Christie Agatha - Poirot 24 Rendez-vous ze śmiercią.doc

(651 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE

86

AGATHA CHRISTIE

 

 

 

RENDEZ-VOUS ZE ŚMIERCIĄ

 

PRZEŁOŻYŁA JAN DEHNEL

TYTUŁ ORYGINAŁU APPOINTMENT WITH DEATH

 

RENDEZ-VOUS ZE ŚMIERCIĄ

 

Dwaj Beduini wbiegli pod markizę i szybko zaczęli mówić coś po arabsku do Mahmuda.

Ten niespokojnie rozejrzał się dokoła i wyszedł prędko. Pod Wpływem nagłego impulsu Sara wybiegła za nim.

- Co się stało? - zapytała.

- Abdul powiada, że starsza pani chora. Nie może się poruszać.

Lekarka przyśpieszyła kroku.

- Pójdę tam. Sprawdzę.

Wspięła się za Mahmudem skalną ścieżką aż do groty, przed którą siedziała nieruchoma postać. Ujęła jej nabrzmiałą dłoń, wprawnie poszukała tętna.

Kiedy wyprostowała się, była bardzo blada. Co tchu wróciła pod markizę i przystanąwszy u wejścia, spojrzała na Boyntonow. Po chwili odezwała się głosem, którego ton zabrzmiał w jej ustach szorstka, bardzo nienaturalnie:

- Z przykrością muszę zawiadomić pana - zmusiła się, by słowa skierować do Lennoxa, głowy rodziny - że pańska matka nie żyje.

 

 

Ryszardowi i Myrze Mallock,

wspominając wspólną wycieczkę

do Petry

 

 

ROZDZIAŁ I

 

- Rozumiesz przecież, że ją trzeba zabić?

Pytanie jak gdyby zawisło na chwilę w spokojnym powietrzu nocy, aby ulecieć poprzez ciemności w kierunku Morza Martwego.

Herkules Poirot znieruchomiał z ręką na okiennym ryglu. Później zmarszczył się gniewnie i energicznie zamknął okno. Wyznawał pogląd, ze otwarta przestrzeń to najwłaściwsze miejsce dla świeżego powietrza, a nocne świeże powietrze jest szczególnie groźne dla zdrowia.

Z pedantyczną dokładnością zasłonił okno i zmierzając w stronę łóżka, uśmiechnął się dobrotliwie.

"Rozumiesz przecież, że ją trzeba zabić". Ciekawe zdanie! W sam raz dla uszu słynnego detektywa - i to pierwszego wieczoru w Jerozolimie.

- Wszędzie, dokąd przyjadę, coś musi mi przypominać zbrodnię - mruknął do siebie, lecz uśmiechał się nadal, bo przyszła mu na myśl pewna anegdota.

W swoim czasie Antoni Trollope, angielski powieściopisarz, odbywał rejs przez Atlantyk i niechcący podsłuchał dwóch współpasażerów, którzy rozmawiali o jego ostatniej książce. "Dobre to - orzekł jeden z nich - ale facet powinien był zabić tę okropną starą babę". Trollope zwrócił się do nich z życzliwym uśmiechem: "Panowie! Jestem wam niewymownie wdzięczny. Niezwłocznie pójdę zabić tę okropną starą babę".

Poirot począł się zastanawiać nad źródłem posłyszanego zdania. "Może w grę wchodzi współpraca nad jakąś powieścią lub sztuką? - myślał wciąż z uśmiechem. - A może kiedyś dobrze będzie przypomnieć sobie te słowa, nadać im sens bardziej ponury".

Brzmienie głosu - głosu mężczyzny lub dorastającego młodzieńca - świadczyło o silnym napięciu nerwowym. Mały Belg zgasił lampkę przy łóżku i pomyślał: "Wydaje mi się, że ten głos poznam..."

Raymond i Carol Boyntonowie stali obok siebie, zapatrzeni w granatową głębię nocy. Łokciami opierali się o parapet okna.

- Rozumiesz przecież, że ją trzeba zabić? - powtórzył : nerwowo Raymond.

Carol drgnęła lekko.

- To straszne... - zaczęła zdławionym szeptem.

- Nie bardziej straszne niż to, co jest teraz - przerwał jej brat.

- Cóż?... Zapewne masz rację.

- Tak dłużej być nie może! - wybuchnął. - Musimy coś zrobić... Musimy! A innego wyjścia...

- A gdybyśmy uciekli dokądś... Jakoś... - wtrąciła bez przekonania.

- Nie uda nam się... - podchwycił głosem beznadziejnym. - Sama wiesz, że nie może się udać.

Dziewczyna wzdrygnęła się nerwowo.

- Wiem, Ray... Wiem...

Jej brat parsknął pełnym goryczy śmiechem.

- Każdy powiedziałby później, że to było szaleństwo... Dlaczego nie odeszli po prostu?

- A może jesteśmy szaleni! - westchnęła.

- Chyba jesteśmy... Tak. Albo bardzo niedługo oszalejemy. Nawet w tej chwili ktoś miałby prawo uznać nas za parę wariatów. Przecież spokojnie, na zimno rozmawiamy o zabiciu własnej matki!

- To nie nasza matka! - obruszyła się.

- Słusznie. To nie nasza matka - przyznał Raymond i po paru sekundach zapytał rzeczowym tonem: - Zgadzasz się ze mną, prawda?

- Zgadzam się, że ona powinna umrzeć. Jest obłąkana. Gdyby była normalna, nie potrafiłaby tak nas dręczyć. Od lat powtarzamy, że tak dłużej być nie może, ale od lat to > trwa. Powtarzamy, że kiedyś ona musi umrzeć, ale ona i wciąż żyje. Chyba nigdy nie umrze, jeżeli...

- Jeżeli jej nie pomożemy! - dokończył za nią brat.

- Tak! - Carol zacisnęła pięści.

Zapanowało milczenie. Po chwili Raymond podjął chłodno rzeczowym tonem, a tylko lekkie drżenie głosu świadczyło o jego zdenerwowaniu:

- Oczywiście rozumiesz, czemu musi to zrobić jedno z nas? Rozumiesz, prawda? Lennox ma obowiązki wobec Nadine. Jinny niepodobna wciągać w takie rzeczy.

Wzdrygnęła się nerwowo.

- Biedna Jinny! Obawiam się...

- Tak! Coraz gorzej z nią, prawda? Właśnie dlatego coś trzeba zrobić, póki nie jest za późno dla Jinny.

Dziewczyna wyprostowała się nagle. Odgarnęła z czoła bujne kasztanowe włosy.

- Ray! Czy ty uważasz, że zrobimy coś naprawdę złego?

- Nie... - odparł tym samym wciąż, opanowanym na pozór tonem. - Zabija się wściekłego psa... To, co sieje zło, powinno być usunięte. A w tym przypadku nie widzę innego sposobu.

- Ale i tak... - zaczęła szeptem Carol. - I tak poślą nas na krzesło elektryczne... Widzisz, nie potrafilibyśmy wytłumaczyć, jaka ona była naprawdę... Wszystko dzieje się w naszej wyobraźni... Rozumiesz? W jakiś dziwny sposób...

- To nie wyjdzie na jaw. Mam plan. Dokładnie obmyślony. Nic nam nie grozi.

Spojrzała mu prosto w twarz.

- Ray! Jesteś dziś jakiś inny. Coś ci się przytrafiło... Co? Skąd takie myśli biorą się w twojej głowie?

- Dlaczego miałoby mi się coś przy trafić? - zapytał, odwracając wzrok.

- No przecież widzę, Ray! Czy ta dziewczyna z pociągu...?

- Także pomysł! Daj spokój, Carol. Zajmijmy się lepiej...

- Twoim planem? Dobrze... Pewien jesteś, że to plan bezbłędny?

Tak. Naturalnie zaczekamy na sposobność, a później, jak dobrze pójdzie, będziemy wolni. Wszyscy!

- Wolni? - westchnęła; podniosła wzrok ku gwiazdom i nagle wybuchnęła gwałtownym płaczem.

- Carol! Co tobie?

- Jak tu pięknie! - zaszlochała. - Noc i granat nieba, i gwiazdy... Dlaczego to wszystko nie dla nas? Czemu nie. możemy być jak inni ludzie, tylko tacy dziwaczni, spaczeni,: źli?

- Wszystko będzie dobrze po jej śmierci.

- Naprawdę? Pewien jesteś? Czy nie za późno?

- Nie! Nie!

- Zastanawiam się...

- Carol! Jeżeli nie chcesz... Odtrąciła jego pocieszycielskie ramię.

- Chcę! Jestem z tobą... Przez wzgląd na innych... Przede wszystkim na Jinny... Trzeba ratować Jinny!

- Więc zaczynamy działać? - zapytał Raymond po chwili.

- Tak.

- Dobrze. Powiem ci teraz, jaki plan obmyśliłem... - urwał, pochylił głowę w jej stronę.

 

ROZDZIAŁ II

 

Panna Sara King stała przy stole w czytelni hotelu "Salomon" w Jerozolimie i machinalnie przerzucała czasopisma. Jej zmarszczone czoło i ściągnięte brwi wskazywały, że jest mocno zaprzątnięta czymś innym.

Wysoki Francuz w średnim wieku, który wszedł z holu, patrzył na nią przez chwilę, nim zbliżył się i zatrzymał po przeciwnej stronie stołu. Spojrzała na niego i z uśmiechem pochyliła głowę. Przypomniała sobie, że podczas podróży z Kairu ten pan pomógł jej przy przenoszeniu walizek.

- Mam właśnie zamiar zamówić kawę - zagaił nowo przybyły. - Napije się pani ze mną?

- Chętnie... Nazywam się King, Sara King.

- A ja... Służę pani. - Podał jej bilet wizytowy, na który spojrzała z przyjemnym zdziwieniem.

- Doktor Teodor Gerard! Jakże mi miło poznać pana. Czytałam pańskie bardzo interesujące prace z zakresu schizofrenii. Oczywiście!

- Oczywiście? - zdziwił się Francuz.

- Bo widzi pan... - wyjaśniła z pewnym zakłopotaniem - ja też będę lekarzem. W tym roku uzyskałam absolutorium.

- Aha... rozumiem.

Ulokowali się w zacisznym kąciku i doktor zamówił kawę. O wiele mniej go interesowały medyczne studia Sary niż jej falujące ciemne włosy oraz czerwone usta o pięknym wykroju. Ponadto dobrze się bawił pełnym nabożnego skupienia szacunkiem, z jakim odnosiła się do niego.

- Długo tu pani zabawi? - zapytał.

- Tylko kilka dni. Później wybieram się do Petry.

- Aha... Ja też myślę o tej wycieczce, jeżeli nie zajmie mi zbyt wiele czasu. Czternastego muszę być w Paryżu.

- Wycieczka trwa mniej więcej tydzień - wyjaśniła. - Dwa dni tam, dwa na miejscu i dwa z powrotem.

Jeszcze raz przyjrzał się starej Amerykance - zawodowo |tym razem, nie z punktu widzenia estetyki.

- Puchlina wodna... Zwyrodnienie mięśnia sercowego na tle... - zaczął i dodał gładko medyczną definicję.

- Tak. Ale nie o to chodzi - podchwyciła Sara. - Nie sądzi pan, że reszta rodziny odnosi się do niej dziwnie?

- Co to za jedni? Wie pani?

- Wiem. Nazywają się Boynton. Matka, syn z żoną, drugi syn, młodszy, dwie córki.

- Aha... La familie Boynton poznaje świat - uśmiechnął się.

- Właśnie. Ale poznaje go w cudaczny sposób. Żadne z nich nie odzywa się do nikogo obcego. No i nie może nic zrobić, póki stara nie powie, czy można.

- Postać o matriarchalnych skłonnościach?

- Nie. Moim zdaniem to czystej wody tyran bez serca! Francuz wzruszył ramionami i napomknął, że, jak wiadomo powszechnie, Ameryką rządzą kobiety.

- Tak, ale tutaj jest coś więcej - obstawała przy swoim Sara. - Ona jest... Ona trzyma całą rodzinę w takim strachu, tak zdecydowanie pod pantoflem, że... że... To aż nieprzyzwoite!

- Aha. Zbyt wielka władza jest niedobra, zwłaszcza dla kobiety - zgodził się doktor Gerard nadspodziewanie poważnym tonem.

Zerknął z ukosa na Sarę, która nie odrywała wzroku od Boyntonów, lub raczej od jednego przedstawiciela tej rodziny. Uśmiechnął się z iście gallickim zrozumieniem.

- Pani już z nimi rozmawiała? - rzucił sondujące pytanie.

- Tak... To znaczy z jedną osobą.

- To był młodszy syn, co?

- Aha... Kiedy jechaliśmy z Kantary, stał w wagonie na korytarzu. Odezwałam się do niego.

- Dlaczego?

- Tak, bez żadnego powodu. Często wdaje się w rozmowy z towarzyszami podróży. - Wzruszyła ramionami. - Interesują mnie ludzie i wszystko, co robią, myślą, czują.

- Można by rzec: bada pani pod mikroskopem?

- Coś w tym sensie - przyznała bez wahania.

- A jakie wrażenie odniosła pani w tym przypadku?

- Powiedziałabym... raczej dziwne. Przede wszystkim chłopiec zarumienił się po uszy.

- Objaw godny uwagi, prawda? Sara parsknęła śmiechem.

- Czy, pańskim zdaniem, zląkł się, że ma do czynienia z panienką, która robi mu awanse? Nie. Nie zdaje mi się. Mężczyźni łatwo wyczuwają takie rzeczy. Prawda, panie doktorze? - Pytająco spojrzała mu w oczy, a Francuz przytaknął ruchem głowy. - Odniosłam wrażenie, że... Jak by to sformułować?... Że on jest podniecony, niezwykle podniecony, a jednocześnie pełen strachu. Zdziwiłam się, bo za- zwyczaj Amerykanie są bardzo pewni siebie, opanowani. Przeciętny amerykański dwudziestolatek jest bardziej wyrobiony i życie zna nieporównanie lepiej niż młody Anglik f w tym samym wieku. A on musi mieć więcej niż dwadzieścia lat.

- Powiedziałbym dwadzieścia trzy lub cztery - wtrącił doktor.

- Aż tyle?

- Tak przypuszczam.

- Zapewne ma pan słuszność, ale... Ale mnie wydał się j dużo młodszy.

- Nieprzystosowanie umysłowe. Utrzymujący się długo czynnik infantylny.

- Aha! Więc oceniłam go właściwie! - zawołała z ożywieniem. - Zmierzam do tego, że jest w nim coś nienormalnego. Prawda?

Francuza rozbawiło jej żywe zainteresowanie. Nieznacznie wzruszył ramionami.

- Droga pani - powiedział. - Kto z nas jest zupełnie normalny? Ale w tym przypadku z pewnością występuje jakiś stan nerwicowy.

- Spowodowany przez tę okropną babę! To pewne!

- Ta okropna baba bardzo się pani nie podoba, prawda?

- Bardzo! Ona... ma takie złe oczy.

- Niejedna matka miewa złe oczy, kiedy jej syn zaczyna interesować się uroczą, młodą dziewczyną - bąknął z uśmiechem.

Panna King niecierpliwie wzruszyła ramionami. Francuzi są wszyscy tacy sami! Mają obsesję na punkcie seksu. Ale jako sumienny psycholog musi przyznać sama, że właśnie seksu należy szukać u podłoża większości spraw ludzkich. Zamyśliła się i po chwili drgnęła raptownie.

Raymond Boynton przeszedł obok niej w kierunku stołu, z którego wziął jakieś czasopismo. Kiedy wracał, spojrzała na niego i odezwała się półgłosem:

- Bardzo pan dziś zajęty zwiedzaniem?

Rzuciła pierwsze słowa, jakie przyszły jej na myśl. Ciekawa była reakcji chłopca, nie jego odpowiedzi.

Raymond przystanął nagle niby nerwowy koń, który wyłamuje przed przeszkodą. Zaczerwienił się i skierował lękliwy wzrok ku centralnej postaci rodzinnej grupy.

- Co?... Ja?... A tak...

Urwał, odwrócił się i jak dźgnięty ostrogą pomknął do swoich.

Groteskowa karykatura Buddy wyciągnęła dłoń tłustą i opuchniętą i, jak zauważył doktor Gerard, sięgając po pismo, spojrzała bystro w twarz syna. Burknęła coś - zapewne słowo podziękowania. Później powoli odwróciła głowę i złym spojrzeniem objęła Sarę. Twarz miała pozbawioną wszelkiego wyrazu.

Panna King zerknęła na zegarek.

- A to dopiero! - zawołała. - Jest znacznie później, niż sądziłam! - Wstała od stolika. - Dziękuję, panie doktorze, za kawę. Już idę. Mam do napisania kilka listów.

- Liczę, że spotkam panią jeszcze.

- O, tak! Może zdecyduje się pan na wycieczkę do Petry.

- Postaram się - obiecał.

Uśmiechnęła się i odwróciła, aby zmierzając ku drzwiom, przejść tuż obok rodziny Boyntonów. Doktor uważnie patrzył jej śladem i zobaczył, że starsza pani spojrzała prosto w twarz syna, ten spuścił wzrok i odwrócił głowę od Sary. Był to ruch bardzo powolny, jak gdyby oporny, więc doktor odniósł wrażenie, iż La Maman pociągnęła jakiś niewidzialny sznurek.

Sara King zauważyła również ten unik, a że była młoda i podatna na zwyczajne ludzkie uczucia, zrobiło się jej przykro. Tak miło gawędzili w korytarzu rozkołysanego wagonu sypialnego. Porównywali wrażenia z Egiptu i śmieli się serdecznie, wspominając komiczny żargon mulników i rozmaitych ulicznych kramarzy. Młody Boynton sprawiał wrażenie rozgorączkowanego uczniaka, wzruszającego w swoim naiwnym zaciekawieniu światem. A dzisiaj, z niewiadomych przyczyn, był onieśmielony i ponad wszelką wątpliwość gburowaty.

"Nie warto zawracać sobie nim głowy" - pomyślała z rozdrażnieniem Sara, która nie była specjalnie zarozumiała, lecz doceniała w pełni własną osobę. Nie wątpiła, że dla mężczyzn jest pociągająca, a nie należała do dziewcząt, które pozwalają traktować się z góry.

Może do tego chłopca odniosła się zbyt przychylnie, gdyż z niewiadomych wówczas przyczyn obudził jej współczucie. I co? Dziś wyszło na jaw, że to przeciętny młody Amerykanin - arogancki, nieokrzesany, ordynarny!

W swoim pokoju nie zabrała się do pisania listów. Usiadła przy toaletce, poprawiła włosy w lustrze, spojrzała w zatroskane piwne oczy i przystąpiła do oceny własnej sytuacji życiowej.

Ostatnio przeszła silny wstrząs uczuciowy. Przed miesiącem zerwała z narzeczonym, początkującym lekarzem, starszym od niej o cztery lata. Czuli do siebie silny wzajemny pociąg, lecz z usposobienia byli zanadto podobni. Ich nieporozumienia wiodły często do zaciekłych kłótni. Sara była energiczna i zbyt niezależna, by ulegać czyjejś władzy. Jak wiele kobiet o apodyktycznych skłonnościach, mówiła nieraz, że chce, aby nią rządzono. Kiedy jednak spotkała mężczyznę, który naprawdę mógłby ją sobie podporządkować, przekonała się, że wcale jej to nie odpowiada. Zerwanie kosztowało ją wiele, ale była wystarczająco trzeźwa, aby ocenić, że sam wzajemny pociąg nie wystarczy. Zdecydowała więc, że udzieli sobie dłuższego urlopu, by w czasie zagranicznej podróży znaleźć zapomnienie, a później serio wziąć się do pracy.

Myślami wróciła znów do rzeczywistości. Miała szczerą ochotę, by doktor Gerard potraktował ją serio, zechciał mówić o swojej pracy, której wyniki znała i ceniła wysoko. Później wróciła znowu do tego gbura, młodego Amerykanina.

Niewątpliwie zachowywał się dziwnie, ponieważ był pod obserwacją rodziny. "Ale co z tego? - pomyślała z pogardliwym grymasem. - To głupio siedzieć tak pod familijnym pantoflem. Szczególnie dla mężczyzny!"

Miała jednak wrażenie, że za tym wszystkim kryje się coś niecodziennego.

- Chłopiec szuka ratunku - powiedziała na głos, nieoczekiwanie dla samej siebie. - Już ja się tym zajmę!

 

ROZDZIAŁ III

 

Po odejściu Sary doktor Gerard siedział jeszcze przez kilka minut. Następnie podszedł do stołu z czasopismami, wziął najświeższy numer Le Matin i usadowił się w fotelu odległym o parę kroków od Boyntonów. Powodowała nim ciekawość.

Początkowo bawiła go młoda Angielka i jej troska o losy amerykańskiej rodziny, wynikła - jak podejrzewał chytrze - z zainteresowania jednym z przedstawicieli tej rodziny. Później coś niezwykłego w tym familijnym zgromadzeniu obudziło w nim głębsze, zawodowe zaciekawienie naukowca.

Dyskretnie, pod osłoną gazety, zaczął obserwować Boyntonów. Najpierw zwrócił uwagę na chłopca, którym Sara zainteresowała się tak żywo. "Rzeczywiście - pomyślał - taki właśnie typ winien ją pociągać. Jest mocna, ma charakter, potrafi panować nad sobą. Zrównoważony umysł. Silna wola. A to chłopiec wrażliwy, nerwowy, nieśmiały, podatny na wszelkie obce wpływy". Doktor odniósł takie wrażenie i wyczulonym okiem lekarza stwierdził, że młody Boynton jest w stanie silnego napięcia nerwowego. Zdziwiło go to, a nawet zbiło z tropu. Dlaczego młody mężczyzna, najwyraźniej zdrowy fizycznie, który dla przyjemności odbywa podróż, jest bliski kompletnego załamania?

Francuz prowadził dalej obserwacje. Dziewczyna o kasztanowych włosach to bez wątpienia siostra Raymonda. Obydwoje stanowią ten sam typ antropologiczny - są drobnokościści, pięknie uformowani, można by rzec arystokratyczni. Mają długie i szczupłe dłonie, ten sam delikatny owal twarzy i kształtną głowę osadzoną na długiej szyi. No i dziewczyna jest również zdenerwowana: wciąż mimo woli wykonuje drobne nieskoordynowane ruchy, jej nadmiernie błyszczące oczy są bardzo podsinione, a kiedy się odzywa, głos ma zbyt szybki, jak gdyby cokolwiek zdyszany. Jest czujna, podniecona, niezdolna do odprężenia. "I lęka się czegoś - myślał dalej doktor. - Jest wystraszona. To pewne!"

Uchem łowił fragmenty rozmowy - bardzo zwyczajnej i zdawkowej.

- Możemy wybrać się do Stajen Salomona.

- Czy to nie zbyt męczące dla mamy?

- Chyba na przedpołudnie wystarczy Ściana Płaczu?

- No i naturalnie Świątynia. Nazywają ją też Meczet Omara. Ciekaw jestem dlaczego?

- Dlatego, oczywiście, że została przerobiona na muzułmański meczet. To takie proste, Lennox.

Najpospolitsza w świecie paplanina przeciętnych turystów! Mimo to jednak odnosił szczególne wrażenie, że podsłuchane fragmenty rozmowy są jak gdyby nierealne, wydało mu się, że mają maskować coś nieokreślonego, co dzieje się na drugim planie i jest zbyt zagmatwane i niezrozumiałe, by mogło dać się ubrać w słowa. Ukradkiem spojrzał znowu zza płachty Le Matin.

Lennox? To niewątpliwie starszy brat. Widać pewne podobieństwo rodzinne, lecz występują różnice. Jest mniej podniecony, może ma bardziej zrównoważony charakter, ale i tutaj wyczuwa się coś niezwykłego. Doktor osądził, że Lennox Boynton jest w takim samym napięciu jak tamtych dwoje. Opiera się o stół ciężko, bezwładnie... Począł przypominać sobie szpitalne sale i pacjentów, którzy siadywali w zbliżony sposób. "Ten człowiek - myślał - jest kompletnie wyczerpany. Jego oczy mają wyraz oczu rannego psa lub chorego konia, wyraz cierpliwej, zwierzęcej wytrwałości. To dziwne... Bardzo dziwne. Wszystko zdaje się wskazywać, że fizycznie nic mu nie dolega... Ale bez wątpienia ostatnio bardzo wiele cierpiał... Cierpiał moralnie... Psychicznie... Obecnie już nie cierpi... Z tępą wytrwałością czeka pewno na cios, który spaść musi. Jaki to może być cios? A może wyobrażam sobie całą tę historię? Nie! Ten człowiek czeka na coś, co nadejdzie i położy kres czemuś innemu

Lennox wstał, aby podnieść kłębek wełny, który upuściła starsza pani.

- Służę ci, mamo.

- Dziękuję.

Co też robi na drutach ta monumentalna stara kobieta o kamiennej twarzy? Wełna jest gruba i szorstka... "To będą rękawice dla jakichś nędzarzy z przytułku!" - orzekł Francuz i uśmiechnął się na myśl o harcach własnej wyobraźni. Zwrócił wzrok ku najmłodszej w rodzinnym gronie dziewczynie o złocistorudych włosach. Ma jakieś siedemnaście lat i jasną, nieskazitelną cerę, jaką często spotyka się u rudowłosych kobiet. Twarz jest piękna, chociaż zapewne zbyt chuda. Dziewczyna uśmiecha się do siebie - lub raczej uśmiecha się w przestrzeń - jakimś dziwnym, zagadkowym uśmiechem, przebywa gdzieś myślami niezmiernie daleko od hotelu "Salomon" i Jerozolimy. Doktor Gerard nie mógł znaleźć w pamięci tego, co mu ten uśmiech przypominał. Później doznał nagłego olśnienia. Podobny wyraz mają usta posągów dziewic na Akropolu w Atenach - wyraz bardzo odległy, pełen niewysłowionego uroku, a zarazem po trosze nieludzki...

Spojrzał na ręce dziewczyny i odczuł niemal przerażenie. Jej dłonie, które osłaniał stół przed wzrokiem reszty rodzinnego grona, były dobrze widoczne z posterunku obserwacyjnego doktora. Złożone na kolanach nieustannie gniotły, szarpały chusteczkę do nosa - gniotły i darły na drobne strzępki.

Wstrząs był potężny! Odległy, zagadkowy uśmiech, ciało zastygłe w bezruchu i te szczupłe dłonie, wciąż czynne i niszczycielskie.

 

ROZDZIAŁ IV

 

Dało się słyszeć przeciągłe astmatyczne chrząknięcie i odezwała się kobieta zajęta robotą na drutach:

- Zmęczona jesteś, Ginevro. Najlepiej pójdź do łóżka. Dziewczyna drgnęła; znieruchomiały jej poruszające się nerwowo palce.

- Nie jestem zmęczona, mamo.

Gerard ocenił z uznaniem ten głos melodyjny i miły, przepełniający urokiem najprostsze nawet słowa.

- Jesteś. Ja wiem lepiej. Jutro nie może być mowy o żadnym zwiedzaniu.

- Dlaczego? Czuję się zupełnie dobrze.

- Nic podobnego! Z pewnością będziesz chora.

- Nie będę! - zaprotestowała dziewczyna i zaczęła trząść się nerwowo.

- Pójdę z tobą na górę, Jinny - zabrzmiał głos cichy i opanowany.

Z fotela wstała spokojna młoda kobieta o dużych, myślących, szarych oczach i ułożonych starannie ciemnych włosach.

- Ja chcę, żeby Nadine była ze mną.

- Będę z tobą. Oczywiście.

Nadine postąpiła krok, lecz znowu odezwała się stara:

- Ona woli zostać sama. Mam rację, Jinny, prawda?

Po chwili - bardzo króciutkiej chwili - Ginevra Boynton odpowiedziała, teraz tonem bezdźwięcznym i głuchym:

- Tak. Wolę zostać sama... Dziękuję ci, Nadine - i odeszła.

Doktor Gerard opuścił gazetę, by przypatrzeć się dobrze pani Boynton. Spoglądała śladem oddalającej się córki z osobliwym uśmiechem, jak gdyby karykaturą nieziemskiego, pełnego czaru uśmiechu, jaki tak niedawno opromieniał twarz młodziutkiej dziewczyny. Później zwróciła wzrok ku Nadine, która zdążyła już usiąść, a obecnie śmiało spotkała złośliwe spojrzenie świekry. Twarz miała niezmącenie spokojną.

"Co za tyran z tej niedorzecznej baby!" - pomyślał Francuz, lecz w tej chwili spostrzegł, że tamta przygląda mu się natrętnie, więc odetchnął głęboko. W małych, czarnych, tonących w tłuszczu oczach zauważył coś szczególnego - emanowała z nich siła, poczucie władzy, zło. Znał się na ludziach i ukrytych cechach ich charakteru, więc uprzytomnił sobie, że nie ma przed sobą osoby chorej, rozpieszczonej, skłonnej do folgowania drobnym kaprysom. Zobaczył wcielenie mocy, istotę o spojrzeniu posiadającym coś z urzekających właściwości oczu kobry. Pani Boynton może być stara, niedołężna, schorowana, ale nie jest bezradna. To kobieta, która rozumie sens władzy, przez całe życie sprawowała władzę i nigdy nie wątpiła o własnej potędze. Gerard podziwiał raz cyrkówkę, która dawała występ z tresowanymi tygrysami. Wielkie czające się bestie pokornie wędrowały na wskazywane miejsca i wykonywały głupie, poniżające sztuczki. Wyraz ich oczu i dławione pomruki świadczyły o nienawiści - szalonej, pełnej furii nienawiści - lecz tygrysy płaszczyły się i słuchały. Tamta kobieta, śniada i ciemnowłosa, była młoda i wyzywająco piękna, jednakże w oczach miała bardzo podobne błyski.

- Pogromczyni! - szepnął do siebie i w tym momencie zrozumiał, co stanowiło podtekst banalnej pogawędki w rodzinnym kółku.

To była nienawiść - posępna, ukryta głęboko nienawiść.

"Na pewno - pomyślni - wydałbym się wszystkim fantastą skorym do urojeń. Oto patrzę na przeciętną amerykańska rodzinę, używającą życia w Palestynie, i snuję wokół niej brednie na temat czarnej magii!"

Z kolei zaczął przypatrywać się ciekawie spokojnej młodej kobiecie imieniem Nadine. Zauważył obrączkę na lewej ręce i ukradkowe, jak gdyby lękliwe spojrzenie, które rzuciła jasnowłosemu, flegmatycznemu Lennoxowi. Wiedział już, że tych dwoje to małżeństwo, lecz spojrzenie uznał raczej za macierzyńskie, pełne opiekuńczej troski i niepokoju. Wysnuł ponadto jeszcze jeden wniosek. Uprzytomnił sobie, że w całej familijnej grupie tylko Nadine nie ulega władzy pani Boynton. Czuje do świekry odrazę, to pewne, ale się jej nie boi. Na nią przemoc nie działa. Jest nieszczęśliwa, głęboko zaniepokojona losem męża, przygnębiona, lecz wolna.

- To bardzo interesujące - mruknął do siebie i w tejże chwili pospolita przeciętność wniosła niemal ożywczy powiew do atmosfery jego posępnych rozważań.

Bardzo typowy, pogodny Amerykanin w średnim wieku wszedł do salonu i spostrzegłszy Boyntonów, pośpieszył w ich stronę. Był starannie ubrany i miał pociągłą, wygoloną twarz, mówił głosem przyjemnym, lecz cokolwiek rozwlekłym i monotonnym.

- Od rana rozglądam się za państwem - zaczął i wymieniwszy z wszystkimi uściski dłoni, zwrócił się do pani Boynton: - Jak zdrówko drogiej pani? Nie zmęczyła panią podróż?

- Nie... Jak pan wie, nigdy nie czuję się zupełnie dobrze... - sapnęła tonem niemal łaskawym nowo przybyłemu, którego nazwisko brzmiało Cope.

- Tak, tak... Niestety - wtrącił pan Cope.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin