Gilman J D KG 200 Bezimienny oddział Luftwaffe A5 popr.doc

(1734 KB) Pobierz
KG-200 Bezimienny oddział Luftwaffe




J. D. Gilman & John Cllve

KG 200

Bezimienny oddział Luftwaffe

 

 

Przełożyli: Małgorzata i Andrzej Grabowscy

Tytuł oryginału: KG 200 The Force with no Face

Wydanie oryginalne 1977

Wydanie polskie 1984

 

 

Czym była tajemnicza jednostka Luftwaffe, tak dalece utajniona, że nawet większość hitlerowskich dowódców sił lotniczych w ogóle nie wiedziała o jej istnieniu? Na czym polegała operacja Ulisses i dlaczego wzbudzała tak wielki niepokój nie tylko w kołach RAF-u, ale i w głównym dowództwie sił alianckich? I jaki poza tym użytek czynił wywiad niemiecki ze zdobycznych alianckich samolotów? - oto główne zagadnienia niezwykle pasjonującego epizodu ostatniej wojny, wokół którego toczy się akcja powieści.


Od Autorów.

Pułk KG 200 - Kampfgeschwader 200 - istniał naprawdę. Ta wykorzystana w II wojnie światowej siła bojowa była do tego stopnia tajna, że poszczególne jej jednostki nic o sobie nie wiedziały, i otoczona taką tajemnicą, że nawet dziś dokumenty i pamiętniki na jej temat - jak zgodnie utrzymują władze alianckie i niemieckie - w większości zaginęły bądź zostały zniszczone. A przecież pułk KG 200 stanowił dla aliantów źródło najpoważniejszego zagrożenia, i rozwikłanie skomplikowanego systemu jego działania stało się dla nich zadaniem pierwszorzędnej wagi.

Fabuła tej powieści jest wprawdzie wymyślona, ale opiera się na nigdzie dotychczas nie publikowanych danych, będących plonem poszukiwań przeprowadzonych w czternastu krajach. Mimo braku oficjalnych akt KG 200, odnaleźliśmy dokumenty, rozkazy, protokoły przesłuchań jeńców wojennych oraz raporty wywiadu, potwierdzające naszą opowieść. Dotarliśmy do byłych członków KG 200, jednakże to, co mogli czy też chcieli nam powiedzieć, było zawsze okrojonym obrazem rzeczywistości, ponieważ umyślnie ukrywano przed nimi działalność kolegów z tej samej formacji. Większość z nich nawet po tylu latach niechętnie wracała do przeszłości... Zachowanie to będzie być może mniej zaskakujące wobec faktu, że ich były dowódca, Oberleutnant Werner Baumbach, najlepszy i najczęściej odznaczany pilot bombowy Luftwaffe, ani słowem nie wspomniał o KG 200 w swojej powojennej autobiografii.

Ta zmowa milczenia wynika zapewne po części z faktu, że KG 200 często kpił sobie z praw wojny lądowej. Na przykład artykuł 23 prawa wojennego stwierdza:

 

W uzupełnieniu zakazów zawartych w konwencjach szczegółowych zabrania się w szczególności nadużywania białej flagi, sztandaru narodowego, wojskowych insygniów i munduru nieprzyjaciela, jak również oznaczeń przyjętych przez Konwencję Genewską.

 

A jednak nawet wydział historii Akademii Lotnictwa Stanów Zjednoczonych w Colorado, do którego zwróciliśmy się o dostępne materiały, nadesłał taką oto odpowiedź:

 

Z przykrością informujemy, że żaden z naszych pracowników nie wie nic na temat Kampfgeschwader 200 ani też jego działalności. Jeżeli piloci tej jednostki latali na bombowcach B-17 i B-24, należy przyjąć, że ich zadania były ściśle tajne, a zatem wszelkie odnośne akta wojenne były zdobywane przez organizacje wywiadowcze i być może do dziś otaczane są tajemnicą wojskową.

 

Jednakże mimo milczenia świadków, braku akt i utrzymywanej wokół nich tajemnicy, ta wręcz niewiarygodna historia przybrała ostatecznie kształt będący faktograficzną podstawą niniejszej książki.

Wiele z najbardziej fantastycznych i najmniej prawdopodobnych zdarzeń tu opisanych zdarzyło się naprawdę.


1.

Olbrzymi Boeing B-17 dogorywał w powietrzu, opadając z wysokości 1500 stóp dzielących go od lśniącej powierzchni morza. Przybliżający się, zasnuty żółtawą mgiełką brzeg zlewał się z promienistą siatką pęknięć i nierównymi dziurami w rozbitej pleksiglasowej osłonie dziobu.

Z czterech silników oba wewnętrzne milczały. Prawy zewnętrzny silnik ryczał na pełnych obrotach, starając się utrzymać bombowiec w locie, lewy zatykał się, wył rozdzierająco w krótkich przepływach mocy i znów się zatykał. Siedzący w zdewastowanej kabinie pilot zerkał co jakiś czas na strumień oleju, który tryskał raz po raz z pękniętego zbiornika i spływał po skrzydle zalewając biało-granatową gwiazdę - godło amerykańskiego lotnictwa.

To było wszystko, na co mógł sobie pozwolić. Siedział przygarbiony, ani drgnąć na wietrze wdzierającym się przez rozbitą osłonę z szybkością 180 mil na godzinę, i z całych sił napierał na drążek sterowy, starając się utrzymać przód samolotu jak najniżej, żeby Boeing nie stanął dęba i nie runął w dół. Przez ryk wichury słyszał niewyraźnie skrzypienie i trzaski rozpadającego się powoli bombowca.

Dwa 88-milimetrowe pociski, które dosięgły B-17 nad wyspą Wangerooge, nie zniszczyły go co prawda od razu, ale praktycznie uniemożliwiły kontrolę lotu. Dźwignie klap wyważających, służące do niezbędnej przy lądowaniu zmiany kąta nachylenia samolotu, wisiały bezużytecznie na splątanych przewodach, zaklinowane jak przed zrzutem bomb, sprawiając, że tył Boeinga nieodwracalnie ciążył w dół. Nie działała instalacja hydrauliczna ani telefon pokładowy. Z górnego strzelca pozostały tylko nogi; jego głowa i tors utonęły gdzieś w Morzu Północnym, sześćdziesiąt mil od brzegu.

Dalej, za tymi ludzkimi szczątkami, przez długą na ponad osiem i szeroką na cztery stopy dziurę, wybita, przez pierwszy pocisk, wpadało do środka rozpędzone powietrze. Gwałtowny pożar, który rozszalał się w chwilę potem, osmali! ściany kadłuba, ale teraz już nic się nie paliło. Postara! się o to drugi pocisk, który eksplodował w parę sekund później tuż przed prawym skrzydłem. Siła wybuchu na wpół uniosła prawy wewnętrzny silnik z łoża, w którym był osadzony, i roztrzaskała prawą część przedniej osłony, tworząc w środku przeciąg zdolny ugasić każdy płomień.

Ale tył samolotu nadal się palił. Wciągnięte tylne koło blokowało kanał wentylacyjny łączący tylne stanowisko ogniowe ze środkową częścią kadłuba i prąd powietrza tam nie docierał. Płonące ciało tylnego strzelca, skurczone, bezkształtne, niepodobne do człowieka, tkwiło w fotelu pochylone nad dwoma browningami, uwięzione od dwudziestu minut w pułapce z ognia, który stopił już wszystko, co dało się stopić w tej wąskiej trumnie. Nad owym gniazdem śmierci wisiał odchylając się na bok ster. Nie można już było zmienić kierunku lotu bombowca ani go zawrócić.

Drzwi bombowe były otwarte, choć bombardier - w rozbitym przodzie samolotu nie było śladu ani po nim, ani po nawigatorze - nie nacisnął guzika. Spowodował to pierwszy wybuch. W poprzek otworu drzwi stała odkryta skrzynia z dykty, podziurawiona jak sito, ale jakimi trafem cała, omotana linkami spadochronu i jego wydymającą się czaszą. Skrzynia zawierała zwłoki dwojga ludzi: ubranego w granatowy cywilny garnitur młodego mężczyzny z odstrzeloną dolną częścią twarzy i kobiety w średnim wieku ubranej w bluzkę, spódnicę i szary płaszcz. Na jej ciele, leżącym na plecach i częściowo wystającym ze skrzyni, nie było widać obrażeń. Goła noga zwisała przez otwór w podłodze., a martwe oczy spoglądały w górę przez popękane szkiełka okularów.

Jedyny prócz pilota żywy człowiek w samolocie przykucnął na skraju drzwi bombowych przyglądając się z góry dwojgu martwym w skrzyni i biało cętkowanemu morzu w dole. Odwróciwszy się, ruszył walcząc z prądem powietrza i przedostał się do kabiny pilotów. Kiedy z trudem przecisnął się za fotelem pilota do swojego fotela, jego towarzysz rzucił mu krótkie pytające spojrzenie, na które odpowiedział przeczącym ruchem głowy. Pierwszy pilot energicznie wskazał głową drążek sterowy. Na ten gest drugi pilot przesunął się do przodu i klęknąwszy, pomógł go przytrzymać. Przychodziło mu to z trudem, gdyż po środkowym i serdecznym palcu lewej ręki zostały mu tylko dwa zakrwawione kikuty.

Pierwszy pilot oderwał rękę od drążka, sięgnął w dół obok fotela i wyciągnął stamtąd nóż w pochwie. Pośród wichury i dobiegającego przez rozbity przód samolotu chrapliwego ryku lewego silnika nie sposób było porozumieć się głosem, wykonał więc nożem ruch naśladujący rżnięcie. Drugi pilot wyciągnął ręce, jakby coś odpychał, i spojrzał na swojego towarzysza, a ten potwierdził gwałtownym skinieniem głowy i wyciągnął nóż z pochwy. Drugi pilot ociężałym ruchem wziął nóż do zdrowej ręki, wycofał się spod steru i znów przedostał się po pomoście do komory bombowej. Zmagając się z wiatrem wpadającym przez otwarte drzwi, zaczął przecinać linki spadochronu przytrzymujące skrzynię z dykty, Kiedy wreszcie puściła ostatnia z nich, zaparł się o wręgę i popchnął skrzynię nogą. Pojemnik z dykty ze zwłokami mężczyzny wyleciał bez przeszkód z samolotu i przepadł w falach wzburzonego morza, które znajdowało się teraz zaledwie 700 stóp pod nimi. Ale zwłoki kobiety zawisły w powietrzu, zaczepiane stopą o brzeg drzwi. Wiatr zdarł z nich spódnicę, odsłaniając różową bieliznę. Przez chwilę huśtały się nieprzyzwoicie głową w dół, aż drugi pilot z ogromnym wysiłkiem przywarł plecami do osmolonej wręgi i wysokim lotniczym butem popchnął zahaczoną stopę. Stopa wysunęła się z bucika i kobieta w mgnieniu oka znikła. Drugi pilot, któremu zraniona ręka zaczęła znów silnie krwawić, był już u kresu sił, ale jeszcze raz potykając się na pomoście przebył drogę dzielącą go od kabiny pilotów. Kiedy pierwszy pilot spojrzał na niego, skinął głową. W minutę później, lecąc na wysokości 300 stóp, B-17 przeciął linię brzegu. Pilot obliczył, że utrzyma samolot w powietrzu jeszcze przez dziewięćdziesiąt sekund.

Coraz szybciej tracili wysokość i opadali pod coraz większym kątem nad jakimś miasteczkiem, cichym i szarym w zapadającym zmierzchu. Przy skrzyżowaniu dróg parkowała wojskowa ciężarówka. Dalej znajdowało się stanowisko przeciwlotnicze, obłożone workami z piaskiem, z działkiem wycelowanym w niebo. Kilku mężczyzn, którzy wyszli z pobliskiego baraku, przypatrywało się bombowcowi z zadartymi głowami. Drugi pilot poruszył ustami, ale pierwszy nic nie usłyszał, Ranny wyciągnął z kieszeni kopertę i nabazgrał na niej dużymi literami: MERSEA.

Mersea... Pilot spróbował odtworzyć w pamięci mapę tej okolicy. Przypomniał sobie, że za Mersea rozciąga się płaski teren, gdzie mogliby ewentualnie lądować, ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że nie mają szans, żeby tam dolecieć. Z wysokości stu stóp, a może mniejszej, bombowiec staczał się ku nieuchronnemu przeznaczeniu. Pilot zdławił lewy silnik, pozwalając, żeby przód samolotu uniósł się nieco w górę. Przed nimi ukazały się dwie łąki oddzielone od siebie wąską drogą i żywopłotem. Ale o wiele za krótkie, żeby posłużyć za lądowisko. Pozostawało lądowanie bokiem. Nad ogrodzeniem pierwszego pola przelecieli na wysokości zaledwie 30 stóp. Pilot otworzył przepustnicę prawego silnika. Silnik zawył na pełnym gazie, a nagły zastrzyk mocy targnął Boeingiem w lewo. W tej samej chwili pilot poderwał przód samolotu i wielki bombowiec klapnął na łąkę, sunąc z hukiem i trzaskiem przebił się przez żywopłot, przeciął drogę i wjechał na drugie pastwisko. Po zetknięciu z ziemią rozdarty kadłub samolotu przeorał setki metrów płonąc i rozpadając się po drodze. Drzewa po drugiej stronie pola zbliżały się w pędzie. Roztrzaskane płyty pleksiglasu wrzynały się w glebę odrzucając do tyłu wielkie grudy ziemi. Z rozdzierającym zgrzytem cały przód samolotu łącznie z kabiną pilotów oddzielił się od kadłuba, dwa razy przekoziołkował, zatrzymał się, zachwiał i zastygł w pozycji pionowej. Reszta kadłuba i skrzydła sunęły dalej bokiem ryjąc ziemię, aż wpadły między drzewa. Po chwili rozległ się głuchy huk eksplozji. Znajdujący się w odległości stu metrów bombowiec wybuchł posyłając w wyblakłe przedwieczorne niebo olbrzymi słup ognia i czarnego dymu. Do stojącego na łące roztrzaskanego wraku kabiny wpadły płonące odłamki. Pilot, przytwierdzony pasami do fotela, trzepnął się kilka razy po karku tam, gdzie zatlił się mu kołnierzyk koszuli. Potem nacisnął przycisk zwalniający uprząż spadochronu i na uginających się nogach wydostał się na zewnątrz przez dziurę w przedniej osłonie. Drugi pilot, nie zabezpieczony pasami, leżał bezwładnie na złamanym dźwigarze. Rozbitemu przodowi samolotu nie zagrażał ogień, ale od płonącego kadłuba buchał przez łąkę nieprawdopodobny żar. Nie ustawał grzechot eksplodującej amunicji. Częściowo pchając, częściowo niosąc swojego towarzysza, pilot odciągnął go kilkadziesiąt jardów od wraku kabiny.

Drugi pilot, który wcześniej stracił przytomność, otworzył teraz oczy, skrzywił się z bólu i słabo uśmiechnął. Włosy miał zlepione krwią i olejem, a nogi rozsunięte dziwacznie pod nienaturalnym kątem. Pilot szybko je obejrzał. Obie były złamane, prawa kompletnie zgruchotana. W piersiach śmiertelna, ziejąca rana. Ranny szeptał coś z trudem. Pilot nachylił się i przyłożył ucho do jego ust. Ranny złapał go za rękę i na chwilę natężył głos:

- Żaden... żaden inny pilot na świecie by tego nie dokonał...

Gdzieś w oddali, aa dymiącym żywopłotem rozdzwoniła się karetka. Pilot wydobył pistolet - Colt kalibru 0,45 - przytknął otwór lufy do karku towarzysza i strzelił.


2.

Pierwszy przybył na miejsce katastrofy starszy mężczyzna w szarym tweedowym garniturze. Wypadł z krzaków ogradzających dalej położony odcinek łąki i głośno sapiąc podbiegi do pilota, przykucniętego obok leżącego ciała. Za nim podążała siedemnastoletnia, może osiemnastoletnia dziewczyna z jasnymi włosami, związanymi z tyłu niebieską wstążką. Ujrzawszy roztrzaskaną głowę drugiego pilota, mężczyzna odwrócił się do dziewczyny i powiedział ostro:

- Nie podchodź, Mary. Rób, co ci każę. Jemu i tak nic już nie pomoże.

Dziewczyna zatrzymała się niepewnie kilka kroków dalej, a przybyły zwrócił się do pilota, który siedział na trawie z twarzą ukrytą w dłoniach, obserwując jednak wszystko uważnie przez palce.

- Są inni? - spytał głosem przywykłym do wydawania rozkazów.

Pilot potrząsnął przecząco głową.

- Wszyscy są tam - odparł, wskazując na płonący szkielet Boeinga. Mówił z amerykańskim akcentem, połykając głoski.

Przybysz obrócił się gwałtownie w stronę bombowca; W tej samej chwili pilot wstał i chwycił go za rękę.

- Ni« warto - powiedział. - Nie ma żadnej nadziei. Zresztą, o ile wiem, wszyscy zginęli jeszcze przed wylądowaniem.

Anglik pokiwał głową. Ogarnął wzrokiem złote godła amerykańskiego lotnictwa na kołnierzu bluzy pilota, złotego orzełka, podwójne paski na ramionach.

- Pan jest Amerykaninem, prawda, kapitalnie?...

- Hadley - przedstawił się pilot. - Ralph Hadley. Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych.

- A co z panem? Nie jest pan ranny?

- Nie - odparł pilot. - Co ma wisieć, nie utonie - dodał, uśmiechając się blado.

- A co z tym biedakiem?

- To mój drugi pilot. Żył oczywiście, ale poszedł z gaśnicą na tył samolotu i kiedy wrócił, nie zdążył zapiąć pasów. Przekoziołkowaliśmy parę razy. Rozwalił sobie czaszkę. Nie miał szans.

- Wiem, widziałem, jak się rozbiliście - powiedział Anglik i wyciągnął rękę. - Nazywam się Schofield. John Schofield. Mieszkam niedaleko stąd.

Wskazał na szary dach sporego domu widocznego spoza drzew.

- Tak się akurat składa - ciągnął - że jestem dowódcą miejscowej jednostki Gwardii Krajowej. Wystawię wartę przy samolocie, jak tylko przestanie się palić… a więc już niedługo, bo właśnie nadjeżdża straż pożarna.

Dwa czerwone wozy strażackie, a za nimi biała karetka pogotowia jechały przez pole, podskakując na nierównościach. Strażacy w azbestowych kombinezonach zaczęli gasić samolot strumieniami piany. Przez żywopłot przechodziły dziesiątki ludzi, którzy osłaniali oczy przed żarem i spoglądali ukradkiem na leżące na trawie skulone ciało. Do pilota podjechał samochód policyjny, z którego wysiadł oficer w granatowym mundurze z dwoma srebrnymi gwiazdkami na epoletach.

- A, pan inspektor - przywitał go Schofield.

- Prędko pan tu dotarł, pułkowniku - powiedział przybyły.

- Przejeżdżałem właśnie tędy do Yarmouth - wyjaśnił Schofield - kiedy usłyszałem piekielny hałas. Przeleciał tuż obok - mówiąc to, skinął na pilota.

- Nic się panu nie stało? - zwrócił się inspektor do Amerykanina. - Zdaje się... - zawahał się - zdaje się, że tylko pan jeden ocalał?

- Tak - odparł krótko pilot.

Przyglądał się, jak sanitariusze układają ciało drugiego pilota na noszach.

- Czy możemy coś dla pana zrobić? - spytał jeden z nich.

- Nie - odparł pilot. - Nic mi nie jest.

- Czy czuje się pan na siłach, żeby pojechać ze mną na posterunek? - zapytał inspektor. - Muszę sporządzić raport... nazwiska ofiar i tak dalej, zresztą sam pan wie.

Pilot uśmiechnął się niepewnie.

- Ja oczywiście nic do pana nie mam - ciągnął inspektor - ale przepisy regulują tego typu sprawy, więc muszę się do nich zastosować.

- Wie pan co, inspektorze - wtrącił się Schofield. - Niech pan zostawi go mnie. Może przecież zatelefonować ode mnie z domu. Mary zrobi mu coś ciepłego do picia i nakarmi. Mam benzynę i podwiozę go tam, gdzie podeślą mu transport do jednostki. Tak będzie najlepiej. W końcu to wojskowa sprawa, a ja reprezentuję tu Gwardię Krajową. Będzie pan mógł zajść potem do nas, a ja podam panu niezbędne informacje. Nie komplikujmy sobie życia...

Pilot wstrzymał oddech. Po chwili milczenia inspektor skinął głową na znak zgody.

- Rzeczywiście, tak będzie najlepiej - powiedział.

Na pożegnanie uścisnął rękę pilota.

- Życzę powodzenia, kapitanie. Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, chętnie służę pomocą.

Spojrzał na ambulans, który zabrał ciało i jechał podskakując do drogi, a potem przeniósł wzrok na dymiący stos, który kiedyś był samolotem.

- Nie wiem, co robicie w takich przypadkach - powiedział. - Być może będziecie chcieli przewieźć zmarłych do Stanów i tam ich pogrzebać. Ale jeżeli zostaną pochowani tutaj, na naszym cmentarzu, mogę obiecać panu jedno. Będziemy o nich pamiętać jak o naszych.

Dom Schofieldów przypominał domy, o których pilot czytał w angielskich magazynach. Była tam oszklona oranżeria, przystrzyżony zielony trawnik, w który powtykane były nawet bramki do krykieta, dwa duże ogrody warzywne...

- Kiedyś były tu trawniki - wyjaśnił Schofield, gdy jechali żwirowanym podjazdem - ale teraz oczywiście hodujemy co się da, tak jak wszyscy.

Zaprowadził pilota do wypełnionego książkami gabinetu i poprosił Mary, którą przedstawił mu w samochodzie jako swoją córkę, żeby zaparzyła kawy.

- Na pewno nie napije się pan czegoś mocniejszego? - spytał. - Przysięgam, że gdybym przeszedł przez to, co pan, napiłbym się bez wahania.

Pilot potrząsnął przecząco głową.

- Bardzo panu dziękuję, ale nie. Chciałbym tylko zatelefonować. Muszę jak najszybciej zawiadomić bazę o tym, co się stało.

- Naturalnie.

Schofield wskazał na róg biurka.

- Telefon jest tam. A ja zmykam. Wiem, że są sprawy, o których wy, chłopcy, rozmawiacie wyłącznie między sobą. Ja dosyć długo nosiłem mundur, choć nie byłem lotnikiem. Służyłem w piechocie... podczas pierwszej wojny. Myśli pan, że coś się zmieniło? Nic. Zawsze jest tak samo. Proszę im powiedzieć, że zawieziemy pana dokąd pan tylko zechce, oczywiście w granicach rozsądku. Nie mam znów aż tyle benzyny, chociaż Jako członek Gwardii dostaję dodatkowy przydział.

Po wyjściu Schofielda pilot podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę i zaczął do niej mówić robiąc przerwy, tak jakby z kimś rozmawiał. Ale nie wykręcił numeru. Po jakimś czasie odłożył słuchawkę na widełki i podszedł do lustra, żeby się w nim przejrzeć. Pomyślał, że wygląda nie najgorzej. Lewy policzek miał umazany zaschniętą krwią, ale skaleczenie, z którego popłynęła, nie było groźne. Twarz, wychłostana w samolocie przez wiatr, wpadający przez rozbitą osłonę, była zaczerwieniona i spierzchnięta, za to mundur - teraz, kiedy zdjął podbitą barankiem lotniczą kurtkę - wyglądał w miarę schludnie.

Pilot sięgnął do kieszeni i wyjął z niej pieniądze - dziesięć jednofuntowych banknotów. Nie brakowało mu nawet furażerki, którą mógł nałożyć zamiast porzuconej pilotki. Wepchnął ją przed lotem do bocznej kieszeni kurtki; zawsze to robił, na wszelki wypadek. Wyciągnął ją teraz i nałożył. Pomyślał, że jest trochę wymięta, ale że jak ją ponosi, powinna się odprostować. A zresztą - pocieszył się w duchu - lotnicy często noszą dość dziwne nakrycia głowy. Gdy kiedyś spytał pewnego pilota B-17, dlaczego ma taką sponiewieraną czapkę, odpowiedział mu: To czapka, w której odbyłem dwadzieścia akcji bojowych. Skaczemy po nich dwadzieścia razy, po razie za każdą akcję.

Wydarzenia minionej godziny dopiero teraz dały mu się ostro we znaki. Kiedy zapukała Mary i wniosła tacę z kawą i kanapkami, siedział w fotelu starając się opanować drżenie rąk.

- Woli pan najpierw się umyć, a potem zjeść, czy zje pan teraz? - spytała.

Była starsza, niż mu się to wydało tam, na łące. Miała z dziewiętnaście lat, ale przy tym tę dziwnie niedojrzałą, niedoświadczoną urodę, która cechowała tyle młodych Angielek. Nawet teraz, siedząc z trzęsącymi się rękami, poczuł w sobie drgnienie pożądania. Pomyślał z żalem o tych wszystkich razach, kiedy wylądowawszy po akcji, szedł prosto do dziewczyny. Jedna z nich powiedziała mu kiedyś: Dla ciebie seks to coś takiego jak ssanie palca. Przyzwyczajenie, które sprawia ci przyjemność. Nigdy nie dorosłeś i nie dorośniesz. Dowiedział się w każdym razie, co lubiła. A lubiła, żeby było szybko, galopem, co tchu. Żadna z tych rzeczy nie sprawiała mu nigdy trudności, czy to w łóżku, czy to w powietrzu. Peter był zupełnie inny. Dziewczęta przepadały za nim. Najpierw się do nich zalecam - mawiał. - Tak jest o wiele lepiej... Cóż, Peter już nigdy nie będzie się zalecał do żadnej dziewczyny.,. Przez chwilę stanęła mu przed oczami jasnowłosa, roztrzaskana głowa przyjaciela, którego wieziono właśnie do jakiejś zimnej angielskiej kostnicy. Zadygotał.

- Zimno panu? - spytała Mary. - To pewnie szok. Proszę niech się pan napije kawy. Chyba jednak powinien pan pójść do lekarza.

Pilot potrząsnął głową i zmusił się do uśmiechu.

- Nie, nic mi nie jest, panienko. Ale kawy napiję się z rozkoszą. A potem chciałbym się umyć i oczyścić mundur.

Nalała mu kawy do filiżanki i zachichotała cicho, ale widząc jego minę, zamilkła.

- Przepraszam, ale jeszcze nikt nie nazwał mnie panienką. Zupełnie jak na filmie.

Potaknął z uśmiechem. Zaczynał dochodzić do siebie.

- Z jakiej części Stanów pan pochodzi? A może nie wolno panu o tym mówić? - spytała.

- Niby dlaczego nie wolno?

- No, wie pan, względy bezpieczeństwa, Ciągle słyszymy o tym, że za nieostrożne rozmowy ktoś płaci życiem.

- Nie sądzą, żeby to było tajemnicą wojskową. Pochodzę z Chicago.

- A, z miasta gangsterów...

- No, to głównie wina Ala Capona, panienko - powiedział z szerokim uśmiechem.

Drzwi otworzyły się i wszedł Schofield.

- Załatwione? - spytał.

- Tak jest. Mam się stawić w waszym Ministerstwie Lotnictwa w Londynie: Nie wiem czemu, ale pewnie dlatego, że to była taka wspólna akcja. Powiedziano mi, że mogę jeszcze dziś w nocy złapać pociąg w miejscowości... Colchester, czy tak?

- Colchester? Tak, mogę tam pana podrzucić. Nocny pociąg odchodzi dwunasta dwadzieścia. Chociaż Bóg wie, jak długo będzie jechał do Londynu... wie pan, jak to jest w dzisiejszych czasach. A raczej nic pan nie wie. Nieczęsto jeździ pan pociągami, co?

- Raczej nie - odparł pilot. - A co z pańskimi ludźmi?

- Moimi ludźmi?

- Tymi na łące. No i z tym biedakiem.

- Moja baza porozumie się z tutejszym posterunkiem policji. Powiedziałem im, że sprawą zajmuje się policja z Colchester. Zadzwonią. Tak będzie dobrze, prawda?

- Znakomicie. Zawiadomię inspektora. Prosiłbym tylko pana o przekazanie swoim, żeby względnie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin