Godwin-Kaminski Ireneusz Diabelska ballada A5.pdf

(1155 KB) Pobierz
Ireneusz Godwin-Kamiński
Diabelska ballada
Wydanie polskie 1992 nakładem autora.
Solidarnościowe demonstracje w czasach demokracji?
Narzekanie, że kiedyś teatr i opieka zdrowotna były za darmo?
Chwalenie się wolnością słowa z maczugą na współczesnych
komunistów, nazistów i anarchistów za plecami? A w szkole bajki
o złych Rosjanach i złych Niemcach.
Książka przedstawia bez oceniania zwroty akcji w małej,
prowincjonalnej miejscowości. Dzieją się one szybko, tak jak
poglądy polityczne mieszkańców. Winny ten, który nie u władzy,
a u władzy bohaterowie systemu (którego? oczywiście tego, który
w danej chwili panuje).
-2-
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poznajemy miasteczko zagubione na peryferiach
Rzeczypospolitej,
tudzież
paru
dziwnych
osobników. Diabeł czai się w okolicznych borach.
Miasteczko nazywało się Trzydęby, ponieważ zbudowano je w
zamierzchłych czasach u podnóża wzgórza porośniętego gęstym
borem. Na przełomie wieków pagórek doszczętnie wyłysiał, susz
spalono, a na szczycie miejski ogrodnik posadził trzy dęby, żeby
uzasadniały herb grodu. Dziś drzewa prezentowały się okazale.
Los pozwolił im przetrwać dwie wojny światowe, trzy
bombardowania, cztery pojedynki artyleryjskie i pięciu braci
Kuterskich, którzy prowadzili zakład bednarski i wykorzystując
zawieruchy militarne usiłowali przerobić dęby na beczki do
kiszonej kapusty. Knowania prywatnej inicjatywy ukrócił
radykalnie obecny burmistrz poleciwszy ustawić ogrodzenie z
kutych prętów i tablicę z napisem: Dęby Bolesława Śmiałego.
Pomnik przyrody, podlega bezwzględnej ochronie.
Chronologia oczywiście została naciągnięta odpowiednio do
potrzeb, zważywszy, że król Bolesław Śmiały żył w wieku XI, a
drzewa posadzono osiemset lat później. W każdym razie pnie
osiągnęły już kilkumetrowy obwód, a konarów oburącz nikt objąć
nie zdołał. Imponujących rozmiarów korony widoczne były ze
znacznej odległości i górowały nad wieżą miejscowego kościoła
co miało pewne znaczenie dla biegu wydarzeń.
Trzydęby liczyły zawsze pięć tysięcy mieszkańców; tej
magicznej liczby nie zdołano przekroczyć mimo usilnych starań
tutejszych małżeństw i panien swawolnych, gdyż młodzież
emigrowała do większych osiedli. Kilkanaście ulic z piętrowymi
domami o spadzistych dachach, krytych czerwoną dachówką,
-3-
jeden kwadratowy plac z ratuszem po wschodniej stronie i
kościołem po zachodniej, szkoła, ośrodek zdrowia, posterunek
milicji, kilka sklepów i kilkunastu rzemieślników - oto całe
miasteczko. Jedyną atrakcją były piątkowe targi, gdy zjeżdżały
wozy okolicznych rolników i handlowano czym popadło.
Wydawało się, że mieszkańcy skazani zostali na gnuśne
bytowanie.
Życie toczyło się na zwolnionych obrotach. Ani się spostrzegł,
jak zawędrował na okoliczne wzgórza i zagłębił w bór. Obok
buków rosły tu świerki, modrzewie, nad strumieniem trafiały się
nawet brzozy. Szedł wpół zarośniętymi ścieżkami, przełażąc
niezdarnie przez wykroty, aż trafił do uroczyska, gdzie stuletnie
dęby sięgały nieba rozłożystymi konarami. Przez listowie
przebijały promienie słońca, pachniało poszycie, niezmąconą
ciszę przerywał tylko rzadki stukot dzięcioła lub wołanie kukułki.
Wszelkie stworzenie Pana chwali - westchnął na widok
przemykającej sarny. Nieco zmęczony siadł na zwalonym pniu i
przymknął powieki. Ogarnął go błogi spokój, jak zawsze, gdy
harmonia przyrody pozwalała mu zapomnieć o zgiełku ludzkiego
mrowiska.
W drodze powrotnej zauważył Zajazd Pod Mieczem;
pokonawszy wahanie wszedł do środka. Przy kontuarze kupił
butelkę piwa i rozejrzał się poszukując wolnego miejsca. Czarny
habit z kapuzą, przepasany białym sznurem, pojawił się w tym
przybytku po raz pierwszy, to też oczy obecnych śledziły każdy
ruch przybysza. Podszedł do stolika w rogu sali.
- Mogę?
- Jeśli księdza nie mierzi towarzystwo komuchów - odparł
nauczyciel - proszę bardzo.
- Nie jestem kapłanem.
-4-
- Widzę. Tylko jak się zwracać do mnicha? Bracie? Duchowna
osobo? To brzmi śmiesznie.
- Ot, dylemat - uśmiechnął się franciszkanin. - Najzręczniej
tradycyjnie per „ojciec”, albo z łacińska „pater”, z dodatkiem
imienia, jeśli łaska. Hiacynt.
- Ten oto anemiczny jegomość - prezentował nauczyciel - to
Adam Rak, zatrudniony jako...
- Urzędnik.
- Rzeczywiście. Wąsal z fajką nazywa się Śliwa, z zawodu...
- Ślusarz albo mechanik.
- Ależ z ojca fizjognomista, gratuluję. Obaj są podporą tutejszej
fabryki nocników.
- Protestuję - wtrącił Rak - oficjalna nazwa naszego
przedsiębiorstwa brzmi: Państwowa Wytwórnia Nocnych Naczyń
Wielokrotnego Użytku, w skrócie PWNNWU. Ludzie dla wygody
mawiają: Pewnusia.
- Moje personalia: Ateusz Pokorny, belfer.
- Ateusz? Oryginalne imię.
- Wymysł staruszka świętej pamięci. Nie spodziewał się, że
określi również światopogląd synalka.
- Poznaliśmy się. Możemy wrócić do tematu. Przetrząsnęliśmy
dziś wszystkie błędy. I wypaczenia naszej partii - Śliwa po
każdym zdaniu pykał fajkę, kłęby dymu otulały jego szpakowatą
czuprynę. - Może teraz nasz gość. Parę zdań o wypaczeniach
Kościoła. Kiedy papież złoży samokrytykę. Za przewiny własnej
firmy?
- Zły adres, panowie - odparł Hiacynt - nasz zakon braci
mniejszych istnieje od początku trzynastego wieku i nigdy w
swych dziejach, podkreślam: nigdy nie splamił się pazernością na
dobra doczesne, żądzą władzy czy zbrodniami inkwizycji. Zawsze
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin