Chmielewska Joanna - Przygody Joanny 25 Zapalniczka.txt

(559 KB) Pobierz
Joanna Chmielewska
Przygody Joanny 25 Zapalniczka

Zapalniczka stołowa była duża prawie jak pół kartonu mleka, z pięknego, ciemnego drewna, ozdobiona czarnš emališ i paseczkiem srebra, owalna, prawdopodobnie przeciętnie droga. Zawierała w sobie zdumiewajšco dużo gazu i wystarczała na nieskończonoć, ponadto stanowiła wzruszajšcš pamištkę.
No i kto mi jš podwędził.
Nie było mnie w domu, tkwiłam gdzie w Europie, pozostawionego dobytku za pilnowało kilka osób, wymieniajšcych się wedle jakiego harmonogramu, ułożonego między sobš. Każdy wtedy, kiedy mógł, co nie było łatwe i proste, bo wszyscy albo pracowali, albo studiowali. W dodatku dom był w trakcie urzšdzania i plštał się po nim cały tłum rzemielników, fachowców, dostawców i w ogóle obcych ludzi, a jedynš rozumnš istotš, która zapisywała, kto, kiedy i co robił, była moja siostrzenica, Małgosia. W każdym razie starała się zapisywać.
Krótko przed moim powrotem zadzwoniła do mnie na komórkę.
- Słuchaj, tu się pcha ogrodnik. Niejaki pan Mirek. Co mam z nim zrobić?
- Wygoń go! - odparłam ostro, bez sekundy namysłu.
- Ja mogę. Ale trafił na Julitę, a ona delikatna. I umówiła się z nim na jutro, a mnie akurat wtedy nie będzie.
- To niech go Julita wygoni. Niech się z nim umówi, gdzie chce, byle nie u mnie. I niech się nie narwie przypadkiem na te jego demoniczne uroki, bo wyjdzie na tym jak Zabłocki na mydle. Ostrzeż jš.
- Zdaje się, że już się narwała - westchnęła smętnie Małgosia. - Ale dobrze, zrobię, co mogę. Naprawdę go nie chcesz?
- Za nic w wiecie! Czarujšcy łajdak! Już nie ze mnš te numery, mam to odpracowane w młodoci. Za furtkę go nie wpuszczać!
Odłożyłam słuchawkę, rozzłoszczona porzšdnie, ale złoć mi szybko przeszła, bo znajdowałam się nad morzem, przez całe życie łagodzšcym moje uczucia. W dwa dni póniej ruszyłam w drogę powrotnš, pozwalajšc sobie na kilka przerw w podróży.
Do domu dotarłam pónym popołudniem w niedzielę, wybrawszy chwilę bardzo starannie i rozsšdnie. Nikt w dzień wišteczny nie pracował ani nie studiował, z wyjštkiem Tadzia, który, niestety, miał dyżur na lotnisku. Reszta, czyli Małgosia, jej mšż Witek, Julita i pan Ryszard, czekali na mnie, nie zdradzajšc żadnych przejawów zniecierpliwienia.
Skład ekipy miał swój głęboki sens. Pan Ryszard pilnował kwestii budowlanych, Tadzio telewizyjnych i telefonicznych, Witek alarmowych, elektrycznych i klimatyzacyjnych, Julita ogrodniczo - służbowych, a Małgosia sprawowała nadzór ogólny. Wszelkie decyzje podjęłam wprawdzie przed wyjazdem, pozostawiajšc tylko szczegóły do wykończenia, ale te szczegóły były nieopisanie ucišżliwe i wciekle nieznone. Miałam cichš nadzieję, że ich uniknę.
Wjechałam za bramę, bagażami zajęła się częć męska. Częć żeńska usiadła przy stole, z przyjemnociš próbujšc przywiezionego z Francji wina. Także serów, camembert i brie, które niestety należało wyjadać łyżkš bezporednio z opakowań, ponieważ w czasie podróży rozmazały się doszczętnie.
Sięgnęłam po papierosy i w poszukiwaniu zapalniczki na olep poklepałam stół. Nie doklepałam się, obrzuciłam, zatem stół wzrokiem.
- Gdzie zapalniczka? - spytałam bez żadnych złych przeczuć.
Małgosia i Julita popatrzyły również.
- Nie ma? - zdziwiła się Julita. - Przecież była?
- Ale nie ma. Chyba, że ja le widzę.
- Tu stała - powiedziała Małgosia, wskazujšc palcem puste miejsce. - Dopiero, co.
Wszystkie trzy zajrzałymy pod stół, obmacujšc zawalonš czasopismami półeczkę. Podniosłam się i obejrzałam bufet, stół jadalny i regał przy cianie. Zapalniczki nigdzie nie było.
- Witek, brałe stšd zapalniczkę? - wrzasnęła Małgosia w kierunku pracowni.
- Panie Ryszardzie, nie widział pan gdzie tej stołowej zapalniczki? - zawołałam równoczenie w kierunku przedpokoju.
Witek i pan Ryszard pozbyli się już ciężarów i z różnych stron weszli do salonu. Żaden z nich nie palił.
- Jakš zapalniczkę? - spytał Witek.
- Widziałem jš na stole - odparł pan Ryszard. - Zdaje mi się, że zawsze tu stała?
- Stała, zgadza się. Ale nie stoi.
- Może w kuchni...?
Julita zerwała się z fotela i ruszyła w obchód mieszkania. Małgosia popędziła na górę. Znalazłam komórkę i zadzwoniłam do pani Heni, która od lat pracowicie likwidowała produkowany przeze mnie mietnik.
- Pani Heniu, czy pani przestawiała gdzie tę ciemnš, stołowš zapalniczkę...
- Już w pištek jej nie było - powiedziała pani Henia stanowczo. - Wiem, bo sprzštałam na stole. Ale ja jej nie ruszałam. I w ogóle nie widziałam jej nigdzie, miałam pani o tym pojutrze powiedzieć.
Zadzwoniłam do Tadzia.
- Tadziu, widziałe gdzie tę dużš, stołowš zapalniczkę...?
- A, to już pani jest... Widziałem jš milion razy. Zawsze stała na stole. A co...?
- Nie stoi. Nie ma jej. Wiesz co o tym?
- Nic. Zaraz, chyba wiem. W czwartek nie stała. Akurat nad programem tam siedziałem i chciałem sobie przypalić, a tu chała. Nie wiem, gdzie się mogła podziać.
Pięć osób przystšpiło do gruntownego przeszukiwania całego domu, bo wszyscy wiedzieli, jak mi na tej zapalniczce zależy. Pochodziła z Danii, z czasów, kiedy palenie było bardziej rozpowszechnione i stanowiła pierwszy prezent, jaki dostałam w życiu nie od najbliższej rodziny, tylko od osób obcych. Takiej samej, a nawet podobnej nie można już było póniej nigdzie kupić, co stwierdziłam osobicie w różnych krajach Europy, chociaż w tamtych nagannych czasach ozdobnych przyrzšdów do zapalania istniało zatrzęsienie. Lubiłam jš. Wolałabym, żeby mi zginšł telewizor. Albo, na przykład, sedes.
- Czy to możliwe, żeby jš kto ukradł? - spytała Julita niedowierzajšco, kiedy już sprawdzilimy wszystkie miejsca, większe od paczki papierosów. - Albo schował złoliwie?
- Gdyby schował złoliwie, należałoby rozebrać dom na kawałki - zaopiniował Witek złowieszczo.
- To wolałbym nie teraz, bo zaczšłem włanie nowš budowę - poprosił zmartwiony pan Ryszard.
- A gdyby ukradł, to, kto? - zainteresowałam się na wszelki wypadek.
- Zaraz - powiedziała z energiš Małgosia, sięgajšc na półkę pod stołem. - Ja tu mam listę obecnoci, zastanowimy się. Kiedy jej już nie było?
- Tadzio mówi, że w czwartek...
- W czwartek, w czwartek... A w rodę?
- W rodę była - powiedziała stanowczo Julita. - Tu siedziałam i zapalałam niš papierosa. Nie patrzcie tak na mnie, wiem, że kradnę zapalniczki, ale małe. Ta stołowa nie zmieciłaby mi się do torebki.
Kiwnęłam głowš, rozumiałam jš, tak samo kradłam długopisy. Julita, stwierdziwszy kradzież, cudze zapalniczki zazwyczaj oddawała, ja długopisów nie. Chyba, że kto się upomniał.
- O jakiej porze? - spytała surowo Małgosia.
- Byłam tu od dziewištej do drugiej. O drugiej przyszedł pan Ryszard...
- Nie pali. Mógł nie zwrócić uwagi. Panie Ryszardzie, kto tu był, jak pan był?
Pan Ryszard już gmerał w kalendarzyku.
- Dwóch moich ludzi, za jakie pół godziny przyszli, ale robilimy wodę na zewnštrz. Te krany i węże do podlewania. Nawet tu nie wchodzili, tylko do garażu, do kotłowni i do kuchni. Zapalniczek nie kradnš. W ogóle niczego nie kradnš, a potem był hydraulik do pieca, wchodził tylko do kotłowni. A potem pan przyjechał - wskazał brodš Witka.
- Zgadza się - przywiadczył Witek. - Spokojnie sobie mecz oglšdałem, nikt mi nie truł. Z ochroniarzem wieczorkiem pogadałem przy furtce.
- W czwartek był stolarz?
- Był. Półki przywiózł, zanielimy na górę, trochę co tam dopasowywał. On siedział na górze, a ja na dole, przyjechał Tadzio i zwolnił mnie z posterunku.
- I razem ze stolarzem ustawiali tam telewizor - uzupełniła Małgosia, wpatrzona w swoje zapiski. - Potem ja, jak przyjechałam, to już nikogo nie było, dom zamknięty i zaalarmowany, zaraz objawili się ci od telefonów i zatkali te dziury na zewnštrz, a przed wieczorem pan Ryszard przywiózł końcówkę do węża... Zaraz, to nie ma znaczenia, skoro Tadzio mówi, że w czwartek już zapalniczki nie było...
Z wielkš satysfakcjš słuchałam, jakie rozrywki zdołały mnie ominšć i nawet nie zwróciłam uwagi, że pan Ryszard jako się zmieszał, otworzył usta, jakby chciał co powiedzieć i zamknšł je bez słowa. Zajęta byłam zapalniczkš.
- W grę wchodzi tylko roda od południa i czwartek do przyjazdu Tadzia - poparłam spostrzeżenie Małgosi. - Czyli pan Ryszard z ludmi, Witek z ochroniarzem i ewentualnie stolarz.
- Kto tu był, jak ty była? - zwróciła się gwałtownie Małgosia do Julity.
Julita się niemal przestraszyła.
- Nikogo nie było, dopiero póniej przyszedł pan Mirek...
Miotnęło mnš.
- Ogrodnik...!!!
- No włanie, ogrodnik...
- Przecież ci mówiłam, że ona mówiła, że masz go wyrzucić! - krzyknęła z oburzeniem Małgosia.
- Ale żebym go mogła wyrzucić, musiał najpierw przyjć, nie? - zauważyła Julita rozsšdnie. - No i potem go wyrzuciłam. Od razu wam powiem, że okropnie mi było nieprzyjemnie, akurat na mnie spadło najgorsze...
- Nie wiem, na kogo - rozzłociłam się. - Niech on się cieszy, że mnie tu nie było, bo zrobiłabym mu co złego! Oszust cholerny i padalec, wykorzystał zaufanie i wszystkie swoje buble mi wtrynił! Co ja mam teraz zrobić, obrócić cały ogród w perzynę i zaczšć na nowo?!
- Może jeszcze się przyjmie... - zaczšł Witek niepewnie.
- Co się przyjmie?! To, czego nie chcę?! Co on mi z żywopłotem zrobił, z każdej strony, co innego, na cholerę mi cztery choinki, las zakładam czy jak?! Dwa czerwone klony koło siebie, park miejski to ma być czy mały ogródek?! Co za orzech mi wetknšł, co za ostrokrzew, jakš lipę?! Płaciłam za duże drzewo, a nie za patyczki, co on myli, że będę żyła dwiecie lat?! Cebulki tulipanów po dwadziecia złotych...?! Z platyny je robił?! Dzwonek górski zamiast naparstnicy...?! I w co to wtykał, w grunt budowlany pierwszej kategorii...!
- Drugiej - poprawił delikatnie pan Ryszard. - Pierwsza, to lita skała.
- Skamieniała glina!!! Miał wyrzucić!!! Płaciłam bez słowa i wcale tego nie chcę!!!
- Trzeba było nie płacić - skarciła mnie zimno Małgosia.
- Gšszcz jaminu, a gdzie bez?! Ty...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin