Chwin Stefan - Panna Ferbelin.doc

(1322 KB) Pobierz


Siedem urządzeń drewnianych

We czwartek – Maria dobrze zapamiętała ten dzień – odwiedził ojca Albert Fritz, właściciel stolarni na Ahornweg. „Słyszał pan? – wyjął z kieszeni kamizelki zegarek i popatrzył na godzinę; była już piąta. – Podobno będą potrzebowali sporo krzyży. Nigdy nie potrzebowali aż tyle”. – Ojciec odłożył dłuto na parapet i otarł dłonie z drzewnego pyłu: – „Naprawdę nie ma lepszych wiadomości, panie Fritz?” – ale Albert Fritz tylko pokręcił głową: – „To jest wiadomość, panie Ferbelin, w połowie dobra, w połowie zła”.

Wszyscy wiedzieli, że są w mieście ludzie, którzy chcą, żeby Gdańsk nie był ani polski, ani niemiecki. Od paru tygodni ktoś rozrzucał na dworcu ulotki z żądaniami, by miasto było wolnym miastem, na co stolica nie mogła, rzecz jasna, pozwolić. Bo przecież – Albert Fritz zaperzał się, gdy mówił o tym w restauracji Jensena na Długim Pobrzeżu, gdzie Maria czasem pomagała pannie Horstmayer – cóż to by się stało, gdyby jakaś Alzacja, Lotaryngia, Wandea, Górny Tyrol, Kraj Basków czy Katalonia ot tak sobie, po prostu, któregoś dnia ogłosiła niepodległość? Żadne, nawet najpotężniejsze państwo, nie może tolerować czegoś podobnego, a cóż dopiero – Albert Fritz podnosił głos – nasze cesarstwo, którego niepodzielnej całości należy strzec jak źrenicy oka.

Ale teraz nastały czasy niedobre dla wszystkich, którzy chcieli pracować w spokoju. Kiedyś handlarze z Rotterdamu i Leydy zamawiali w warsztatach na wyspie Holm, w stolarniach Górnego Langfuhr i tartakach na Zigankenbergu deski, belki i gonty z sosen, buków i jesionów, które ścinano w lasach koło Kartuz i Estherhof. Ze Sztokholmu, Königsbergu i Tallina szły zamówienia na szafy, stoły, skrzynie, krzesła i kufry z żelaznymi okuciami, którymi można było ozdobić każdy kantor zbożowy, a nawet najwytworniejsze mieszkanie szwedzkiego, estońskiego czy niemieckiego armatora. Port był pełen statków kompanii Lloyda, na które ładowano ciężkie skrzynie owinięte w czarną ceratę i grube płótno. Nikt nie miał powodów do narzekań. Ale teraz? Teraz – Albert Fritz nie krył swej irytacji – stolarnie w Langfuhr – prawdziwy wstyd! – zabiegały o najgłupsze nawet zamówienia na drewniane stołki, kołyski, proste półki do kuchni, a nawet drewniane łyżki, wyrywając sobie z rąk klientów, którzy – rozbestwieni niskimi cenami – przebierali w ofertach jak w ulęgałkach.

Słowa „zamówienia rządowe” brzmiały jak magiczne zaklęcie. Maria usłyszała je któregoś dnia w salach giełdy, gdzie zaszła, by przekazać radcy Benecke pilną wiadomość od ojca, że zbankrutował sam Silberstein, właściciel siedmiu warsztatów w Dolnym Mieście, co uderzało we wszystkich dostawców. Któż nie marzył o zamówieniach rządowych. Więc kiedy Albert Fritz spojrzał na zegarek – była piąta i słońce czerwoną tarczą dotknęło już czarnej linii lasów za Brentau – ojciec tylko westchnął. Nie cierpiał wszystkich tych ludzi – właścicieli tartaków i stolarni, fabryczek kleju i pokostu, szlifierzy hebli i dłut z północnej dzielnicy – którzy kręcili się wokół Prokuratorii, by dostać choćby zlecenie na naprawę boazerii w salach Rady Miasta czy renowację dębowych krzeseł dla ławników w budynku sądu przy Neugarten. Dobrze wiedział, że wszelkie prośby nie zdadzą się na nic, jeśli nie pójdzie za nimi stosowna porcja guldenów, złota obietnica, która skutecznie zmiękcza serca nawet najtwardszych urzędników Oferty przygotowywał nocą, starannie rozkładał na stole pod lampą kartki z obliczeniami, parokrotnie sprawdzał każdą cyfrę wpisaną do kosztorysu. Maria niosła rano teczkę z dokumentami na trzecie piętro gmachu Prokuratorii, składała ją na biurku w pokoju 13, brała pokwitowanie z cesarską pieczęcią, po czym wracała do domu z niczym. Zawsze ktoś ją wyprzedził, zawsze ktoś – jak ją przekonywano – złożył ofertę lepszą, więc ojciec mógł tylko zajmować się sprzątaniem warsztatu, w którym i tak nie było już nic do roboty. Heble, dłuta i świdry spokojnie spały na półkach, bejca krzepła w mosiężnym naczyniu, piła o cienkim ostrzu wisiała na gwoździu koło drzwi. Pozostawało tylko siedzieć przy oknie, patrzeć przez zakurzoną szybę na dalekie morze, widoczne za drzewami Lasu Gutenberga i liczyć na odmianę losu, która nie chciała nadejść, choć oferty, które ojciec sporządzał – Maria wiedziała to – spełniały wszystkie wymagania komisji i to z naddatkiem.

Kiedy we środę rano weszła na trzecie piętro gmachu Prokuratorii z teczką dokumentów w ręku, w pokoju 13 przyjął ją asystent Werden, trzydziestoparoletni może mężczyzna, którego nigdy jeszcze tu nie widziała. Od razu poprosił, by usiadła na krześle przed jego biurkiem, co ją zdziwiło, bo urzędnicy z V Wydziału nie mieli takiego zwyczaju. Pokój, w którym asystent Werden urzędował, był niezbyt duży, okno wychodziło na Bischofsberg i starą twierdzę, godło cesarstwa – czarny orzeł w koronie – ciemniało na ścianie jak głowa Meduzy ścięta przez Perseusza, na blacie biurka leżały starannie uporządkowane papiery. Kiedy odrobinę za długo przytrzymał jej dłoń w swojej dłoni, gdy podała ją na powitanie, w pierwszej chwili chciała cofnąć rękę, ale – sama nie wiedząc czemu – nie zrobiła tego. Powiedziała parę słów o burzy, która właśnie przetaczała się nad dachami miasta, oświetlając zimnym blaskiem błyskawic portret cesarza wiszący za szkłem na przeciwległej ścianie pokoju. Asystent Werden uprzejmie wysłuchał wszystkiego, co miała do powiedzenia, po czym sam uporządkował kartki z ofertą w tekturowej teczce, którą położyła przed nim na blacie biurka. „Staranność przygotowania niezbędnych dokumentów – pochylił się ku niej uprzejmie – świadczy niewątpliwie na korzyść ojca pani, co z pewnością zostanie wzięte pod uwagę, o ile jeszcze na dodatek – tu uśmiechnął się znacząco – ktoś teczkę z ofertą położy tam, gdzie trzeba, na szczycie stosu teczek, które szacowni członkowie komisji, obradujący w każdy piątek pod przewodnictwem naczelnika Vorgasta, będą przeglądać w sali na drugim piętrze”.

Kiedy usłyszała te słowa, przez moment poczuła się silniejsza od niego. Gdy weszła do pokoju, wydał jej się groźny i nieprzystępny, teraz zdawał się rozmawiać z nią jak równy z równym, przedłużając rozmowę bez wyraźnej potrzeby. Każdy błyszczący guzik z godłem cesarskim wyciśniętym w mosiądzu wywyższał go ponad zwykłych śmiertelników, a jednak w jakiejś chwili w jego układnych gestach wyczuła ze zdziwieniem jakąś lękliwą groźbę czy skryte błaganie, którego sens był niejasny. Kiedy podała mu rękę na pożegnanie, znowu jakby trochę zbyt długo przytrzymał palce, na co pozwoliła znów bez uśmiechu, przez moment czując się tak, jakby sprzedawała zawinięty w jedwab kawałek samej siebie. Gdy wychodziła, odprowadził ją do samych drzwi, a nawet je przed nią otworzył, miękko kładąc dłoń na klamce.

Wybierając się następnym razem do gmachu Prokuratorii założyła jasną suknię z kwiecistej grenadyny, w której wydawała się wyższa niż była. Lubiła siebie w tej sukni, którą ojciec kupił – za namową matki – w nowym sklepie kupca Müllera na Ahornweg, a matka umiejętnie obszyła białą koronką. Idąc ulicą Karrenwall w nowych butach na obcasie, w kapeluszu z jedwabnymi kwiatami na rondzie, z szelestem marszczonej tkaniny, upiętej wokół bioder, poczuła się tak, jakby miała na głowie pióropusz ze strusich piór. Brakowało tylko – uśmiechnęła się do siebie – barw wojennych na twarzy, ale lekko karminowy odcień szminki na ustach sprawiał, że jej uprzejmy uśmiech mógł budzić tylko przychylne uczucia.

Zanim weszła do pokoju asystenta Werdena, upewniła się na portierni, czy asystent Werden jest sam. Woźny Schulze, który przyjmował interesantów za dębową barierką, powiedział, że pan asystent dziś jeszcze nie przyjął nikogo. Gdy otworzyła drzwi z mosiężną tabliczką, asystent Werden siedział za biurkiem nad stosem papierów zapisanych równym, kancelaryjnym pismem i – co wyczula natychmiast – spłoszył się na jej widok, tak niespodziewanie zjawiła się w drzwiach w swojej nowej, jasnej sukni i kapeluszu z kwiatami na rondzie, ale trwało to tylko moment, bo zaraz – rozpogodzony, uprzejmy, spokojny – gestem dłoni poprosił, by usiadła. Potem wstał zza biurka i z uśmiechem podał jej sztywną kartkę z paroma pieczęciami, która w jej palcach nabrała nagle ołowianego ciężaru.

Było to zamówienie rządowe ze stosownym numerem w górnym rogu strony, wypisane przez urzędowego kancelistę, na które ojciec czekał niecierpliwie od dawna. Podając jej kartkę, asystent Werden wyglądał na prawdziwie ucieszonego, ale kiedy w paru słowach podziękowała mu za szczęśliwe doprowadzenie sprawy do końca, powiedział coś, co chłodną igiełką ukłuło ją pod sercem. Po prostu, Johann Ferbelin, właściciel warsztatu stolarskiego w Górnym Langfuhr przy Jäschkentaler Weg, powinien się liczyć z tym, że w realizacji cesarskiego kontraktu mogą zajść nieprzewidziane okoliczności, trzeba więc będzie co jakiś czas stawiać się w urzędzie celem wyjaśnienia ewentualnych kwestii, które w podobnych przypadkach są rzeczą zwykłą, a tak się właśnie składa, że nie kto inny tylko on sam, asystent Werden, został przez władzę wyższą wyznaczony na kuratora zamówienia rządowego numer 11/04/19.49 – tu dotknął palcem wskazującym arkusza papieru z podpisem samego naczelnika Vorgasta – więc należy się spodziewać, że pewnie spotkają się jeszcze niejeden raz…

Wstając z krzesła, raz jeszcze wyraziła wdzięczność za szybkie załatwienie sprawy, co z pewnością nie byłoby możliwe, gdyby nie pan – tu uprzejmie skinęła głową w jego stronę. „Zatem do zobaczenia” – powiedział odprowadzając ją do drzwi. Na korytarzu zatrzymała się przez chwilę, widząc, jak przygarbiony znika w drzwiach do pokoju naczelnika Vorgasta z paroma tekturowymi teczkami pod pachą. Schodząc po schodach na parter, odruchowo wytarła chusteczką dłoń, jakby przed chwilą dotknęła czegoś lepkiego.

Gdy wręczyła ojcu papier ze wszystkimi stosownymi pieczęciami, ojciec tylko z uznaniem pokręcił głową. Od dawna był przekonany, że o zamówieniach rządowych powinien raczej zapomnieć, tymczasem teraz, z arkuszem formularza, który przyniosła z gmachu Prokuratorii, w ręku, poczuł się jak Odyseusz ze złotą gałęzią w dłoni, wychodzący z mroków Hadesu na światło. Zapytał, jak rzecz udało się załatwić tak szybko, ale machnęła tylko ręką, jakby chodziło o jakiś drobiazg bez znaczenia. „Ojcze drogi – pogłaskała go po policzku – po prostu twoja oferta była najlepsza. Nie mogli postąpić inaczej”.

W domu przy Jäschkentaler Weg nastąpiły teraz wielkie zmiany. Od rana do ciemnych godzin zmierzchu ojciec siedział przy długim stole w jadalni i czerwonym, stolarskim ołówkiem w swoim notesie ze skórzaną okładką kreślił plany na najbliższe dni i tygodnie. Chciał nawet zatrudnić na dłużej Josta van der Manna, chłopaka z Ahornweg, który pomagał mu w warsztacie jeszcze za dobrych czasów, kiedy to szafy z czarnego hebanu, które robili na zamówienie kupców Widersa i Helmholza, wędrowały jedna po drugiej z magazynu przy stolarni na któryś ze statków kompanii Lloyda, odpływających z nabrzeża przy Wyspie Spichrzów do Königsbergu, a nawet do Kłajpedy.

Arkusz zamówienia rządowego, który położyła za szkłem na półce dębowego kredensu w jadalni, musiała to przyznać, wyglądał dobrze. Ogólna suma wynagrodzenia, wypisana czerwonym atramentem, cieszyła oko barwą kardynalskiej purpury, jakby to był osobiście złożony podpis samego cesarza. W domu nie wypowiadano jej głośno, żeby nie zapeszyć. Siedem krzyży miało być gotowych na 22 maja, a tu już druga niedziela kwietnia, więc czasu nie było znowu tak wiele. Ojciec jednak nie wyglądał na uszczęśliwionego. Ileż by dał, żeby teraz tak jak dawniej móc robić swoje szafy z hebanowego drewna, kto jednak dzisiaj – unosił ręce, wymownie patrząc w sufit – znajdzie kupca na gdańską szafę z attyką podobną do zdobień hiszpańskiego galeonu, która – nie oszukujmy się – kosztuje majątek? Dotąd takie szafy wysyłał morzem do Kopenhagi czy nawet do samego Amsterdamu, ale dzisiaj sprawy na giełdzie w Amsterdamie wyglądają gorzej niż źle. „Trzeba brać to, co jest” – jak mawiał dziadek Christian Ferbelin. Ojciec wiedział jednak dobrze, po co te krzyże i komu.

Zresztą jakie tam krzyże. Krzyżami nazywali je mężczyźni skłonni do buntu, którzy coraz częściej pojawiali się na przedmieściach. W zamówieniu rządowym słowo to jednak nie figurowało. Na arkuszu sztywnego papieru, który Maria przyniosła z Prokuratorii, pochyłymi literami zostało wypisane przez urzędowego kancelistę, że mistrz stolarski, Johann Ferbelin, właściciel warsztatu w Górnym Langfuhr przy Jäschkentaler Weg, wykona najstaranniej, jak potrafi, wedle załączonego rysunku architekta Delaroche’a, siedem urządzeń drewnianych z drewna twardego, najlepiej dębowego, tak by były one gotowe na dzień 22 maja, następnie dostarczy rzeczone urządzenia na dziedziniec komendy policji przy ulicy Karrenwall, po czym przekaże je – rzecz jasna, po komisyjnym sprawdzeniu, czy zamówienie zostało zrealizowane, jak należy – władzom porządkowym w osobie nadkomisarza Bielkowskiego, zgodnie z umową sygnowaną przez naczelnika V Wydziału Prokuratorii, Franza F. Vorgasta, który za całościową realizację zamówień rządowych w mieście odpowiada.

Maria wiedziała, że nawet gdyby z takich czy innych powodów ojciec z rządowego zamówienia zrezygnował, co mogło się przecież zdarzyć, gdyby na przykład zaczął niedomagać na zdrowiu, na jego miejsce zgłosiłoby się od razu pewnie ze stu właścicieli stolami z Górnego i Dolnego Miasta, gotowych zrobić wszystko, byleby tylko dostać papier z urzędowymi pieczęciami, który teraz leżał na długim stole w jadalni domu przy Jäschkentaler Weg, świecąc piękną cyfrą wypisaną czerwonym atramentem. Cóż, taki jest świat, a świata nie zmienisz. Państwo musi karać tych, co czynią zło, a bez rzeczonych urządzeń drewnianych trudno sobie wyobrazić, by cesarski majestat mógł wymierzać sprawiedliwość tym, którzy powinni być surowo ukarani. Ktoś więc musi te urządzenia wykonać, czy mu się to podoba, czy nie, bo jak nie on, to na pewno zrobi to chętnie ktoś inny.

Naprawdę „krzyże”, o których mówili skłonni do buntu mężczyźni z przedmieść, nie były żadnymi krzyżami. Nazwę krzyża urządzenia te zawdzięczały swojemu podobieństwu do prostej, rzymskiej litery T, które to podobieństwo mogło osobom nieprzychylnym nasuwać dalekie, zresztą najzupełniej niesłuszne skojarzenia, bo cóż właściwie litera T ma wspólnego z przedmiotem tak świętym jak krzyż? Cesarska umowa, której arkusz leżał teraz przed ojcem na długim stole, z urzędowym chłodem stwierdzała, że stolarz Johann Ferbelin wykona w stosownym terminie i z należytym staraniem siedem szubienic modą frankfurcką obmyślonych, tak żeby można je było ustawić wysoko nad miastem, najlepiej na wzgórzu pozbawionym drzew, widocznym z daleka.

Maria lubiła zaglądać do warsztatu ojca. Gdy tam wchodziła, by heble, dłuta, świdry i skrzynki z gwoździami poukładać na półkach, skręcone wióry z sosnowego, jesionowego czy lipowego drewna, pokrywające podłogę stolarni między oknem a stołem, ładnie uginały się pod podeszwą, krusząc się w złoty pył. Zapach żywicy, unoszący się nad żółtymi deskami, miał w sobie leśne aromaty świeżo ściętych pni. Od godziny ósmej w warsztacie ojca młotek dzwonił, trafiając nieomylnie w główkę gwoździa zagłębiającego się w deskę. Świst hebla przechodził w świst włókien oddzieranych od drewna, a dłuto zręcznie wycinało kwietny wzór na ciepłej od słońca powierzchni dębowych belek. Ojciec zwykle pogwizdywał przy robocie, ale teraz, odkąd dostał upragnione zamówienie rządowe, pracował w milczeniu.

Dwadzieścia dębowych pni zjechało z lasu na żelaznych wozach w trzecią niedzielę kwietnia. Ułożono je na dźwigarach pod stajnią, nakryto daszkiem z desek, by nie mokły na deszczu, gdyby wiatry wiały od strony Brentau, nie oszczędzając zachodniej ściany stolarni. Na okorowanych balach sęki po odciętych gałęziach wyglądały jak oczy z przymkniętą powieką. Drewno było ciemne, dobrze wysuszone, twarde, pięknie ozdobione słojami, biegnącymi od korzenia do szczytu. Gdy ojciec podszedł do belek zrzuconych z wozów i styliskiem siekiery stuknął w najbliższy pień, odpowiedział mu głęboki, szklany dźwięk zdrowej drzewnej masy, znak, że pnie są mocne i niezawodne. Tartak Manzela i tym razem nie zawiódł.

Rysunek architekta Delaroche’a ze wszystkimi szczegółami urządzenia, które należało wykonać, ojciec przybił do ściany warsztatu przy samych drzwiach, by mieć go cały czas pod ręką. Z daleka – Maria odniosła takie wrażenie – wyglądał niemal jak religijny sztych, sporządzony na miedzianej płycie z wielką starannością i prawdziwym talentem. Pan Delaroche był nie tylko architektem, lecz i – jak można było sądzić – zdolnym malarzem, pewnie dlatego surowe formy drewnianej konstrukcji, odwzorowane na grubym papierze, ozdobił miękką grą światłocienia. Wszystkie części „krzyża”, miały zostać połączone specjalnymi nacięciami i trzpieniami, tak że do wykończenia całości właściwie nie było potrzeba ani metalowych śrub, ani gwoździ. Wysoki, wbity w ziemię pionowy słup kończyło w górze poprzeczne ramię wykonane z mocnej belki, na dole, przy samej podstawie słupa, znajdował się niewielki stopień, na którym miał stanąć nieszczęśnik skazany na śmierć. Obok stopnia w poziomym podeście zbitym z kilku desek otwierała się mała klapa zapadni z długą rączką żelaznej dźwigni, mocnej i – jak można było sądzić, obejrzawszy rysunek – wygodnej w użyciu. Całe urządzenie swoim wyglądem przypominało nagi, wypreparowany szkielet kostny jakiegoś nieznanego organizmu. Harmonijna, dobrze wyważona konstrukcja cieszyła oko, tak że każdy, kto patrzył na rycinę pana Delaroche, mógł po chwili zupełnie zapomnieć o jej prawdziwym przeznaczeniu.

Potem zaczęły się zmartwienia. Ktoś w nocy z soboty na niedzielę podłożył ogień pod zachodnią ścianę warsztatu, którą liznęły żółte płomienie i tylko dlatego, że beczka z wodą deszczową stała tuż pod okapem, można było pożar ugasić natychmiast. Ktoś czerwoną farbą wypisał na ścianie magazynu stolarni wulgarną obelgę, którą Maria ścierała później do południa. Stało się jasne, dlaczego zamówienie, podpisane przez naczelnika Vorgasta, opiewało na tak znaczną sumę. Urzędnicy z Prokuratorii dobrze wiedzieli, co może czekać szczęśliwego beneficjenta kontraktu. Najgorsza była noc ze środy na czwartek. Jacyś nieznani mężczyźni z pochodniami, którzy koło północy podeszli pod dom, wykrzykiwali obraźliwe słowa pod adresem ojca, a nawet grozili mu śmiercią, po czym w stronę okien poleciał grad kamieni, wybijając prawie wszystkie szyby od frontu, które trzeba było wstawiać nazajutrz. Szklarz Wertke z Mirchauer Weg, wezwany przez posłańca koło dziesiątej, wziął zresztą za usługę więcej niż zwykle, bez żadnych skrupułów korzystając z okazji. Ojciec nawet zawahał się przez chwilę, czy by nie pójść do Prokuratorii i nie odwołać wszystkiego, ale matka go powstrzymała: „Boże drogi! Cóż ty sobie myślisz? Przecież Lendzion i Halewitz tylko na to czekają! Nie możesz im zrobić takiego prezentu!”. Ojciec miał już z nimi do czynienia, gdy starał się o kontrakt na odnowienie dębowych stalli w kościele św. Mikołaja, więc tylko splunął na bok, sięgnął po hebel, dmuchnął na błyszczące ostrze, w którym tkwiły wióry i znowu wziął się do pracy.

Nauczyciel z Neustadt

W sobotę przed południem odwiedziła Marię panna Horstmayer. Znały się jeszcze z dawnych lat, kiedy to razem chodziły na zajęcia do Królewskiego Seminarium Nauczycielskiego, nowego gmachu z wieżą zegarową, wzniesionego przy drodze na Trzy Lipy, a teraz lubiły się co jakiś czas spotkać w kawiarni Herzla na Długim Pobrzeżu czy w restauracji Kaufmanna, by pogadać o tym, co ostatnio zdarzyło się w mieście. Tym razem Sophie już przy drzwiach niespokojnymi machnięciami dłoni w nicianej rękawiczce dała znać, że ma wiadomości naprawdę ważne. Gdy Maria zapytała ją, co się właściwie stało, Sophie powiedziała, że wczoraj pani Heller, sąsiadka ze Strauss Gasse, zachęciła ją, by poszła na łąki za bastionami pod Bramą Nizinną, tam, gdzie przy kamiennej śluzie zaczyna się równina Żuław i trawa porasta dużą, płaską przestrzeń, żeby zobaczyć na własne oczy to, o czym – jak mówiła pani Heller – od paru dni opowiadają sobie w mieście wszyscy. Gdy przyszła na miejsce, na pustych zwykle łąkach między torami kolejowymi a kamienną śluzą, przy samym rozlewisku, gdzie Motława wpływa do miasta, zbierali się już ludzie. Wszyscy oni – Sophie mówiła o tym tak, jakby zdradzała jakąś tajemnicę – przyszli posłuchać człowieka, który niedawno przybył z daleka, podobno – jak mówili robotnicy od Schichaua – z miasta Neustadt w Nadrenii i zamieszkał w Dolnym Mieście czy w dzielnicy Ohra, zresztą dokładnie gdzie, nikt tak naprawdę nie wie. Pani Heller mówiła o nim „Nauczyciel z Neustadt”. Kiedy koło szóstej po południu Sophie weszła na łąki i usiadła na trawie pośród ludzi, którzy się tam zebrali, człowiek z Neustadt – zobaczyła go z daleka – wspiął się na trawiasty szczyt bastionu św. Gertrudy. Stojąc na górze, donośnym głosem zaczął mówić do ludzi, którzy siedzieli na trawie u podnóża bastionu i słuchali uważnie tego, co mówił, a zeszło się ich tutaj – Sophie to podkreśliła – niemało.

O czym mówił człowiek z Neustadt? Sophie tylko pokręciła głową. Tego się nie da powtórzyć. Trzeba tam być i samemu usłyszeć. Oglądała na osobę, która uległa urokowi nieznajomego mężczyzny i teraz, odwiedzając Marię w jej domu przy Jäschkentaler Weg, chciała zarazić ją swoim oczarowaniem, ale Maria, choć lubiła Sophie, pozostawała nieufna i oporna. Ileż to razy słyszała o wędrownych głosicielach Dobrej Nowiny, którzy gromadzili wokół siebie tłumy, wmawiając wszystkim, że przynoszą jakieś skarby ducha, potem zaś okazywało się, że karmili swoich słuchaczy naiwnymi złudzeniami, bezczelnie przy tym wyciągając rękę po pieniądze, bo oczywiście nie palili się do żadnej uczciwej roboty, więc teraz wcale nie miała ochoty wybierać się na łąki za Bramą Nizinną tylko po to, żeby raz jeszcze zobaczyć kogoś takiego, ale w końcu po dłuższych namowach zgodziła się pójść tam razem z Sophie w niedzielę po południu.

Na łąkę za Bramą Nizinną weszły po szóstej, więc trochę się spóźniły. Przez parę minut błądziły wśród ludzi siedzących na trawie, aż znalazły sobie miejsce w pobliżu torów kolejowych, przy polnym kamieniu, pod krzakiem dzikiej róży, skąd widać było cały bastion po drugiej stronie kanału. Na szczycie bastionu stał już szczupły, wysoki człowiek w długim płaszczu i nie wyjmując rąk z kieszeni, ładnym, donośnym głosem mówił do tłumów zgromadzonych między torami kolejowymi a rozlewiskiem. Zbliżał się już wieczór. Słońce obniżyło się nad dachami Gdańska, wieża Ratusza połyskiwała miedzianym hełmem na tle szarzejącego błękitu, noc, z wolna nadciągająca od strony morenowych wzgórz, które otaczają miasto od zachodu, szykowała się do wymazania kolorów z fasad kamienic przy Weiden Gasse i plam światła ze ścian oruńskiego dworca, ale blaski zmierzchu wciąż jeszcze oświetlały sylwetkę mężczyzny stojącego na szczycie bastionu. Rozżarzona linia obrysowała jego głowę i ramiona. Na trawiastym zboczu bastionu stało kilku mężczyzn. Sophie powiedziała do Marii szeptem, że to uczniowie Nauczyciela z Neustadt, którzy mu zwykle w różnych miejscach towarzyszą.

Wszystko to trochę Marię zniechęciło, chociaż idąc na łąki pod bastionami nie łudziła się, że ujrzy coś, co mogłoby ją zachwycić. Przysłuchiwała się słowom mężczyzny nieuważnie, myślała bardziej o kłopotach przy zdobywaniu zamówień rządowych i nocnych niepokojach koło stolarni, więc zmęczona po całym dniu nie śledziła biegu jego myśli. Dopiero po jakimś czasie, gdy oparta plecami o ciepły jeszcze od słońca kamień, przymknęła oczy, powoli zaczęły do niej docierać słowa, które dobiegały ze szczytu bastionu.

„…czyż nasze dzieci nie pytają nas o to, jak żyć? – głos Nauczyciela z Neustadt rozchodził się daleko nad gładką wodą kanału, dopiero po chwili gasnąc wśród płaskich łąk na podmokłej równinie Żuław. – Czyż nie pytają nas, jak być sobą i równocześnie żyć w społeczeństwie, które naszą, ludzką pojedynczość unieważnia? Bo przecież to nie my sami decydujemy o tym, co myślimy i przeżywamy. To inni decydują o tym, kim jesteśmy, jak mamy myśleć, co robić, co uważać za dobre lub złe. Zasiadamy do obiadu, mamy przed sobą talerze, półmiski, noże, widelce, ile jednak potrzeba było milionów ludzi, żeby to wszystko mogło się pojawić na naszym stole? Ale my nawet o tym nie myślimy. Wszyscy jesteśmy zależni od wszystkich jak cząstki wielkiego organizmu, każdy jednak woli dbać tylko o swoje.

…na kogo więc właściwie wychowujemy nasze dzieci? Mówimy naszym dzieciom: „przyjaźń”, „solidarność”, „pomoc”, a wychowujemy je tak, żeby miały ostre pazury, bo wiemy, że bez ostrych pazurów w życiu sobie nie poradzą. Mówimy im: „współpraca”, „porozumienie”, „dobro wspólne”, a skrycie chcemy, żeby umiały skutecznie zniszczyć konkurenta na wolnym rynku. Taki jest nasz prawdziwy ideał wychowawczy, o którym głośno nie chcemy mówić. Martwimy się, co będzie z naszymi dziećmi, gdy nas zabraknie na świecie. Wieczorami opowiadamy im o „dobru wspólnym”, „wzajemnej przyjaźni”, „współczuciu”, mówimy do nich „nie kłam”, „mów zawsze prawdę”, „bądź uczciwy”, ale skrycie pragniemy, by nasze dziecko umiało ukrywać swoje myśli, bo tylko wtedy, kiedy będzie umiało ukrywać swoje myśli, da sobie radę w życiu.

…czyż nie tak właśnie wychowujemy nasze dzieci? Mówimy do nich: „Bądź skromny, rozważny, uczciwy”, ale skrycie chcemy, by żarłocznie pragnęły tego, czego pragną inni. Robimy wszystko, by – broń, Boże! – nie miały własnych pragnień, bo sami nie mamy własnych pragnień. Umiemy pragnąć tylko tego, czego pragną inni. Nieważne, kim jesteśmy naprawdę, ważne, jakimi się wydajemy. Fałszujemy nasze uczucia i uczymy nasze dzieci fałszować swoje uczucia. A przed snem opowiadamy im bajeczkę o prawdzie, uczciwości i szczerości”.

Maria rozejrzała się dokoła. Ludzie słuchali mężczyzny, który mówił ze szczytu bastionu, bardzo uważnie, przyjmując każde jego słowo z dobrą wiarą, a nawet oddaniem. Czy jednak tak było rzeczywiście?

„…Nie potrafimy czerpać radości z samego faktu naszego istnienia – mówił dalej mężczyzna z trawiastego wzniesienia nad kanałem. – Jeśli czegoś chcemy, to chcemy tylko tego, czego inni mogliby nam zazdrościć. Rzeczy nie mają dla nas żadnej własnej wartości. Umiemy cenić tylko to, co ma wartość dla innych. Jeśli czegoś chcemy, to chcemy cudzą wolą, nie własną. Nikt z nas nie umie żyć chwilą obecną. Nikt nie ma naprawdę własnego życia. Żyjemy albo tym, co mamy, albo tym, co chcemy mieć. Nie mamy naprawdę własnych potrzeb i naprawdę własnych namiętności. I wychowujemy nasze dzieci tak, żeby nie miały własnych potrzeb i własnych namiętności.

…Zapomnieliśmy, co to znaczy być prawdziwą wspólnotą. Przestaliśmy wierzyć, że taką wspólnotę można zbudować na Ziemi. Brakuje nam bliskich więzi, szczerości i harmonii. Jest tylko konkurencja, wyścig, wzajemne wydzieranie sobie pieniędzy, stanowisk, posad i rzeczy. Jeśli ktoś wchodzi ci w drogę, zepchnij go na bok. Zajmij jego miejsce. Puść z torbami. Oto prawdziwy katechizm, którego uczymy nasze dzieci, wmawiając sobie, że wychowujemy je na „dobrych ludzi”.

…I fałszywie współczujemy tym, którzy przegrali. Do teatru idziemy po to, by rozczulać się nad nieszczęściami fikcyjnych postaci, bo zwalnia to nas z konieczności pomagania realnym ludziom. Cóż łatwiejszego niż wzruszać się cudzymi kłopotami, roniąc po dwie łzy na jednego nieszczęśliwego. Ludzkie spojrzenia w naszym świecie nie łączą, lecz dzielą ludzi. A nocą, udręczeni pustką codziennego życia myślimy, że jesteśmy sobą, choć jesteśmy od samych siebie nieskończenie oddaleni”.

Po tych słowach, wypowiedzianych spokojnym, mocnym głosem mężczyzna stojący na szczycie bastionu odgarniał włosy z czoła, po czym ruchem ręki przekreślał wszystko, co powiedział wcześniej.

„Nie tak żyli pierwsi chrześcijanie. Nie tak myśleli i odczuwali. Nas do uczciwości zmusza widok policjanta stojącego na rogu ulicy, u nich wzajemne zobowiązania wynikały jedynie z człowieczeństwa. Oni wiązali się z innymi dzięki współczuciu i solidarności, my jesteśmy drapieżnymi zwierzętami o wrażliwości ograniczonej jedynie do nas samych.

Nad bastionem św. Gertrudy wiatr niósł od strony morenowych wzgórz białe obłoki nad podmokłą równinę Żuław i zamgloną deltę Wisły, cienie bastionów kładły się na wodzie rozlewiska przy kamiennej śluzie, mewy skośnymi lotami przecinały powietrze, spadając w szuwary i trzciny rosnące pod ceglanymi murami fortyfikacji, a mężczyzna z Neustadt ze szczytu bastionu mówił do tłumów siedzących na trawie o tym, jak żyli pierwsi chrześcijanie.

„W nich była czysta miłość i przyjaźń, w nas miłość i przyjaźń przeinaczyła się w ambicję. Ich namiętności budowały i wzmacniały duszę, nasze namiętności niszczą nas. U nich związki między ludźmi były oparte na szczerości, u nas są oparte na własności i nierówności. Nasze dusze są rozbite, ich były z jednej bryły. W nas rozum, sumienie i wola rozbiegają się na wszystkie strony, w nich były związane w jeden promień. My kierujemy się paragrafami. Oni nosili prawo w sobie. Oni byli prawdziwymi ludźmi, my, żeby dać sobie radę w życiu, rezygnujemy z części naszego człowieczeństwa. Dla nich obyczaj był pouczeniem i drogowskazem, dla nas jest niewolą, przymusem i uciskiem.

Maria słuchając tych słów przez moment poczuła się tak, jakby ktoś jej otwierał oczy. Ileż to razy o pierwszych chrześcijanach słyszała w kościele, na lekcjach w gimnazjum, na wykładach z historii powszechnej w Królewskim Seminarium Nauczycielskim, ale teraz to, co kiedyś słyszała, pod wpływem słów mężczyzny, który ze szczytu bastionu mówił do tłumów, nabrało dotykalnej wyrazistości, tak jakby nagle zajrzała do studni z tęczą jaśniejącą na dnie. Może sprawiło to ciepło nagrzanego słońcem kamienia pod plecami. Tamten dziwny świat opisywany w podręcznikach, świat renesansowych drzeworytów, barwionych litografii i egzaltowanych katechez księdza Rasteckiego z kościoła na Czarnej wynurzył się nagle z zapomnienia niczym słoneczna Jerozolima, więc broniła się przed obrazami tego świata, bo czuła w nich niedobry aromat dzieciństwa, ale równocześnie ulegała im, tak to, co mówił mężczyzna, było dalekie od życia, które znała i o którym teraz chciała zapomnieć.

„…i nie pozwólmy, by ktokolwiek objaśniał nam Pismo – mówił dalej mężczyzna z Neustadt, podkreślając znaczenie swoich słów łagodnymi, lecz stanowczymi gestami. – Każdy z nas może objaśniać Biblię zgodnie ze swoim rozumem. Nikomu nie wolno jej sobie przywłaszczać. Religia ludzi, którzy panują nad światem – jego głos stwardniał i znowu się wzbił nad wodami rozlewiska przy śluzie – oparta jest na podporządkowaniu. Ale moja religia ugruntowana jest na rozmowie, bo tutaj, stojąc przed wami, rozmawiam z wami. I nie wierzcie, że poza Kościołem nie ma zbawienia. Bóg nie potrzebuje żadnego Kościoła. Teologowie są urzędnikami parafialnymi. Robią wszystko, by przestraszyć nas ciężarem dogmatów. Ale Bóg nie zna żadnych dogmatów, bo jest ponad wszelkimi dogmatami. I nie zamierza nikogo palić żywcem w Piekle. Jest nieskończenie miłosierny i dobry. Jedyna kara, jakiej możemy spodziewać się po śmierci, to wieczne rozmyślanie nad tym, cośmy niedobrego zrobili na Ziemi. Prawdziwa religia obywa się bez pośrednictwa. Świętość, której szukamy wszędzie, rodzi się w nas samych w chwili, gdy budujemy prawdziwą, solidarną wspólnotę ludzi, opartą na zasadzie dobra wspólnego. Mądra umowa społeczna jest rzeczą świętą. Prawdziwa władza to zgromadzenie obywateli na miejskim placu, gdzie każdy w zgodzie z własnym sumieniem mówi tylko o tym, co uważa za dobre dla wspólnoty, całkowicie zapominając o sobie.

„…więc pewnie zapytacie, skąd zło na Ziemi? – mężczyzna z Neustadt unosił ręce ku niebu, jakby zwracał się do chmur o wyjaśnienie zawiłej kwestii. – Zło bierze się z zagarniania wszystkiego dla siebie. To właśnie jest rdzeń, kamień węgielny zła. Pierwsi chrześcijanie nie wiedzieli, co to własność. Nie znali bogactw, stanowisk, zaszczytów. Żyli prostym życiem w doskonałej równości. Nie było wśród nich ani wyższych, ani niższych. Oddawali wszystko, co posiadali gminie i brali z tego tylko tyle, ile im było potrzeba. Żaden chrześcijanin nie nazywał tego, co posiadał, swoim, bo wszystko było wspólne. A czyniono to bez przymusu, dobrowolnie, ze świętą radością w sercu. Tak i my módlmy się dzisiaj, by Bóg rozjaśnił serca tych, którzy wszystko zagarniają dla siebie. Niech ożywi serca i sprawi, by właściciele fabryk ze świętą radością w sercu dzielili się tym, co mają, z robotnikami, dobrowolnie, bez żadnego przymusu i przemocy, bo dobrem trzeba zło zwyciężać. Czyż święte zakony Kościoła od stuleci nie robią tego samego? Czyż nie przekazują wszystkich swoich dóbr do wspólnego użytkowania? I czy my nie powinniśmy postępować podobnie?

…Uczniowie Jezusa za Jego wskazaniami oddawali ubogim cały swój majątek. Czyż nie robili tego po to, by wskazać nam drogę? Dzielili między siebie nawet zwykłą, codzienną żywność w uczcie miłości, zwanej agape. Chrześcijańskie gminy żyły we wspólnych gospodarstwach, dzieląc się wszystkim. Pobożni esseńczycy w świętej Palestynie…”.

Noc zbliżała się do miasta, promienie słońca kładły się na ceglanych murach bastionu św. Gertrudy, w wodzie rozlewiska przy kamiennej śluzie odbijały się wieczorne obłoki, a mężczyzna z Neustadt ze szczytu wzgórza mówił ludziom zebranym na łąkach, czym mogłaby być gdańska stocznia, gdyby stała się własnością wspólnoty gdańskich robotników. Jej obraz, malowany złotem, karminem, turkusem i fioletem, był równie jasny jak obrazy Raju na holenderskich arrasach, które ozdabiały Dwór Artusa, tak że gdyby ktoś teraz przypadkiem przechodził przez łąkę pod bastionem św. Gertrudy, odniósłby pewnie wrażenie, że Nauczyciel z Neustadt wcale nie mówi o zwyczajnej stoczni, gdańskiej fabryce statków, której tereny rozpościerały się między wyspą Holm a ogrodami dzielnicy Neu Schottland, lecz ma na myśli jakieś unoszące się nad ziemią miasto napowietrzne, zbudowane z przeźroczystych brył światła, o którym na wyspie Patmos śnił św. Jan. W tej stoczni szczęśliwi ludzie, wolni, nikomu nie podlegli, jak bracia razem budowaliby na pochylniach kadłuby okrętów, a potem dzieliliby się między sobą złotymi gdańskimi guldenami, które za swoją pracę dostawaliby od niemieckich, rosyjskich i szwedzkich armatorów. W tej nowej, jasnej stoczni, która mogłaby powstać, nikt nie mógłby powiedzieć do robotnika: „Zwalniam cię z pracy. Wyrzucam na bruk”.

Maria patrzyła na ludzi, którzy siedzieli dokoła na trawie, ale nie potrafiła powiedzieć, czy tę opowieść o stoczni, podobnej do Raju z holenderskiego arrasu, brano na serio, czy raczej broniono się przed nią, doskonale wiedząc, jak bardzo jest oderwana od życia? W jakiejś chwili przypomniała sobie, co mówił profesor Wałecki na zajęciach z historii w Królewskim Seminarium Nauczycielskim: „Zapamiętajcie sobie na zawsze, drogie panie, historię Ananiasza, którą spisano w Dziejach Apostolskich. Kiedy Ananiasz chciał ukryć przed swoją gminą chrześcijańską część swoich dochodów, żeby nie oddać ich całej wspólnocie, tylko zachować dla siebie, po ostrym potępieniu przez św. Piotra padł na ziemię martwy. Tak go ukarał sam Bóg, ucząc nas, co jest złem, a co dobrem prawdziwym”.

Z twarzy, które ją otaczały, nie mogła wyczytać niczego, wiedziała jednak, że zawsze znajdą się tacy, którzy dadzą się ponieść marzeniu i będą śnić o świecie, gdzie nie byłoby wiecznego, podłego strachu przed utratą pracy, paskudnego strachu, który dorosłego mężczyznę z rodziną na utrzymaniu zmienia w psa na smyczy właściciela banku czy fabryki.

Ludzie unosili głowy, by lepiej widzieć człowieka, który przemawiał ze szczytu bastionu św. Gertrudy, a Nauczyciel z Neustadt – jak go pani Heller nazwała w rozmowie z Sophie – spokojnie tłumaczył, że świat stałby się lepszy, gdyby tylko ludzie potrafili odmienić serca. Woda niosła każde jego słowo daleko w stronę Żuław, ponad rozlewiskami kamiennej śluzy, ponad koronami wierzb i zaroślami wikliny, które porastały oba brzegi Motławy, a w górze, nad bastionem św. Gertrudy krążyły mewy, jakby je ktoś teraz zesłał z wysokiego nieba, by strzegły miasta przed niewidzialnym wrogiem, niosącym całej Ziemi śmierć i ten spokój białych ptaków, krążących nad bastionem św. Gertrudy, udzielał się ludziom siedzącym na trawie.

Czuła, że ta naiwna wizja lepszego świata, podobna do bezbronnego snu dziecka, które zapomniało, że żyje na Ziemi, zasługuje tylko na wzruszenie ramion, a jednak serce poddawało się…

„…Pamiętacie – pytał mężczyzna z Neustadt – co mówił Pan? Jeśli masz jeden płaszcz, rozetnij go na pół i połowę oddaj biedniejszemu od siebie. Prośmy więc Boga, by ludzie, którzy mają wiele, rozjaśnili swoje serca światłem miłości i podzielili się swoim majątkiem z bliźnimi, jak czynili to pierwsi chrześcijanie. Prośmy, by zstąpił Duch i odnowił oblicze Ziemi, bo prawowitym gospodarzem Ziemi jest ludzka wspólnota, obejmująca wszystkich, którzy Ziemię zamieszkują. To jej własnością są lasy, rzeki i morza, cała nieobjęta Ziemia, którą ludzie o martwych sercach, zagarniający wszystko dla siebie, dzielą nożem jak mięso zabitej sarny, krojąc zielone pola drutem kolczastym i przybijając wszędzie tabliczkę z czerwonym napisem „Achtung! Verboten! Halt! Nie zbliżać się! Uwaga, zły pies! Własność prywatna!”.

Maria uniosła głowę. Nigdy jeszcze nie słyszała, by ktokolwiek z takim przejęciem mówił o ludzkiej wspólnocie zamieszkującej Ziemię. Z trawiastego bastionu św. Gertrudy mężczyzna z Neustadt mówił o wspólnocie ludzi tak, jakby wierzył, że zbiorowe ciało ludzkości, złożone z milionów pojedynczych ludzkich istnień, jest niczym innym jak tylko mistycznym ciałem żywego Boga, bo to święte ciało ludzkiej wspólnoty, stale wystawione na śmierć, zagrożone chorobami, żyjące w ciągłym lęku przed nieistnieniem, wiecznie niepewne swojego zmartwychwstania, zasługuje tylko na cześć i szacunek. Odniosła wrażenie, że mężczyzna z Neustadt nie tyle modlił się o ludzkość, ile modlił się do ludzkości, tak jakby to ona właśnie, ludzkość, była Bogiem prawdziwym. Trochę ją to zdziwiło, a nawet zniechęciło: ten podniosły ton, to celebrowanie słowa „wspólnota”, ten niemal religijny zaśpiew w głosie, gdy mówił o ludzkiej solidarności w obliczu śmierci, która stale zagraża wszystkim, jakby Bóg rel...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin