Preston i Child - Kult.doc

(1833 KB) Pobierz

Douglas Preston

Lincoln Child

 

 

 

Kult

 

 

 

Lincoln Child dedykuje tę książkę

swojej córce Veronice

 

 

Douglas Preston dedykuje tę książkę

Karen Copeland

 

 

Podziękowania

 

Za liczne i rozmaite przysługi chcielibyśmy podziękować następującym osobom: Jaime Levine, Jamie Raab, Kim Hoffman, Kallie Shimek, Mariko Kaga, Jonowi Couchowi, Claudii Rülke, Ericowi Simonoffowi, Matthew Snyderowi oraz wszystkim w wydawnictwie Grand Central Publishing i spoza wydawnictwa, którzy pomagają dostarczać nasze książki do rąk czytelników.

Jesteśmy ogromnie wdzięczni tym, którzy pomogli stworzyć stronę internetową Pendergasta: Corrie Swanson, włącznie z Carmen Elliott, Nadine Waddell, Cheryl Deering, Ophelia Julien, Sarah Hanley, Kathleen Munsch, Kerry Opel, Mauren Shockey i Lewem Lashmittem. Wznosimy toast dwudziestojednoletnim lagavulinem za wasz wyjątkowy talent i gust literacki.

I jak zawsze wyrażamy nieskończoną i nieprzemijającą wdzięczność naszym rodzinom za ich miłość i wsparcie.

Czytelnicy znający górny Manhattan zauważą, że pozwoliliśmy sobie na pewne zmiany w Inwood Hill Park.

Rozumie się samo przez się, że wszystkie osoby, miejsca, publiczne i prywatne instytucje, korporacje i urzędy państwowe oraz organizacje religijne opisane
w Kulcie są albo fikcyjne, albo wykorzystane w fikcyjnym charakterze. W szczególności wierzenia i rytuały przedstawione na kartach powieści stanowią całkowitą fikcję i pod żadnym względem nie miały przypominać religii czy kultów istniejących
w rzeczywistości.

 

Douglas Preston, Lincoln Child

1.

 

- Nie mogę w to uwierzyć, Bill. A ty? Powiedzieli mi prawie dwanaście godzin temu i wciąż nie wierzę.

- Lepiej uwierz, skarbie.

William Smithback junior rozplątał tyczkowate kończyny, wyciągnął się na kanapie w salonie i objął żonę.

- Zostało jeszcze trochę porto?

Nora napełniła mu kieliszek. Podniósł go do światła, podziwiając głęboką purpurową barwę. Wino kosztowało go sto dolarów i z pewnością było tyle warte. Łyknął i odetchnął.

- Jesteś wschodzącą gwiazdą w muzeum. Tylko poczekaj. Za pięć lat zrobią cię dziekanem nauk ścisłych.

- Nie wygłupiaj się.

- Noro, to trzeci pełny rok cięć budżetowych... a oni dają twojej ekspedycji zielone światło. Ten twój nowy szef nie jest głupi.

Smithback zanurzył nos we włosach żony. Nawet po tak długim czasie ciągle podniecał go ten zapach - odrobina cynamonu, szczypta jałowca.

- Tylko pomyśl: następnego lata wrócimy do Utah na wykopki. To znaczy jeśli możesz się zwolnić.

- Mam cztery tygodnie urlopu. W „Timesie” zapłaczą się z tęsknoty, ale muszą beze mnie wytrzymać. - Pociągnął następny łyk, posmakował wina. - Nora Kelly: ekspedycja numer trzy. Nie mogłaś dostać lepszego prezentu na rocznicę.

Popatrzyła na niego ironicznie.

- Myślałam, że dzisiejsza kolacja to był prezent na rocznicę.

- I słusznie.

- Wspaniały prezent. Dzięki.

Smithback mrugnął do niej. Zabrał Norę do swojej ulubionej restauracji, Café des Artistes na Zachodniej Sześćdziesiątej Siódmej. To było idealne miejsce na romantyczną kolację. Miękkie, uwodzicielskie oświetlenie; przytulne loże; podniecające obrazy Howarda Chandlera Christy'ego i jako ukoronowanie tego wszystkiego - boskie jedzenie.

Smithback zorientował się, że Nora na niego patrzy. W jej oczach i nieśmiałym uśmiechu odczytał obietnicę następnego rocznicowego prezentu. Pocałował ją
w policzek i przyciągnął bliżej.

Westchnęła.

- Dali mi każdego centa, o którego prosiłam.

Smithback mruknął coś w odpowiedzi. Z zadowoleniem przytulał się do żony i w myślach przeprowadzał autopsję posiłku, który właśnie skonsumował. Zaostrzył sobie apetyt dwoma dirty martini[1], po których zamówił półmisek wędlin. A jako danie główne zawsze wybierał stek béarnaise, słabo wysmażony, z frytkami i smakowitą porcyjką kremu szpinakowego... i oczywiście Nora hojnie podzieliła się z nim swoim combrem z sarniny...

- I wiesz, co to znaczy? Będę mogła dokończyć analizę rozszerzania się kultu Kaczynów[2] na południowym zachodzie.

- To fantastycznie.

Na deser podano im czekoladowe fondue na dwoje, a kolację zakończył talerz rozkosznie śmierdzących francuskich serów. Smithback wolną ręką lekko pogładził się po żołądku.

Nora umilkła i leżeli przez chwilę, ciesząc się swoją bliskością. Smithback zerknął ukradkiem na żonę. Ciepłe uczucie zadowolenia otuliło go jak koc. Chociaż właściwie nie był religijny, miał ochotę dziękować Bogu, że mieszka w eleganckim apartamencie w najwspanialszym mieście świata i ma pracę, o jakiej zawsze marzył.
A w Norze znalazł idealną towarzyszkę. Wiele przeszli przez te lata, odkąd się poznali, ale kłopoty i niebezpieczeństwa jeszcze bardziej ich zbliżyły.

Nora była nie tylko piękna, smukła, inteligentna, wrażliwa, niezależna i pracująca zawodowo - okazała się też bratnią duszą, a raczej siostrzaną duszą. Patrząc na nią, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Była po prostu za dobra, żeby była prawdziwa.

Nora się podniosła.

- Nie mogę się za bardzo rozleniwiać. Przynajmniej na razie.

- Dlaczego?

Wyplątała się z jego objęć i poszła do kuchni po torebkę.

- Muszę jeszcze coś załatwić.

Smithback zamrugał.

- O tej porze?

- Wrócę za dziesięć minut. - Podeszła do kanapy, pocałowała go i przygładziła kosmyk spadający mu na czoło. - Nie ruszaj się stąd, wielkoludzie.

- Żartujesz? Będę trwał na posterunku niezłomnie jak skała.

Uśmiechnęła się, pogłaskała go jeszcze raz i ruszyła do drzwi.

- Uważaj na siebie! - zawołał za nią. - Pamiętaj o tych dziwnych paczuszkach, które dostajemy.

- Nie martw się. Jestem już dużą dziewczynką.

Po chwili drzwi się zamknęły i szczęknął zamek.

Smithback założył ręce za głowę i wyciągnął się z westchnieniem. Słyszał kroki Nory cichnące w korytarzu; brzęknęła winda. Potem zapadła cisza, którą mąciły tylko odgłosy miasta.

Domyślał się, dokąd poszła Nora - do cukierni za rogiem. Robili tam jego ulubione ciasta i zamykali dopiero o północy. Smithback przepadał zwłaszcza za ich pralinkowym biszkoptem z kremem śmietankowym z calvadosem; miał nadzieję, że właśnie to ciasto Nora zamówiła na dzisiejszy wieczór.

Rozwalony na kanapie w przyćmionym świetle słuchał, jak oddycha Manhattan. Koktajle, które wcześniej wypił, leciutko spowolniły upływ czasu. Przypomniał sobie wers z opowiadania Thurbera: „sennie zadowolony, mgliście zadowolony”. Zawsze żywił niewytłumaczalny sentyment do utworów kolegi dziennikarza Jamesa Thurbera, oraz tego pisarza fantasy Roberta E. Howarda. Jeden w jego opinii za bardzo się starał, drugi za mało.

Z jakiegoś powodu jego myśli pomknęły spiralą do tamtego letniego dnia, kiedy poznał Norę. Powróciły wszystkie wspomnienia: Arizona, jezioro Powell, rozpalony parking, wielka limuzyna, w której przyjechał. Pokręcił głową i zachichotał. Myślał wtedy, że Nora Kelly to kawał suki: świeżo upieczona pani doktor, przeczulona na punkcie własnej ważności. No, ale on też nie zrobił najlepszego wrażenia, zachował się jak kompletny palant i kropka. To było cztery lata temu czy może pięć... o rany, jak ten czas leci!

Za drzwiami rozległo się szuranie, potem klucz szczęknął w zamku.

Nora tak szybko wróciła?

Czekał, aż drzwi się otworzą, ale zamiast tego klucz znowu szczęknął, jakby Nora nie mogła sobie poradzić z zamkiem. Może jedną ręką przytrzymywała ciasto? Chciał już wstać, żeby jej pomóc, kiedy drzwi otwarły się ze skrzypnięciem i w przedpokoju rozległy się kroki.

- Ciągle tu jestem, zgodnie z obietnicą - zawołał. - Niezłomny jak skała.
I twardy jak skała. Wszystko dla ciebie.

Następny krok. I następny. Jakoś nie przypominały kroków Nory: zbyt powolne i ciężkie, i chwiejne, jakby ktoś się zataczał.

Smithback usiadł prosto. W małym holu majaczyła jakaś postać obrysowana światłem padającym z korytarza. Była za wysoka i za szeroka w ramionach jak na Norę.

- Kto ty jesteś, do cholery? - zapytał Smithback.

Szybko włączył lampę na podręcznym stoliku. Rozpoznał przybysza niemal natychmiast. Albo zdawało mu się, że rozpoznał. Twarz wyglądała jakoś nie tak: szara, napuchnięta, niemal gąbczasta. Jakby facet był chory... albo gorzej.

- Colin? - powiedział Smithback. - To ty? Co robisz w moim mieszkaniu?

Wtedy zobaczył rzeźnicki nóż.

W jednej chwili zerwał się z kanapy. Postać, szurając nogami, zastąpiła mu drogę. Nastała krótka, okropna chwila zawieszenia. Potem nóż skoczył do przodu
z przerażającą szybkością i przebił powietrze w miejscu, które Smithback zajmował przed niecałą sekundą.

- Co jest, kurwa!? - wrzasnął dziennikarz.

Nóż znowu śmignął w powietrzu i Smithback przewrócił się na stolik do kawy, rozpaczliwie próbując się uchylić przed ciosem. Pozbierał się z podłogi i odwrócił przodem do napastnika, na ugiętych nogach, z rozłożonymi rękami, z rozczapierzonymi palcami. Szybko rozejrzał się za jakąś bronią. Nic. Przybysz stał pomiędzy nim
a kuchnią; gdyby go ominął, mógłby złapać nóż, wyrównać szanse.

Lekko przechylił głowę, wystawił łokieć i zaatakował. Postać zatoczyła się do tyłu od impetu natarcia, ale w ostatniej chwili nóż trafił w ramię Smithbacka i ciął głęboko od łokcia do barku. Smithback skulił się z okrzykiem bólu i zdziwienia i w tej samej chwili poczuł w krzyżu przeraźliwie zimną stal.

Wbijała się niemal przez wieczność, docierała do jego najbardziej wewnętrznych narządów, przeszywała go bólem, jakiego doznał przedtem tylko raz w życiu. Zachłysnął się, upadł na podłogę, próbował uciec; poczuł, że nóż się wysuwa i ponownie zagłębia w ciele. Plecy nagle zrobiły się mokre, jakby ktoś go oblewał ciepłą wodą.

Zbierając resztki sił, dźwignął się na nogi i desperacko natarł na przeciwnika, okładając go gołymi pięściami. Nóż raz i drugi ciachnął go po knykciach, ale Smithback już tego nie czuł. Postać cofnęła s pod nawałą ciosów. Smithback dostrzegł okazję i odwrócił się, żeby uciec do kuchni. Ale podłoga przekrzywiała się szaleńczo pod nogami, a w piersiach przy każdym oddechu coś dziwnie bulgotało. Zatoczył się do kuchni, łapiąc powietrze i walcząc o utrzymanie równowagi. Śliskimi palcami namacał szufladę z nożami. Ale chociaż zdołał ją otworzyć, zobaczył cień padający na blat kuchenny... a potem następny straszliwy cios trafił go głęboko między łopatki. Próbował się wyrwać, ale nóż ciągle wznosił się i opadał, wznosił się i opadał, szkarłatne ostrze lśniło coraz słabiej w miarę, jak dogasało światło...

„Wszystko odeszło, na stos mnie składają; uczta skończona, lampy dogasają...”[3].

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin