Christie Agatha - Poirot 09 Czarna kawa.rtf

(858 KB) Pobierz
SCAN-dal

Agatha Christie

 

 

Czarna kawa

 

 

Adaptacja Chailesa Osborne'a sztuki Agathy Christie „Black Coffee"

Przełożyła Beata Chądzyńska

I

 

 

Herkules Poirot miał małe, ale przytulne mieszkanko w eleganckim bloku mieszkalnym Whitehall Mansions, w Mayfair, najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Londynu. Jadł właśnie śniadanie, na które składały się słodki rogalik i filiżanka gorącej czekolady. Choć był człowiekiem o określonych przyzwyczajeniach, które rzadko zmieniał, tego dnia wyjątkowo poprosił swojego służącego George'a o jeszcze jedną porcję czekolady. Dla zabicia czasu zaczął przyglądać się swojemu odbiciu w dużym lustrze wiszącym naprzeciw. Był niskim, sześćdziesięciokilkuletnim mężczyzną o jajowatej głowie, dosyć szczupłym, choć z przyjemnie zaokrąglonym brzuszkiem, a zadbane wąsy miał fantazyjnie zakręcone w górę. Skinął głową, najwidoczniej zadowolony ze swego wyglądu, i powrócił do przeglądania leżącej na stole porannej korespondencji.

Z właściwą sobie pedanterią ułożył rozrzucone koperty w jeden stos. Otworzył je bardzo starannie nożem do papieru w kształcie miniaturowego miecza, który dostał wiele lat temu w prezencie urodzinowym od swego starego przyjaciela kapitana Hastingsa. W drugiej kupce znalazły się przesyłki, które Poirot uznał za nieważne - przeważnie były to druki, zawiadomienia, zaproszenia itd.; zaraz poprosi George'a, by je wyrzucił. Trzeci stos zawierał listy, na które wypadałoby odpowiedzieć, a przynajmniej potwierdzić ich otrzymanie. Postanowił zająć się tym po śniadaniu, ale nie wcześniej niż o dziesiątej. Poirot uważał, że rozpoczynanie dnia pracy przed godziną dziesiątą byłoby rzeczą niegodną prawdziwego profesjonalisty. Kiedy zajmował się jakąś sprawą... cóż, wówczas oczywiście co innego. Pamiętał, że pewnego razu wyruszyli razem z Hastingsem jeszcze przed świtem, aby... Nie, Poirot nie chciał rozpamiętywać przeszłości. Szczęśliwej przeszłości. Po rozwiązaniu zagadki śmierci lorda Edgwa-re'a i tym samym zamknięciu ostatniej sprawy, nad którą razem prą-

cowali, Hastings wrócił do swojego rancza i żony w Argentynie; chociaż teraz ponownie zjawi} się w Londynie na kilka tygodni w interesach, jego współpraca z Herkulesem Poirot przy rozwiązywaniu intrygujących zagadek należała już do przeszłości. Niegdyś życie było takie ekscytujące - myślał Poirot. - Ale teraz, co my właściwie robimy? Kilkakrotnie byliśmy na kolacji w Ritzu, wytwornym, luksusowym hotelu, gdzie Hastings się zatrzymał. Było bardzo miło, podobnie jak w teatrze, dokąd wybraliśmy się razem parę razy. To jednak były czasy, kiedy... Nie, naprawdę nie powinien myśleć o przeszłości, ale przychodziło mu to z trudnością teraz, kiedy Hastings znowu pojawił się na krótko w Londynie.

Czy to dlatego Herkules Poirot był niespokojny tego wspaniałego majowego poranka w 1934 roku, kiedy nadeszła właśnie spóźniona wiosna? Pozornie na emeryturze, Poirot powracał do zawodu za każdym razem, kiedy zwracano się do niego z wyjątkowo interesującą sprawą. Lubił pracować z Hastingsem, który spełniał rolę rezonatora dla jego teorii i pomysłów. Teraz jednak Hastings spędzał większość czasu na drugim końcu świata, a Poirot w ciągu ostatnich kilku miesięcy nie natrafił na nic, co mogłoby go zainteresować z zawodowego punktu widzenia. Czy przestępcy z wyobraźnią już wyginęli? Została tylko prostacka przemoc i brutalność, ten typ podłych morderców i rabusiów, którymi zajmowanie się byłoby poniżej jego godności?

Rozmyślania te przerwało pojawienie się milczącego George'a, który przyniósł drugą, z utęsknieniem wyczekiwaną, filiżankę czekolady. Wyczekiwaną nie tylko ze względu na przyjemność picia tego napoju, ale również dlatego, że dzięki temu choć na kilka chwil będzie mógł zapomnieć o tym, że tego wspaniałego, słonecznego poranka nie czeka go nic więcej poza spacerem w parku i przechadzką z Mayfair do Soho, gdzie w samotności zje lunch w swojej ulubionej restauracji - co zamówi tym razem? - na początek może kawałek pasztetu, potem solą bonne femme i...

Uświadomił sobie, że George, stawiając na stole filiżankę czekolady, coś do niego mówi. Zawsze spokojny, zachowujący się bez zarzutu George, na wskroś angielski, z twarzą o nieprzeniknionym wyrazie, był lokajem Poirota już od pewnego czasu i doskonale dostosował się do wymagań detektywa. Nigdy nie wtrącał się w cudze sprawy i niechętnie wypowiadał swoje poglądy, ale był kopalnią informacji na temat angielskiej arystokracji i człowiekiem równie pedantycznym, jak sam wielki detektyw. Poirot często mu powtarza}: „Masz doskonale wyprasowane spodnie, George, aie jesteś pozbawiony wyobraźni". Wyobraźnia była jednak tym, czego Herkules Poirot miał w nadmiarze. Umiejętne wyprasowanie spodni było w jego mniemaniu o wiele większym wyczynem. Tak, ma prawdziwe szczęście, że George dla niego pracuje.

- ...więc pozwoliłem sobie złożyć obietnicę, sir, że dziś rano pan do niego oddzwoni - mówił służący.

- Przepraszam cię, George - wykrzyknął Poirot. - Nie uważałem, myślałem o czymś innym. Mówiłeś, że ktoś dzwonił?

- Tak, proszę pana. Wczoraj wieczorem, kiedy był pan w teatrze z panią Oliver. Poszedłem spać jeszcze przed pańskim powrotem do domu, nie zostawiając żadnej wiadomości, gdyż było bardzo późno i uznałem, że to nie jest konieczne.

- Kto to był?

- Przedstawił się jako Claud Amory, sir. Zostawił swój numer, z którego można wnosić, że telefonował z Surrey. Powiedział, że chodzi o bardzo delikatną sprawę, i poprosił, żeby dzwoniąc nie przedstawiał się pan nikomu i rozmawiał tylko z nim.

- Dziękuję ci, George. Zostaw ten numer na moim biurku. Zadzwonię do niego, jak tylko przeczytam dzisiejszego „Timesa". Jest jeszcze zbyt wcześnie na rozmowę, zwłaszcza w delikatnej sprawie.

George ukłonił się i wyszedł, a tymczasem Poirot pił powoli swoją czekoladę. Powrócił myślami do przedstawienia, na którym był poprzedniego wieczoru w teatrze razem z Ariadną Oliver, swoją starą przyjaciółką, uważającą się za detektywa-amatora. W sztuce tej, pod tytułem „Alibi", chodziło o wyjaśnienie tajemnicy morderstwa; Charles Laughton, sławny aktor brytyjski, grał rolę detektywa rozwiązującego tę zagadkę. Pani Oliver nie była bynajmniej zadowolona, kiedy Poirot pierwszy wykrył mordercę.

- Nie wiem, jakim sposobem tak szybko pan zgadł, Poirot - żaliła się, ale detektyw przerwał jej, wykrzykując z urazą:

- Ja nigdy nie zgaduję, droga pani Oliver. Wykorzystuję moją inteligencję. Małe szare komórki... - Nie zdążył dokończyć, gdyż pani Oliver, która wiele razy słyszała jego wykład na temat szarych komórek, przerwała mu gwałtownie:

- Nie! Tylko nie te przeklęte szare komórki. Chodźmy lepiej do kawiarni Café Royal, tu na rogu. Może mi pan postawić drinka przed kolacją.

Poirot uśmiechnął się i potrząsnął głową. Kochana Ariadna Oliver, naprawdę bardzo ją lubił. Wypił czekoladę i, chichocząc na wspomnienie wieczoru w teatrze, który tak przyjemnie spędził w jej towarzystwie, wyszedł na balkon z poranną gazetą w ręku.

Kilka minut później odłożył „Timesa" na bok. Wiadomości ze świata były jak zwykle przygnębiające. Ten okropny Hitler zamienił sądy w organy partii nazistowskiej, w Bułgarii doszli do władzy faszyści, a co najgorsze, w Belgii, ojczyźnie Poirota, czterdziestu dwóch górników z kopalni w pobliżu Mons prawdopodobnie zginęło w eksplozji. Wiadomości z kraju były nieco bardziej optymistyczne. Pomimo zastrzeżeń oficjeli, tenisistkom biorącym udział w turnieju wimble-dońskim pozwolono w tym roku nosić krótkie spódniczki. Nekrologi również nie były pocieszające, gdyż zdawało się, że osobom w wieku Poirota, a nawet młodszym, wyjątkowo śpieszy się na tamten świat.

Odłożywszy gazetę, Poirot wyciągnął się wygodnie na swoim wiklinowym krześle, ze stopami opartymi o podnóżek. „Claud Amory" - pomyślał. To nazwisko wydawało mu się znajome. Musiał już przedtem gdzieś je usłyszeć. Tak, sir Claud był znaną postacią w pewnych kręgach. Ale w jakich? Polityk? Adwokat? A może emerytowany urzędnik służby cywilnej? Claud Amory. Amory.

Balkon znajdował się od wschodniej strony, co umożliwiło Poirotowi wygrzewanie się przez kilka minut na słońcu. Wkrótce miało się zrobić bardzo ciepło, a on nie był amatorem opalania się. Kiedy upał zapędzi mnie do środka - pomyślał - zadam sobie trud i zajrzę do „Who is Who". Jeżeli ten sir Claud jest kimś znaczącym, z pewnością będzie tam figurował. A jeżeli nie?... Mały detektyw wzruszył ramionami. Jako zdeklarowany snob od razu poczuł sympatię do Clauda Amory z racji posiadania przez niego szlacheckiego tytułu. Jeżeli w „Who is Who", gdzie można przeczytać również o dokonaniach Herkulesa Poirota, znajduje się wzmianka o nim, to może ten sir Claud jest kimś godnym uwagi.

Poirot, pod wpływem nagłego, zimnego podmuchu wiatru i rosnącej ciekawości, wrócił do biblioteki. Podszedł do półki z księgozbiorem podręcznym i zdjął stamtąd opasłe, czerwone tomisko; na jego grzbiecie złotymi literami wytłoczony był tytuł: „Who is Who". Przewracając strony, natrafił na hasło, którego szukał.

- Amory - odczytał. - Sir Claud (Herbert); tytuł szlachecki od roku 1927; urodzony 24 października 1878, ożeniony w 1907 r. z Heleną Graham (zmarłą w 1929 roku); jeden syn. Wykształcenie: Weymouth Grammar School; King's College, Londyn. Fizyk w laboratoriach GEC[1], 1905; RAE[2], Farnborough (Departament Łączności), 1916; uczestnik Projektu Badawczego Ministerstwa Obrony Powietrznej, Swanage, 1921; odkrył nowy sposób przyśpieszania cząsteczek: liniowy akcelerator fal, 1924. Otrzymał Medal Monroe'a Stowarzyszenia Fizyków itd. Autor licznych publikacji naukowych. Adres: Abbot's Cleve, Market Cleve, Surrey. Tél.: Market Cleve 304. Klub: Athenaeum.

Ach tak - powiedział do siebie Poirot. - Sławny naukowiec.

Przypomniał sobie rozmowę, jaką odbył kilka miesięcy temu z członkiem rządu Jej Królewskiej Mości, po tym jak udało mu się odzyskać zaginione dokumenty, których treść mogła się okazać kompromitująca dla władz. Rozmawiali o bezpieczeństwie i polityk przyznał, że działania, podejmowane w celu jego zapewnienia, na ogół są niewystarczające. „Na przykład - powiedział do Poirota

-  to, nad czym pracuje teraz Claud Amory, ma szansę odegrać w przyszłości wyjątkowo istotną rolę w razie ewentualnych konfliktów zbrojnych, ale on nie chce pracować w laboratorium, gdzie miałby zapewnioną ochronę. Upiera się, żeby pracować samotnie w swoim domu na wsi. Zero bezpieczeństwa. Przerażające".

- Ciekawe, - pomyślał Poirot odkładając na półkę „Who's Who"

-  ciekawe, czy sir Claud chciałby zaangażować Herkulesa Poirot w roli starego, zmęczonego psa łańcuchowego? Wynalazki wojenne, sekretna broń - to nie dla mnie. Jeżeli...

Zadzwonił telefon w sąsiednim pokoju i Poirot usłyszał, jak George podnosi słuchawkę. Chwilę później służący pokazał się na progu.

- To znowu pan Claud Amory, sir - oznajmił. Poirot podszedł do telefonu.

-  Halo. Tu Herkules Poirot.

Monsieur Poirot? Nie znamy się osobiście, chociaż mamy wspólnych znajomych. Nazywam się Amory, Claud Amory...

- Słyszałem o panu, sir Claud - powiedział Poirot.

- Proszę posłuchać, Poirot - ciągnął rozmówca. - Mam na głowie diabelnie trudną sprawę. A raczej mogę mieć. Nie jestem pewien. Pragnę jednak podkreślić, że to, o czym zamierzam panu opowie-

dzieć, jest poufne. Jeżeli miałoby się przedostać do publicznej wiadomości...

-  Drogi panie Amory - przerwał Poirot - zapewniam pana, że jestem -jak to się określa? - uosobieniem dyskrecji. Wszystko, co mi pan powie, pozostanie między nami.

- Dziękuję. Wiem, że mogę ufać panu bez zastrzeżeń. Mam następujący problem: od pewnego czasu pracuję nad wzorem bombardowania atomu - nie będę się wdawał w szczegóły, ale Ministerstwo Obrony uważa to za sprawę pierwszorzędnej wagi. Teraz praktycznie już zakończyłem pracę; wyprowadziłem wzór, na podstawie którego można wyprodukować nowy, śmiercionośny materiał wybuchowy. Mam podstawy, aby podejrzewać, że ktoś z moich domowników próbuje wykraść ten wzór. W tej chwili nie mogę powiedzieć nic więcej, ale byłbym wielce zobowiązany, gdyby zechciał pan przyjechać na weekend do Abbot's Cleve, jako mój gość. Chciałbym, aby zawiózł pan wzór do Londynu i przekazał pewnej osobie z Ministerstwa Obrony. Kurier Ministerstwa z pewnych względów nie może tego zrobić. Musi to być ktoś wyglądający na niepozornego, zwykłego człowieka, ale jednocześnie wystarczająco sprytny, aby...

Claud Amory nie przestawał mówić. Herkules Poirot, przyglądając się w lustrze swojej łysej głowie o jajowatym kształcie i starannie wypielęgnowanym wąsom, nie wspominając już o eleganckich sztuczkowych spodniach w prążki i bonżurce, pomyślał, że nigdy przedtem w całej swojej długiej karierze nie został nazwany niepozornym ani też sam za takiego się nie uważał. Perspektywa spędzenia weekendu na wsi, gdzie będzie miał okazję poznać wybitnego uczonego osobiście, wydala mu się jednak zachęcająca. Poza tym, niewątpliwie, czekają go podziękowania ze strony wdzięcznych przedstawicieli władzy - za to tylko, że przewiezie w swojej kieszeni z Surrey do Whitehall tajemniczy, może nawet śmiercionośny wzór.

- Zrobię to z przyjemnością, drogi panie Claud - oświadczył. - Muszę się jednak przez chwilę zastanowić. Dzisiaj jest środa, n'est-ce pasł Przyjadę w sobotę po południu, jeżeli to panu odpowiada, i wrócę do Londynu w poniedziałek rano, zabierając ze sobą, cokolwiek pan będzie chciał. Bardzo mnie cieszy perspektywa spotkania z panem.

Dziwne - pomyślał Poirot odkładając słuchawkę. - Wzorem sir Clauda mogliby interesować się agenci obcych służb specjalnych, ale czy to możliwe, żeby ktoś z rodziny naukowca?... Cóż, bez wątpienia coś więcej wyjaśni się w czasie weekendu.

- George - zawołał do służącego - zanieś, proszę, do pralni moją ciepłą tweedową marynarkę, wieczorowy garnitur i spodnie. Muszę mieć je na piątek, ponieważ wybieram się na weekend na wieś.

Zabrzmiało to tak, jakby wyjeżdżał na całe życie na stepy Azji Środkowej.

II

 

 

Dom Clauda Amory'ego, Abbot's Cleve, znajdował się na przedmieściach Market Cleve - małego miasteczka, a raczej dużej wioski w hrabstwie Surrey, w odległości około czterdziestu kilometrów na południowy wschód od Londynu. Był to duży budynek z epoki wiktoriańskiej, o nieokreślonym stylu architektonicznym, otoczony kilkoma akrami łagodnych wzniesień, tu i ówdzie gęsto zalesionych. Wysypana żwirem droga, biegnąca ze stróżówki (która funkcjonowała teraz jako domek ogrodnika) aż do drzwi frontowych Abbot's Cleve, wiła się wśród drzew i gęstych zarośli. Na tyłach domu znajdował się taras oraz trawnik prowadzący do zadbanego, o regularnych kształtach ogrodu.

W piątek wieczorem, dwa dni po rozmowie telefonicznej z Poirotem, Claud Amory siedział w swoim gabinecie głęboko zamyślony. Do tego małego, ale wygodnie umeblowanego pokoju na parterze, we wschodnim skrzydle domu, można było wejść jedynie przez bibliotekę. Sir Claudowi bardzo to odpowiadało, gdyż pozwalało mu na pracę w spokoju i samotności, a członkowie jego rodziny wiedzieli, że za dnia muszą trzymać się z dala od biblioteki, w drugim skrzydle domu. Dopiero wieczorem, po kolacji, wszyscy łącznie z sir Claudem spotykali się w bibliotece na kawę i drinka.

Biurko uczonego było tak ustawione, że siedział naprzeciw drzwi prowadzących do biblioteki, mając za plecami okno wychodzące na ogród; podziwianiem tego widoku rzadko zawracał sobie głowę. Na zewnątrz zaczynało się ściemniać. Lokaj Tredwell właśnie zadzwonił na kolację i rodzina zaczęła się zbierać w jadalni.

Sir Claud bębnił palcami o blat biurka; robił tak zawsze, kiedy miał podjąć szybką decyzję. Był to człowiek średniego wzrostu, średniej budowy, lat około pięćdziesięciu pięciu, z wysokim czołem i zaczesanymi do tyłu siwiejącymi włosami, o przenikliwym, zimnym

spojrzeniu błękitnych oczu; jego twarz przybrała teraz wyraz, w którym niepokój mieszał się ze zdziwieniem.

Ktoś zapukał dyskretnie do drzwi gabinetu i na progu ukazał się lokaj Tredwell, wysoki osobnik o ponurym wyglądzie i nienagannych manierach.

-  Przepraszam, sir Claud. Myślałem, że może nie słyszał pan dzwonka...

- Wszystko w porządku, Tredwell. Powiedz wszystkim, że jestem zajęty rozmową telefoniczną i zaraz przyjdę. Rzeczywiście mam właśnie zamiar do kogoś zadzwonić. Możesz już zacząć podawać do stołu.

Tredwell oddalił się bezszelestnie, a Amory odetchnął głęboko, przysuwając do siebie telefon. Przejrzał notes, wyjęty z szuflady biurka, i podniósł słuchawkę. Słuchał przez chwilę, zanim się odezwał.

-   Tu Market Cleve 304. Proszę o połączenie z Londynem. - Podał numer i usiadłszy wygodnie na krześle czekał. Znów zabębnił nerwowo palcami o blat biurka.

Kilka minut później Claud Amory opuścił swój gabinet, wychodząc przez bibliotekę na korytarz, i dołączył do reszty towarzystwa w jadalni znajdującej się w zachodnim skrzydle domu; zajął honorowe miejsce przy jednym końcu stołu, wokół którego siedzieli już pozostali członkowie rodziny. Po prawej stronie sir Clauda siedziała jego bratanica Barbara Amory, koło niej Richard Amory, jedyny syn sir Clauda; dalej włoski lekarz nazwiskiem Carelli, którego zaproszono na kolację. Miejsce po prawej stronie Carellego, naprzeciw sir Clauda, zajmowała jego siostra, Karolina Amory. Była to kobieta po sześćdziesiątce, która nigdy nie założyła własnej rodziny; prowadziła dom bratu, którego żona zmarła kilka lat temu. Koło panny Amory siedział sekretarz sir Clauda Edward Raynor, a obok niego żona Ri-charda Amory'ego, Lucia; jej sąsiadem po prawej stronie był sam pan domu, sir Claud.

Tym razem kolacja nie przebiegała w przyjemnej atmosferze. Karolina Amory, kobieta starej daty o nieco irytującym sposobie bycia, próbowała nawiązać rozmowę z doktorem Carellim, który udzielał jej dosyć uprzejmych odpowiedzi, ale nie wydawał się zbyt skory do konwersacji. Potem panna Amory zwróciła się do Edwarda Rayno-ra, ale ten zazwyczaj grzeczny i towarzyski młody człowiek wzdry-

gnał się nerwowo i wymamrotał coś przepraszająco; wyglądał na zażenowanego. Sir Claud był jeszcze bardziej milczący niż zwykle. Jego syn Richard od czasu do czasu posyłał zaniepokojone spojrzenie w stronę swojej żony Lucii. Jedynie młoda Barbara Amory wydawała się w dobrym nastroju; raz po raz zagadywała do ciotki Karoliny.

- Ciociu Karolino, ta solą jest przepyszna - zawołała, zabierając się z apetytem do jedzenia. - Jestem taka zadowolona, że korzystasz z usług tego nowego właściciela sklepu rybnego. Jest bardziej godny zaufania niż stary Hobbs.

Ciotka wymamrotała jakąś stosowną odpowiedź.

Kiedy Tredwell podawał na deser sałatkę owocową, sir Claud nagle zwrócił się do niego głośno, tak by wszyscy siedzący przy stole mogli usłyszeć jego słowa.

- Tredwell - powiedział - zadzwoń do garażu Jacksona w Market Cleve i poproś ich, żeby wysłali samochód z kierowcą na stację kolejową. O ósmej pięćdziesiąt przyjeżdżają dwaj panowie, którzy mają nas odwiedzić po kolacji.

- Dobrze, sir - odpowiedział Tredwell wychodząc. Kiedy lokaj zamknął za sobą drzwi, odezwał się Richard.

- Jacy panowie, ojcze? Kogo spodziewasz się po kolacji? Kogoś z Londynu?

Ojciec uciszył zebranych gestem.

- Wkrótce wszyscy się dowiecie. Po kolacji zamierzam złożyć oświadczenie w bibliotece. Do tego czasu nie mam nic więcej do powiedzenia.

W tej chwili Lucia Amory, bąknąwszy „przepraszam", wstała nagle od stołu i wybiegła z jadalni, kierując się przez korytarz w stronę biblioteki. Było to dosyć duże pomieszczenie, ale raczej przytulne niż eleganckie; spełniało rolę nie tylko biblioteki, ale również salonu. Francuskie okna wychodziły na taras przed domem, a także na część ogrodu; drzwi na drugim końcu pokoju prowadziły do gabinetu sir Clauda. Na kominku, który znajdował się na lewo od drzwi, stał staroświecki zegar, jakieś ozdoby oraz wazon z fidybusami. Na prawo od wyjścia na korytarz były następne drzwi, prowadzące bezpośrednio do reszty domu, przedpokój i schody do sypialni na pierwszym piętrze oraz znajdujących się powyżej pomieszczeń dla służby.

Umeblowanie biblioteki składało się z biurka z telefonem, stojącego zaraz po lewej stronie drzwi na korytarz; dużej, dobrze wyposażonej biblioteczki na prawo od drzwi francuskich; stoliczka z gramo-

fonem i płytami oraz kanapy, przy której znajdował się stół-ława. Przy okrągłym stole na środku pokoju postawiono proste krzesło i wygodny fotel, a na małym stoliku przy ścianie stała roślina w doniczce. Meble w większości były tradycyjne, ale nie dość stare czy piękne, by zasługiwać na miano antyków.

Lucia Amory, piękna młoda kobieta w wieku lat dwudziestu pięciu, z bujnymi, ciemnymi włosami opadającymi na ramiona, o piwnych oczach, które niekiedy się ożywiały, teraz jednak zdradzały jakieś nieokreślone, skrywane emocje, stała niezdecydowana na środku pokoju. Potem podeszła do okna i, odchylając nieco zasłony, wyjrzała na zewnątrz, gdzie było już ciemno. Z ledwie słyszalnym westchnieniem zamyślona przycisnęła czoło do chłodnej szyby.

Na korytarzu słychać było wołanie panny Amory:

- Lucia... Lucia... gdzie jesteś?

- Po chwili Karolina weszła do pokoju. Wzięła młodą kobietę pod ramię i zaprowadziła na kanapę.

- Usiądź tu, moja droga - poleciła, wskazując miejsce w rogu. Zanim postawiła diagnozę, przez chwilę uważnie przyglądała się Lu-cii. - Za kilka minut dojdziesz do siebie.

Lucia obdarzyła Karolinę słabym uśmiechem wdzięczności.

- Tak, oczywiście - potwierdziła - właściwie czuję się już lepiej. Chociaż mówiła nienaganną angielszczyzną - może nawet zbyt nienaganną - intonacja zdradzała, że angielski nie jest jej ojczystym językiem. - Po prostu poczułam się słabo, to wszystko - ciągnęła. - To śmieszne. Nigdy przedtem nic podobnego mi się nie przydarzyło. Nie mam pojęcia, co się stało. Możesz już wrócić, ciociu Karolino. Wszystko będzie dobrze.

Karolina Amory przyglądała się, zatroskana, jak Lucia wyjmuje chusteczkę z torebki i przeciera oczy. Uśmiechnęła się znowu:

- Wszystko będzie dobrze. - powtórzyła. - Naprawdę, uwierz mi.

Panna Amory nie była o tym do końca przekonana.

- Przez cały dzisiejszy wieczór nie wyglądałaś zbyt dobrze, moja droga - powiedziała, spoglądając z troską na dziewczynę.

- Naprawdę?

- Tak. - Panna Amory usiadła na kanapie obok Lucii. - Może złapałaś jakieś przeziębienie, kochanie. Lato w Anglii potrafi być niekiedy zdradzieckie. Zupełnie inaczej niż ten włoski upał, do którego jesteś przyzwyczajona. Italia to taki cudowny kraj.

-  Italia - wyszeptała w zamyśleniu Lucia, odkładając torebkę. -Italia...

- Wiem, moje dziecko. Z pewnością bardzo tęsknisz do swojej ojczyzny. Różnice pomiędzy naszymi krajami są ogromne - weźmy choćby na przykład pogodę i obyczaje. Anglicy muszą wydawać ci się tacy chłodni i opanowani. Z kolei Włosi...

- Nie, wcale nie tęsknię do Włoch - wykrzyknęła Lucia z gwałtownością, która zdumiała pannę Amory. - Ani trochę!

- Ależ drogie dziecko, nie musisz się wstydzić swojej tęsknoty za domem...

- Niczego się nie wstydzę! Nienawidzę Włoch. Zawsze nienawidziłam. Czuję się jak w niebie, mogąc być tu, w Anglii, w towarzystwie tak miłych ludzi. Po prostu w siódmym niebie!

- Jesteś bardzo miła, kochanie - powiedziała Karolina - choć jestem przekonana, że kieruje tobą wyłącznie uprzejmość. To prawda, że wszyscy bardzo się staramy, abyś była szczęśliwa, czuła się jak u siebie w domu, ale byłoby rzeczą naturalną, gdybyś od czasu do czasu tęskniła za krajem. A poza tym, nie mając matki...

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin