicy podnieśli lufy karabinów, twarze członków załogi świadczyły, że zrozumieli przerażające znaczenie tego gestu.

Teraz już wiedzą, pomyślał przywódca piratów. Wiedzą i boją się.

Jeden z marynarzy otworzył usta, by krzyknąć, i zaczai się podnosić, lecz napastnicy otworzyli ogień i mężczyzna upadł na plecy. Na jego ubraniu pojawiły się dziury po kulach, a jeden z pocisków wyrwał mu wielki fragment czaszki. Kule dosięgły też resztę załogi Guanyin. Wszyscy osunęli się na podłogę w chmurze rozbryzgującej się krwi, odłamków kości i strzępów rozrywanych mięśni, rozrzucając szeroko ręce i nogi, którymi wstrząsały przedśmiertne drgawki.

Potężny Ibanin poczekał na zakończenie kanonady, a następnie podszedł do stolika i ze stosu przedmiotów należących do członków załogi wyciągnął na chybił trafił jeden z portfeli. Zależało mu, by jak najszybciej skończyć tę część zadania i wrócić na pokład. W uszach dzwoniło mu jeszcze po strzelaninie, a powietrze w ładowni cuchnęło spalonym prochem, krwią i zawartością rozszarpanych wnętrzności.

Otworzył portfel i znalazł prawo jazdy umieszczone w przezroczystej plastikowej przegródce. W innych przegródkach było jeszcze więcej dokumentów. Zastrzelony mężczyzna, do którego należał ten portfel, nazywał się Sang Ye.

Z gardła przywódcy piratów wyrwał się niski, pełen zadowolenia pomruk. Miał nadzieję, że marynarz zdołał nacieszyć się życiem i dobrze wydał swoje pieniądze. W każdym razie teraz jego portfel i tożsamość należały do kogoś, kto zrobi z nich równie dobry użytek.

A na niego czekały wielkie, naprawdę wielkie sprawy i Ibanin niecierpliwie oczekiwał chwili, kiedy zawiną do Singapuru i przystąpią do realizacji właściwej części zadania.

Pomyślał o złożonej kartce papieru, którą trzymał w kieszeni na piersi, pomyślał o zapisanych na niej instrukcjach, pomyślał o tym, jaką miały dla niego wartość. Z całą pewnością były warte o wiele więcej niż wszystko, co zdobył podczas któregokolwiek z dziesiątków pirackich napadów, jakich dokonał do tej pory.

Amerykanin Max Blackburn nie miał szans.

W każdym razie nie były one większe niż te, które mieli marynarze ze statku...

Nawet najmniejszej szansy.


2

PALO ALTO, KALIFORNIA

15 WRZEŚNIA 2000

 

Kiedy Roger Gordian miał trzynaście lat, na jednym z drzew w zagajniku, do którego przychodził się bawić z kolegami, wybudował domek. Pierwotnie miał to być posterunek ostrzegający przed zbliżającymi się od strony zabudowań dorosłymi, a także azyl chroniący przed starszymi dziećmi, które były potencjalnym źródłem kłopotów. Roger sam naszkicował jego projekt i zrealizował plan przy pomocy dwóch najlepszych przyjaciół. Pierwszym był Steve Padaetz, najbliższy sąsiad Gordiana, drugim natomiast Johnny Cowans, wiecznie niespokojny, niski chłopak przezywany przez wszystkich - z powodów, których nikt nigdy nie pamiętał - Rzepem. Roger zastanawiał się też, czy nie otoczyć ich domku pierścieniem pułapek, które miałyby go chronić przed intruzami, jednak żaden z przynajmniej tuzina przedstawionych przez niego projektów nie wykroczył nigdy poza fazę planowania. Prawdę mówiąc, chłopcy nie spodziewali się żadnej napaści, tak więc pułapki były jedynie fantazyjnym pomysłem, czymś, co dodałoby romantyzmu ich wybrykom balansującym na ekscytującej granicy tajemnicy i przygody. W sąsiedztwie było naprawdę niewiele dzieci, które uważali za wrogów, a jeszcze mniej takich, które na tyle interesowałyby się kryjówką i zabawami trójki przyjaciół, by w jakikolwiek sposób mogły ich niepokoić.

Tak przynajmniej uważali.

Drabina i narzędzia, które wykorzystali podczas budowy, pochodziły z garażu rodziców Rogera. Wszystkie materiały dostarczył Steve. Chłopak wziął je ze sklepu z artykułami żelaznymi i drewnem należącego do jego ojca. Gordian nigdy nie zapytał, czy opuściły sklep za wiedzą i zgodą pana Padaetza. Wówczas jakoś nie wydawało się to istotne. Zresztą chłopcy nie potrzebowali wiele, by zbudować swoją kryjówkę. Wystarczyły dwie belki, kilka kawałków sklejki i skrzynka gwoździ, których nie wyjaśnione zniknięcie z magazynu Padaetz Home Improvements, największego interesu rodzinnego w Waterford w stanie Wisconsin, z pewnością nie mogło doprowadzić firmy do bankructwa.

Strażnica, bo tak trzej chłopcy nazwali swoją siedzibę na drzewie, stanowiła centrum ich życia przez całe lato. Okres ten rozpoczął się wkrótce po tym, jak ukończyli szóstą klasę, skończył zaś dwa tygodnie przed pierwszym dzwonkiem w gimnazjum. Podczas tych dwóch gorących, pełnych marzeń wakacyjnych miesięcy trwonili beztrosko czas w domku i dokoła niego, wymieniając się kartami z wizerunkami baseballistów, czytając komiksy, opowiadając sobie sprośne dowcipy, szperając wśród drzew i prowadząc bezowocne poszukiwania grotów indiańskich strzał, których - przynajmniej według szkolnej mitologii - miało być mnóstwo na nieużytkach hrabstwa Racine.

Mniej więcej pod koniec sierpnia - wykorzystując do tego rupiecie, których całe mnóstwo zebrali podczas długiego lata - rozpoczęli dokładnie pod domkiem budowę czegoś, co miało być salą gimnastyczną na otwartym terenie. Do początku zajęć pozostawały wciąż aż dwa tygodnie, poza tym byli przekonani, że mają jeszcze przed sobą przynajmniej miesiąc, nim zrobi się zbyt zimno na zabawy na powietrzu po lekcjach i odrobieniu wszystkich zadań domowych. Ustawili poziome i pionowe pale i przystąpili do konstruowania konia do ćwiczeń, jednak ich prace zostały gwałtownie przerwane, gdy atak, którego podświadomie się obawiali, przerodził się w tragiczną rzeczywistość.

Dziećmi, a właściwie nastolatkami, którzy zniszczyli ich idyllę, byli Ed Kozinski, Kenny Whitman i Anthony Platt. Ten ostatni był dalekim kuzynem Kenny'ego i miał opinię narwańca, co sprawiało, że unikał go, kto tylko mógł. Przerażająca trójka, starsza może o dwa lata od Rogera i jego kolegów, nie zwracała dotąd na nich najmniejszej uwagi, koncentrując się na aktach drobnego wandalizmu, wyszukiwaniu sposobów kradzieży piwa i papierosów z okolicznych sklepów oraz prymitywnych zalotach do dziewcząt, które jednak udawały, że ich po prostu nie widzą. Anthony w jakiś sposób dowiedział się o domku i przyszło mu do głowy, że dziewczęta spojrzą może na niego i jego kohortę łaskawszym wzrokiem, jeśli wraz z kumplami będzie dysponował miłą i zaciszną kryjówką, gdzie będzie się można do woli upijać i dobrze bawić.

W chwili, gdy ta myśl zakwitła w mętnym umyśle Antnony'ego, strażnica była już dla młodszych chłopców bezpowrotnie stracona. Pewnego ranka udali się do niej jak zwykle i stwierdzili, że Kenny oraz jego kompani zajmują ją niczym zjawy z jakiegoś złego świata fikcji. Ich przyrządy gimnastyczne na ziemi zniszczono; fragmenty drewna, z których je zbudowali, walały się po okolicy. Na ścianach z dwóch stron strażnicy wypisano sprayem wielkimi, czerwonymi literami słowa “Pałac Tańcuw”, popełniając przy tym nieświadomie błąd. Mogłoby się to nawet wydawać śmieszne, gdyby nie bolesne dla trójki przyjaciół okoliczności. Gordian poczuł się, jakby był właśnie świadkiem profanacji.

Anthony przyglądał się z góry Rogerowi i jego kolegom. Siedział w wejściu, wymachiwał nogami w powietrzu, palił papierosa i głupio się uśmiechał. Komiksy, karty z baseballistami oraz wszystko, co chłopcy zgromadzili w strażnicy, zostało bezceremonialnie wyrzucone i leżało teraz wśród butelek po piwie, pustych torebek po chipsach, papierków po cukierkach i zgniecionych paczek od papierosów.

Gordian i jego koledzy ledwie mieli czas przyjrzeć się zniszczeniom, gdy z ich własnego posterunku obserwacyjnego posypał się na nich grad pocisków. Rozważyli szybko możliwość stawienia desperackiego oporu, lecz wtedy właśnie jeden z rzuconych kamieni trafił Rzepa w sam środek czoła i chłopiec padł na ziemię, krzycząc wniebogłosy. Płynąca strumieniem krew zalała mu oczy. Później na ranę nałożono aż cztery szwy i dano chłopcu zastrzyk przeciwtężcowy. Roger zrozumiał, że został pokonany. Gorzej, wiedział, że pobito go bez walki, i czuł się potwornie upokorzony swoją bezbronnością. Tamci byli wyżsi, starsi i o wiele silniejsi od każdego z jego kolegów. Siedzieli na drzewie, pewni siebie i gotowi do walki.

Gdy gang Kenny'ego zaczął schodzić na ziemię, Roger i Johnny pomogli się podnieść Rzepowi, po czym wszyscy trzej rzucili się do ucieczki.

Wtedy po raz pierwszy w życiu Gordian był świadkiem brutalnego zagrabienia swojej własności. Czterdzieści lat później doświadczenie to wciąż tkwiło w nim jak zadra.

Było całkiem zrozumiałe, że tego wieczoru zadra przypomniała o sobie ze zdwojoną siłą, biorąc pod uwagę to, iż jego gość zdążył mu już przekazać niepokojący raport z Wall Street.

- Powróciliśmy tam dwa, może trzy miesiące później - mówił, kończąc opowieść. - Wtedy Kenny nie mieszkał już w naszym mieście, a jego kuzyn, jak by to powiedzieć, był bez niego zupełnie niegroźny. W każdym razie wróciliśmy tam i zobaczyliśmy, że domek na drzewie został zniszczony tak samo jak przyrządy gimnastyczne. Ze śniegu wystawały kikuty desek. Nie wiem, czy zrobiono to z rozmysłem, czy też te osły, które zajęły naszą siedzibę, zrzuciły go po prostu z głupoty. To zresztą, jak przypuszczam, nie ma znaczenia. Znaczenie ma jednak to - i smuci mnie to za każdym razem, gdy przypominam sobie ten drobny, przykry epizod - że oddałem prymitywnym łotrom coś, co należało przecież do mnie. Oddałem im bez walki cząstkę siebie, coś, co zbudowałem z niczego, zupełnie od podstaw.

Charles Kirby spoglądał dłuższą chwilę na Gordiana, po czym wypił łyk szkockiej z wodą sodową. Minęła dziewiąta wieczorem, a Charles był wyczerpany i czuł się źle po długim locie z Nowego Jorku. Mimo to zdecydował się na tę wieczorną wizytę w domu Rogera w Palo Alto, ponieważ czuł, że wiadomości, które przywiózł, są zbyt ważne, by czekać z nimi do rana.

Gord nie tylko płacił firmie prawniczej Fisk, Kirby & Towland sporą sumkę za doradztwo i reprezentowanie go w sprawach holdingu, ale był także przyjacielem Kirby'ego. Gdy ten dowiedział się, że konsorcjum Spartus, największy udziałowiec UpLink International, zamierza sprzedać swoje dwadzieścia procent udziałów w przedsiębiorstwie, zrozumiał natychmiast, co to oznacza. Zdecydował się przylecieć i osobiście poinformować o tym Gordiana.

Przyglądając się uważnie zaniepokojonej twarzy Rogera, miał pewność, że podjął właściwą decyzję. Kirby był czterdziestopięcioletnim, szczupłym, szpakowatym mężczyzną o inteligentnych niebieskich oczach, wystających kościach policzkowych i tak cienkich wargach, że nawet najszerszy jego uśmiech wydawał się bardzo nikły. Miał na sobie ciemnoniebieską wełnianą marynarkę i rozpiętą na piersiach białą koszulę; krawata pozbył się na długo przed wejściem do domu w Palo Alto. Anomalię tę gospodarz spostrzegł natychmiast. “Chuck, jesteś największym elegantem, jakiego znam. Gdy facet, który przesłał mi ilustrowane instrukcje wiązania windsorskiego węzła na krawacie i który nauczył mnie, że sportowa marynarka sięga tradycyjnie do kłykci wyprostowanych wzdłuż boków rąk, przybywa do mnie w pośpiechu bez obowiązkowego krawata, dochodzę do wniosku, że stało się coś złego. Wejdź, proszę", powiedział.

Całkiem trafne spostrzeżenie, pomyślał Kirby, popijając szkocką.

- Cóż, przynajmniej ci idioci nie cieszyli się długo tym miejscem - rzucił z wygodnego, obitego skórą fotela stojącego naprzeciw miejsca Gordiana. - Stawiam dziesięć do jednego, że nigdy nie było tam z nimi żadnej dziewczyny.

- Masz rację, Chuck. Ale nie o to teraz chodzi — powiedział Gordian. - Na miłość boską, jestem już dorosły. Czy uważasz, że mam prawo popełniać takie same błędy, jakie mi się zdarzały, gdy byłem wyrostkiem i marzyłem o pie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin