Christie Agatha - Marple 14 Przeznaczenie.doc

(711 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

90

AGATHA CHRISTIE

  

  

  

PRZEZNACZENIE

  

PRZEŁOŻYŁA MONIKA STRUPIŃSKA

TYTUŁ ORYGINAŁU NEMESIS

 

1.

PRZYGOTOWANIE

  

   Jane Marple popołudniami zwykle zabierała się do czytania kolejnej gazety. Pierwszą, jeśli oczywiście przychodziła na czas, czytała, sącząc poranną herbatę. Pocztę dostarczano do jej domu każdego ranka. Chłopiec, który ją roznosił, wybitnie niewłaściwie pojmował czas” Często zresztą pojawiał się ktoś nowy zastępujący go. Każdy z nich miał indywidualne podejście do geograficznego rozkładu tras. Może urozmaicało im to monotonię pracy. Jednakże niektórzy odbiorcy, przyzwyczajeni do wczesnego czytania gazet, jeszcze przed wyjściem do pracy i wychwytywania co pikantniejszych szczegółów, denerwowali się, gdy poczta nie przychodziła o właściwej porze. Aczkolwiek kobiety w średnim wieku i starsze matrony, prowadzące raczej spokojne życie w St.Mary Mead, nie miały nic przeciwko przeglądaniu prasy dopiero przy śniadaniu.

   Tego dnia Marple przejrzała pierwszą stronę, jak go nazwała, dziennika „Wszystko i nic”. To ironiczne określenie miało swoje uzasadnienie. Po zmianie właściciela gazety zniknęły z niej wszystkie ważne doniesienia, może tylko z wyjątkiem pierwszej strony. Na dalszych trzeba było ich żmudnie szukać. Marple, będąc osobą starej daty, lubiła, gdy gazety informacyjne dostarczały przede wszystkim informacji.

   Skończywszy podwieczorek, Marple oddała się dwudziestominutowej drzemce, zagłębiona w wysokim fotelu, specjalnie w tym celu zakupionym, który doskonale zaspokajał potrzeby jej reumatycznego krzyża. Następnie otworzyła Timesa. Te gazetę traktowała raczej jako rozrywkę. Nie dlatego, że pismo to nie było już tym czym dawniej, ale dlatego, że nie można było w nim nic znaleźć. Nie wystarczało dokładne przestudiowanie pierwszej strony, żeby szybko trafić na najbardziej interesujące artykuły. Teraz gazeta, która zdawałoby się, szanowała czas, zawalona była niezwykłymi przerywnikami. Ni stad, ni zowąd pojawiały się nagle dwie strony upstrzone zdjęciami, traktujące całkowicie o podróżach na Capri. Obecnie znacznie więcej uwagi poświęcano wydarzeniom sportowym. Nekrologi i kronika sądowa stały się bardziej zrutynizowane. Wzmianki o narodzinach, zgonach i ślubach, które dawniej przyciągały uwagę Marple ze względu na ich centralne usytuowanie, powędrowały gdzieś dalej, jak ostatnio zauważyła, na sam koniec gazety.

   Marple zatrzymała się trochę dłużej przy wiadomościach z pierwszej strony. Były one powieleniem tego, co czytała już w gazecie porannej, no może tylko podane w bardziej dostojnym stylu. Przejrzała spis treści: artykuły, komentarze, nauka, sport. Jak zwykle, zaczęła czytać gazetę od ostatniej strony. Szybko przejrzała listę narodzin, ślubów i zgonów, aby przejść następnie na stronę poświęconą korespondencji z redakcjo, gdzie zawsze znajdowała coś zabawnego. Następnie przejrzała wiadomości z domów aukcyjnych. Zwykle znajdował się tam również krótki artykuł naukowy, ale Marple nigdy nie starała się go czytać; rzadko kiedy mogła dopatrzyć się jakiegoś sensu. Znowu przerzuciła kartki na ostatnią stronę i, jak zwykle, pomyślała: „To przykre, niestety, że w naszym wieku interesujemy się już tylko zgonami”.

   Przejrzała też listę nowo narodzonych dzieci. Marple nie znała ich nawet z imienia. Może, gdyby była kolumna poświęcona wnukom, Marple mogłaby się mile zdziwić i wykrzyknąć: „Nie do wiary, Mary Prendergast ma trzecią wnuczkę!” Ale i to było już chyba niemożliwe. Szybko więc przebiegła wzrokiem przez śluby, gdyż córki czy synowie jej starych przyjaciółek pobrali się już dawno. Dłużej zatrzymała się przy zgonach, tak aby nie ominąć żadnego nazwiska: Alloway, Angopastro, Arden, Barton, Bedshaw, Burgoweisser (ależ to niemieckie nazwisko, a zdaje się, że pochodził z Leeds), Carpenter, Camperdown, Clegg. Clegg? Czy to jeden z Cleggów, których znała? Nie, chyba nie. Janet Clegg. Gdzieś w Yorkshire. McDonald, McKenzie, Nicholson, Nicholson? Nie. Chyba to też nie ten, którego znała. Ogg, Ormerod. „To pewnie jedna z ciotek” — pomyślała. Linda Ormerod. Nie,.tej nie znała. Quantril? O Boże. To musi być Elizabeth! Osiemdziesiąt pięć lat! Niesamowite. Sądziła, że umarła już kilka lat temu. Czyżby żyła aż tak długo? Zawsze była taka delikatna. Nikt nie przypuszczał, że dożyje tego wieku. Race, Radley, Rafiel. Rafiel? Zaraz, zaraz… To nazwisko wydało się jej znajome. Belford Park, Maidstone. Nie, nie mogła sobie przypomnieć takiego adresu. Nie składać kwiatów Jason Rafiel. Tak, imię niezbyt popularne. Gdzieś je słyszała. Ross–Perkins. To może być… nie, raczej nie. Ryland. Emily Ryland. Nigdy o niej nie słyszała. Szczerze oddany mat i kochające dzieci — głosił podpis. Tak, to bardzo miłe… albo bardzo smutne. Zależy, jak na to spojrzeć.

   Marple odłożyła gazetę. Leniwie przeglądając hasła krzyżówki, zastanawiała się, dlaczego stale powraca jej na myśl nazwisko Rafiel.

   — Przypomnę sobie — powiedziała Marple, znając już doskonale pracę umysłu starszych ludzi — Na pewno sobie przypomnę. Wyjrzała przez okno do ogrodu. Po chwili wróciła spojrzeniem do pokoju. Usilnie starała się nie myśleć o ogrodzie. Swego czasu był on dla niej źródłem wielkiej radości, ale też i wielkiej pracy przez wiele, wiele lat.

   Teraz, niestety, wskutek przewrażliwienia lekarzy, zabroniono jej pracy w ogrodzie. Kiedyś próbowała złamać ten zakaz, ale w końcu postanowiła postępować zgodnie z zaleceniami

   Ustawiła fotel w taki sposób, aby wyglądanie przez okno było utrudnione, ale możliwe, gdyby jednak zdecydowała się to uczynić. Westchnęła, podniosła koszyk z wełną i wyciągnęła mały dziecinny sweterek. Robótka była już na ukończeniu, zostały jeszcze tylko rękawy. Najnudniejsza część: dwa rękawy, oba takie same. Tak, to bardzo nużące.

   Jaskrawa, różowa wełna. Różowa wełna! Chwileczkę, z czym to się jej kojarzyło? Ależ tak! Z nazwiskiem z gazety. Różowa wełna, błękitne morze. Morze Karaibskie, piaszczysta plaża, słońce, ona robiąca na drutach i… ależ oczywiście! Pan Rafiel. To ta podróż na Karałby, hotel St.Honore, zafundowana jej przez kuzyna Raymonda. Pamięta jak Joan, jej kuzynka, upominała: „Ciociu Jane, tylko nie wplącz się znowu w jakieś morderstwo. To nie służy twemu zdrowiu”.

   Wcale nie chciała wplątywać się w żadne morderstwo, ale to po prostu samo się jej zdarzało. To wszystko. Jakiś starszy major ze sztucznym okiem nalegał, aby opowiedziała swoją długą i nudną historię. Biedny major. Jak on się nazywał? Już zapomniała. Pan Rafiel i jego sekretarka pani… pani Walters. Tak, Esther Walters i jego masażysta Jackson. Wszystko sobie teraz przypomniała. Tak, tak. Biedny pan Rafiel. Zdawał sobie sprawę, że niedługo umrze. Rozmawiał z nią o tym. I tak żył dłużej, niż przewidywali lekarze. Był silnym, upartym człowiekiem… i bardzo bogatym.

   Marple rozmyślała, automatycznie poruszając drutami. Starała się przypomnieć sobie wszystko, co miało związek z panem Rafielem. A był to człowiek, którego trudno zapomnieć. Bez większych trudności mogła przywołać w pamięci jego obraz. Tak, bardzo silna osobowość, trudny człowiek, denerwujący, czasami szokująco niegrzeczny. Jednak nikt nigdy nie czuł się urażony jego opryskliwością, ponieważ był bogaty .O tak, bardzo bogaty. Towarzyszyli mu stale sekretarka i służący, wykwalifikowany masażysta. Zawsze potrzebował kogoś do pomocy.

   „Dziwny człowiek ten służący–pielęgniarz” — pomyślała Marple. Pan Rafiel często bardzo źle się z nim obchodził. A on nie wydawał się kiedykolwiek tym dotknięty. Oczywiście dlatego, że pan Rafiel był tak bogaty. „Nikt nie zapłaciłby mu nawet połowy tego co ja — mawiał pan Rafiel. — I on o tym wie. Ale trzeba przyznać, że dobrze wypełnia swoje obowiązki”.

   Marple zastanawiała się, czy Jackson (może Johnson) pracował dla pana Rafiela do końca, czyli jeszcze gdzieś około roku. Roku i chyba trzech, czy czterech miesięcy. Raczej nie. Pan Rafiel był człowiekiem lubiącym zmiany. Ludzie szybko go nudzili swoimi twarzami, głosami, zachowaniami. Marple doskonale to rozumiała. Ona czasem też to odczuwała, na przykład w stosunku do swojej dawnej gosposi — miłej, usłużnej kobieciny o miękkim szczebiotliwym głosiku, który doprowadzał ją do szału.

   — Och! — westchnęła — Co za ulga, że… o Boże, znowu zapomniałam jej nazwiska. Bishop? Nie, oczywiście, że nie Bishop. Skąd mi to przyszło do głowy? Ach, jakie to wszystko trudne!

   Znowu pomyślała o panu Rafielu i o Johns…, ależ nie, to nie był Johnson tylko Jackson, Arthur Jackson.

   — Och! — westchnęła znowu. — Zawsze przekręcam nazwiska. Oczywiście, miałam na myśli Knight, a nie Bishop. Dlaczego pomyślałam, że nazywała się Bishop… Ach, no przecież, szachy! Figury szachowe: konik i goniec*. Następnym razem nazwę ją pewnie Castle albo Rook, chociaż nie była osobą zdolną do oszukiwania innych.* Absolutnie nie. A jak się nazywała ta miła sekretarka pana Rafiela? Ach tak, Esther Walters. Ciekawe, co się z nią dzieje? Czy otrzymała coś w spadku? Przypuszczam, że tak. Pan Rafiel, jak pamiętam, coś o tym wspominał… och, jak sprawy potrafią się gmatwać, gdy człowiek stara się zapamiętać wszystko dokładnie! Pani Walters bardzo mocno przeżyła to, co się wydarzyło na Karaibach, ale prawdopodobnie, już doszła do siebie. Chyba była wtedy w domu. Mam nadzieję, że powtórnie wyszła za mąż, za kogoś miłego, na kim można polegać. Aczkolwiek to mało prawdopodobne. Esther Walters miała talent do wiązania się z niewłaściwymi mężczyznami.

   Marple wróciła myślami do pana Rafiela: Nie składać kwiatów. Nie dlatego, że chciała sama wysłać mu kwiaty. Mógł wykupić wszystkie szklarnie w Anglii, gdyby tylko chciał, poza tym nie byli w tak zażyłych stosunkach. Nie byli nawet dobrymi znajomymi. Ich stosunki można było określić jako partnerskie. Jakie tu pasuje słowo? Sojusznicy? Tak, sojusznicy. Przez bardzo krótki czas, który obfitował w emocjonujące wydarzenia. Był partnerem, którego warto mieć. Wiedziała o tym dobrze, gdy wtedy, na Karaibach, biegła w ciemna tropikalną noc i nagle wpadła na niego. Tak, pamięta, że miała na sobie różowy wełniany szal zawiązany wokół głowy. Spojrzał na nią i tylko się uśmiechnął. Później powiedziała coś, co go rozbawiło. Ale pod koniec już się nie śmiał. Nie, zrobił to, co mu poradziła i w ten sposób…

   — Och! — westchnęła Marple. — To wszystko było takie podniecające, naprawdę — myślała.

   Nigdy o tym nie opowiedziała ani kuzynowi, ani drogiej Joan, gdyż zrobiła to, przed czym ją stale ostrzegano. Potrząsnęła lekko głową.

   — Biedny pan Rafiel. Mam nadzieję, że nie cierpiał — powiedziała cicho.

   Prawdopodobnie opiekowali się nim najlepsi lekarze, dawali środki znieczulające, łagodząc ostatnie chwile cierpienia. Wtedy, na Karaibach, męczył się strasznie. Ból go nie opuszczał. Dzielny człowiek. Żałowała, że odszedł, bo chociaż by! niedołężny i w podeszłym wieku, świat dużo stracił przez jego śmierć. Zastanawiała się, jakim człowiekiem był w pracy. Na pewno bezwzględnym, opryskliwym, władczym i agresywnym. Atakował wszystko i wszystkich, ale mimo to był dobrym przyjacielem, a gdzieś głębiej, człowiekiem o wielkiej wrażliwości, co starał się zresztą ukrywać. To mężczyzna, którego podziwiała i szanowała. Miała nadzieję, iż nie żałował, że umiera i opuszcza ten świat. Jego zwłoki pewnie ulegną kremacji i zostaną złożone w jakimś pięknym marmurowym grobowcu. Nie wiedziała nawet, czy był żonaty. Nigdy nie mówił ani o żonie, ani o dzieciach. Samotnik. A może życie dostarczało mu tylu wrażeń, że nigdy nie odczuwał samotności?

   Siedziała tak dłuższy czas, wspominając pana Rafiela. Nigdy nie myślała, że po powrocie do Anglii zobaczy go i rzeczywiście nigdy to się nie stało. Jednocześnie w jakiś dziwny sposób był jej bliski. Czy przez to, że wspólnie uratowali komuś życie? A może łączyła ich inna więź?

   — Czyżby… — uświadomiła sobie nagle. — Czyżby więzią łączącą nas była bezwzględność? Czy Jane Marple kiedykolwiek była bezwzględna? — Przeraziła się. — Czy to możliwe? To niesamowite, nigdy o tym nie myślałam. Cóż, wydaje mi się, że mogłabym być bezwzględna — powiedziała głośno Marple.

   Drzwi nagle otworzyły się i ukazała się w nich głowa o ciemnych kręconych włosach. Cherry, następczyni pani Bishop, czy też panny Knight.

   — Czy pani coś mówiła? — spytała Cherry.

   — Mówiłam do siebie — odparła Marple. — Zastanawiałam się po prostu, czy mogłabym być bezwzględna.

   — Co? Pani? Nigdy! Pani jest samą uprzejmością.

   — A jednak — powiedziała Marple — wydaje mi się że w pewnych okolicznościach potrafiłabym być bezwzględna.

   — W jakich?

   — Jeśli w grę wchodziłaby sprawiedliwość.

   — A rzeczywiście, zauważyłam to w pani zachowaniu w stosunku do małego Gary’ego Hopkinsa — zgodziła się Cherry. — Wtedy, gdy złapała go pani na torturowaniu kota. Nigdy nie podejrzewałabym pani o taką reakcję. Był śmiertelnie przerażony. Z pewnością zapamięta to sobie do końca życia.

   — Mam nadzieję, że nie będzie torturował już więcej kotów.

   — W każdym razie upewni się, że nie ma pani w pobliżu. Nie widziałam jeszcze tak przerażonego chłopca. Patrząc na panią, spokojnie robiącą na drutach te śliczne rzeczy, każdy pomyślałby, że jest pani łagodna jak baranek. Ale czasami zamienia się pani w lwicę, jeśli coś panią wyprowadzi z równowagi.

   Marple nie wyglądała na osobę przekonaną. Nie całkiem zgadzała się z obrazem siebie samej, jaki przedstawiła Cherry. „Czy kiedykolwiek”… — zatrzymała się na chwilę, przywołując na myśl pewne zdarzenia: to ciągłe rozdrażnienie spowodowane panią Bishop, Knight Naprawdę, nie powinna przekręcać nazwisk w ten sposób. Ale jej irytacja przejawiała się jedynie w postaci ironicznych uwag. Lwice raczej nie używają ironii Nie ma w nich nic ironicznego. Prężą się do skoku, ryczą i wyciągają pazury, którymi prawdopodobnie wyszarpują całkiem niezłe kawałki ze swej ofiary.

   — Naprawdę, nie wydaje mi się — rzekła Marple — abym kiedykolwiek zachowywała się w ten sposób.

   Tego wieczora, gdy przechadzała się wolno po ogrodzie, z charakterystycznym dla niej narastającym uczuciem niepokoju, znowu przyszło jej na myśl porównanie do lwicy. Spowodowane to było widokiem kwiatu lwiej paszczy. Ciągle powtarzała George’owi, że chce mieć w swym ogrodzie tylko szare kwiaty, a nie ten okropny odcień purpury, który tak fascynuje ogrodników.

   — Szaro–żółte — powiedziała głośno Marple.

   Nagle usłyszała głos dochodzący z drugiej strony płotu okalającego trawnik.

   — Przepraszam, pani mówi do mnie?

   — Ach, mówiłam do siebie, niestety — wyjaśniła Marple, spoglądając na nieznajomą.

   Była to obca dla niej kobieta, mimo że znała prawie wszystkich w SL Mary Mead. Jeśli nie osobiście, to chociaż z widzenia. Tęga, ubrana w starą, ale porządną tweedową spódnicę i robocze buty, w szmaragdowy pulower i ręcznie robiony wełniany szal.

   — W moim wieku to się zdarza — dodała Marple.

   — Bardzo piękny ogród — zauważyła kobieta.

   — Już nie taki piękny jak kiedyś — powiedziała Marple. — Gdybym mogła sama o niego dbać.

   — Tak, wiem, co pani czuje. Przypuszczam, że pani ogrodnik to jeden z tych starych niedołęgów — mam dla nich wiele innych, raczej wulgarnych określeń — którzy uważają, że wszystko wiedzą najlepiej. Nieraz może mają rację, sale w gruncie rzeczy to całkowici ignoranci. Przychodzą, popijają ciągle herbatkę, a pielą jedynie od czasu do czasu. Niektórzy są całkiem sympatyczni, ale wszyscy działają mi na nerwy. Sama też jestem zapalonym ogrodnikiem.

   — Pani tu mieszka? — zapytała zaciekawiona Marple.

   — Wynajmuję pokój u pani Hastings. Zdaje się, że wspominała mi kiedyś o pani. Pani nazywa się Marple, czy tak?

   — Tak.

   — Ja pomagam przy drobnych pracach w ogrodzie. Nazywam się Bartlett — przedstawiła się kobieta. — Niewiele jest tu pracy. Zajmuję się między innymi roślinami jednorocznymi. Nic, czym można by się dokładnie zająć — powiedziała, ukazując w uśmiechu rząd zębów. — Pomagam także przy zakupach i innych pracach. Gdyby pani chciała, znalazłabym dla pani ogrodu ze dwie godziny. Mogłabym więcej zdziałać niż niejeden zawodowy ogrodnik.

   — U mnie to raczej lekka praca — powiedziała Marple. — Przede wszystkim lubię kwiaty. Warzywami się nie zajmuję.

   — Przy warzywach pomagam pani Hastings. Nudne, ale konieczne. No, muszę już iść. — Prześliznęła się wzrokiem po Marple, jakby chciała utrwalić jej obraz w pamięci. Skinęła radośnie głową i odeszła ciężko stąpając.

   Hastings. Marple nie mogła przypomnieć sobie nikogo o tym nazwisku. Z pewnością nie była to żadna z jej starych przyjaciółek ani też żadna z wielbicielek ogrodów. Ach, to pewnie jedna z tych z nowo wybudowanych domów na końcu ulicy Gibraltar. Ostatniego roku wprowadziło się tam kilkanaście rodzin. Marple westchnęła i ze złością spojrzała na lwie paszcze. Zauważyła kilka chwastów i nagle zatęskniła do pielenia. Z przyjemnością zaatakowałaby sekatorem rozrastające się pijawki. Odetchnęła i opanowawszy mężnie pokusę, zrobiła tylko rundkę dookoła ogrodu i wróciła do domu. Bezustannie myślała o panu Rafielu. Przypomniała sobie wiersz z czasów młodości Statki przepływające nocą, który doskonale pasuje na określenie ich związku, gdy się bliżej nad tym zastanowić. Statki przepływające nocą… Tamtej nocy przyszła do niego prosić… nie — żądać pomocy. Nie było chwili do stracenia. Zgodził się i natychmiast podjął działanie. A może wtedy zachowywała się jak lwica? Absolutnie nie. Nie gniew odczuwała wtedy. Był to przymus zrobienia czegoś, co było niezbędnie konieczne. I on to zrozumiał.

   Biedny pan Rafiel. Jeżeli przyzwyczaiło się do jego opryskliwości, można było go uznać za całkiem przyzwoitego człowieka. Nie! Pan Rafiel nigdy nie był przyjemny. No cóż, powinna przestać o nim myśleć.

  

   Statki przepływające nocą, porozumiewają się ze sobą.

  

   Tylko światło i daleki odgłos w ciemności.

  

   Raczej nigdy więcej o nim nie wspomni. Może tylko sprawdzi, czy jest jakieś wspomnienie o nim w Timesie, ale to mało prawdopodobne. Nie był żadną znaną osobistością, lecz jedynie bogatym człowiekiem. Oczywiście, o wielu osobach zamieszczano w gazecie wspomnienia tylko z racji ich bogactwa. Jednakże bogactwo pana Rafiela należało do innego rodzaju. Nie był sławnym przemysłowcem czy bankierem. Przez całe swoje życie robił po prostu wielkie pieniądze.

 

2.

HASŁO: NEMEZIS

  

   Tydzień po śmierci pana Rafiela Marple, przeglądając poranną pocztę, wśród jakichś rachunków i pokwitowań, natknęła się na list, który niezmiernie ją zainteresował: stempel pocztowy Londynu, adres napisany na maszynie, długa elegancka koperta. Marple starannie rozcięła ją nożykiem, który zawsze miała pod ręką. Nadawcą był Urząd Notarialny i Adwokacki — „Broadribb & Schuster” z adresem w Bloomsbury. W urzędowo–grzecznościowym stylu proszono ją o zgłoszenie się do biura w przyszłym tygodniu, w celu przedyskutowania propozycji, która może okazać się dla niej interesująca. Proponowano czwartek, dwudziestego czwartego. Jeśli data ta nie odpowiadałaby jej, miała zaproponować dzień, w którym będzie mogła przyjechać do Londynu. Wyjaśniono także, że list wystano z polecenia pana Rafiela, z którym, jak zrozumiano, Marple była zaprzyjaźniona.

   Marple zmarszczyła brwi nieco zdziwiona. Rozmyślając nad otrzymanym listem, powoli uniosła się z fotela. Po korytarzu krążyła jak zwykle Cherry, zawsze gotowa pomóc jej w zejściu po schodach, które były strome i mocno kręcone.

   — Bardzo się o mnie troszczysz, Cherry — zauważyła Marple.

   — Muszę — odrzekła Cherry. — Trudno teraz znaleźć porządnego człowieka.

   — Dziękuję za komplement — powiedziała Marple, stawiając ostrożnie nogę na ostatnim schodku.

   — Wszystko w porządku? — zapytała Cherry. — Wygląda pani na trochę podnieconą.

   — Otrzymałam dość niezwykły list z urzędu adwokackiego.

   — Chyba nie podano pani do sądu? — zaniepokoiła się Cherry, która uważała, że listy od adwokatów wiążą się zawsze z jakimś nieszczęściem.

   — Och, nie. Nic w tym rodzaju. Poproszono mnie tylko, żebym zgłosiła się do nich w przyszłym tygodniu.

   — Może dostała pani spadek — zawołała Cherry z nadzieją w głosie.

   — To raczej mało prawdopodobne.

   — Nigdy nic nie wiadomo.

   Sadowiąc się na krześle, Marple wyjęła robótkę ze specjalnego haftowanego woreczka i zaczęła myśleć o możliwości otrzymania spadku. Ale w tej chwili wydało się to jej jeszcze mniej prawdopodobne, niż gdy wspominała o tym Cherry. Pan Rafiel nie był człowiekiem szczodrym.

   Nie mogła zjawić się w umówionym dniu. Brała wtedy udział w spotkaniu w Instytucie Kobiet, na temat zbiórki pieniędzy na dobudowanie kilku dodatkowych pokoi. Napisała więc list, proponując inną datę. Odpowiedź ostatecznie potwierdzająca spotkanie przyszła natychmiast. Marple zastanawiała się, jak też wyglądają panowie Broadribb i Schuster. List podpisał J.R.Broadribb, który najwyraźniej był szefem. A może jednak pan Rafiel zapisał jej w testamencie jakiś drobiazg, na pamiątkę ich znajomości. Może książkę o rzadkich okazach kwiatów, którą miał w swojej bibliotece i myślał, że zainteresuje starszą panią zafascynowaną ogrodami, może broszkę w kształcie kamei, należącą do jego przodków. Bawiła się tymi domysłami, które pozostały tylko domysłami, gdyż tego rodzaju rzeczy zostałyby wysłane pocztą przez wykonawców testamentu. Nie proszono by jej na rozmowę.

   — No, cóż — westchnęła Marple — wszystkiego dowiem się w przyszły wtorek.

 

*

  

   — Ciekaw jestem, jak ona wygląda? — zwrócił się Broadribb do Schustera, spoglądając na zegar ścienny.

   — Powinna zjawić się za piętnaście minut — zauważył Schuster.

   — Jak myślisz, będzie punktualnie?

   — Raczej tak, to starsza pani i, jak sądzę, bardziej obowiązkowa niż te dzisiejsze roztrzepane młodziki.

   — Szczupła czy tęga? Broadribb potrząsnął głową.

   — Czy Rafiel nigdy ci jej nie opisywał? — zapytał Schuster.

   — Był wyjątkowo mało konkretny we wszystkim, co jej dotyczyło.

   — Cała ta sprawa jest bardzo dziwna. Gdybyśmy tylko wiedzieli coś więcej.

   — To może mieć związek z Michaelem — zasugerował Broadribb.

   — Po tylu latach? Niemożliwie. Co spowodowało, że tak myślisz? Czy on o czymś ci wspominał?

   — Nie. Nie powiedział nic, co ułatwiłoby mi działanie. Wydał tylko polecenia

   — Uważasz, że stał się ekscentrykiem?

   — Nie, w żadnym razie. Umysłowo funkcjonował świetnie, jak zawsze. Jego fizyczne dolegliwości nigdy nie miały wpływu na psychikę. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zarobił kolejne dwieście tysięcy funtów. Ot, tak po prostu.

   — Kierował się szóstym zmysłem — stwierdził Schuster z szacunkiem. — Niewątpliwie miał talent

   — Wielki umysł finansowy — potwierdził Broadribb melancholijnie. — Niestety, niewielu jest takich jak on.

   Zadzwonił telefon. Schuster podniósł słuchawkę. Kobiecy głos oznajmił:

   — Przyszła pani Jane Marple na umówione spotkanie. Schuster spojrzał na kolegę i wyczekująco uniósł brwi.

   Broadribb skinął głową.

   — Proszę wprowadzić — odrzekł Schuster. — Teraz wszystko się wyjaśni.

   Marple weszła do pokoju. Przywitał ja szczupły mężczyzna w średnim wieku o melancholijnym wyrazie twarzy. To zapewne pan Broadribb, którego wygląd zewnętrzny zaprzeczał nazwisku.

   Towarzyszył mu nieco młodszy mężczyzna o obfitych kształtach, czarnych włosach, przenikliwych oczach i podwójnym podbródku.

   — Mój współpracownik, pan Schuster.

   — Mam nadzieję, że nie zmęczyła się pani zbytnio wchodzeniem po schodach — powiedział Schuster. — „Ma chyba z siedemdziesiąt… może osiemdziesiąt lat” — pomyślał.

   — Zawsze brakuje mi tchu, gdy wchodzę po schodach.

   — To stary budynek — tłumaczył się Broadribb — brak tu windy. Jesteśmy starą firmą i nie przywiązujemy wagi do nowoczesnego wyposażenia wnętrz, jak prawdopodobnie oczekują tego nasi klienci.

   — Pokój jest bardzo przyjemny — powiedziała uprzejmie Marple.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin