Child Lee - Jack Reacher 08 Nieprzyjaciel.txt

(748 KB) Pobierz
Child Lee - Jack Reacher 08 Nieprzyjaciel

Tytuł oryginału: THE ENEMY
Z angielskiego przełożył ANDRZEJ SZULC

Pamięci Adele King

1

To chyba nie atak serca. Może taka była ostatnia myl Kena Kramera, gdy ogarnięty panikš przestał oddychać i runšł w otchłań. Naruszył wszelkie możliwe zasady i wiedział o tym. Znajdował się w miejscu, w którym nie powinien się znajdować, spotykał z kim, z kim nie powinien się spotykać, i miał przy sobie rzecz, którš powinien trzymać w bezpieczniejszym miejscu. Ale uchodziło mu to na sucho. Podejmował ryzyko i wygrywał. Był w szczytowym momencie gry. Prawdopodobnie się umiechał. Aż do tego nagłego łupnięcia w piersi, które go zdradziło. Wtedy wszystko obróciło się wniwecz. Sukces stał się katastrofš. Nie miał czasu, żeby cokolwiek naprawić.
Nikt nie wie, jak wyglšda miertelny atak serca. Nikt go nie przeżył, żeby nam opisać. Medycy mówiš o nekrozie, zakrzepach, niedotlenieniu i zablokowanych naczyniach krwiononych. Twierdzš, że poprzedza je migotanie komór albo nic w ogóle. Używajš słów w rodzaju zawał" albo migotanie", a powinni po prostu powiedzieć: padasz trupem. Tak to włanie wyglšdało w przypadku Kena Kramera. Po prostu padł trupem, zabierajšc do grobu wszystkie sekrety, a w aferze, jaka potem wybuchła, ja też o mało nie straciłem życia.
Siedziałem sam w cudzym gabinecie. Na cianie wisiał zegar. Nie miał sekundnika. Wyłšcznie wskazówki godzinowš i minu
towš. Był elektryczny. Nie tykał. Pracował cicho i w pokoju też panowała cisza. Wpatrywałem się uważnie we wskazówkę minutowš. Nie poruszała się.
Czekałem.
W końcu się przesunęła. Skoczyła do przodu i kšt między wskazówkami wzrósł o całe szeć stopni. Jej ruch był mechaniczny, ograniczony i precyzyjny. Poruszyła się, zadrżała lekko i znieruchomiała.
Minuta.
Jedna minęła, jedna została.
Jeszcze szećdziesišt sekund.
Dalej jš obserwowałem. Zegar trwał w bezruchu bardzo, bardzo długo. A potem wskazówka znowu się przesunęła. Kolejne szeć stopni i kolejna minuta. Stanęła dokładnie na godzinie dwunastej i rok 1989 zmienił się w rok 1990.
Odsunšłem do tyłu krzesło i stanšłem za biurkiem. W tym samym momencie zadzwonił telefon. Pomylałem, że kto chce mi życzyć szczęliwego Nowego Roku. Myliłem się jednak. To był gliniarz, który dzwonił, ponieważ w motelu trzydzieci mil od bazy miał martwego żołnierza.
-  Chcę mówić z oficerem dyżurnym żandarmerii - powiedział.
Usiadłem z powrotem za biurkiem.
-  Przy telefonie.
-  Mamy jednego z waszych. Jest martwy.
-  Jednego z naszych?
-  Żołnierza - wyjanił.
-  Gdzie?
-  W motelu, w miecie.
-  Jak umarł? - zapytałem.
-  Najprawdopodobniej na atak serca - odparł facet.
Przez chwilę milczałem. Obróciłem kartkę wojskowego kalendarza na biurku z trzydziestym pierwszym grudnia i pokazała się z pierwszym stycznia.
-  Nie ma nic podejrzanego?
-  Nie widzę.
-  Widział pan wczeniej ataki serca?
-  Wiele razy.
-  Okay. Niech pan zadzwoni do dowództwa bazy - powiedziałem i dałem mu numer. - Szczęliwego Nowego Roku - dodałem.
-  Nie powinien pan tu przyjechać? - zapytał.
-  Nie - odparłem i odłożyłem słuchawkę. Nie musiałem tam jechać. Armia to duża instytucja, trochę większa od Detroit i trochę mniejsza od Dallas i równie beznamiętna jak oba te miasta. Jej obecny stan osobowy wynosi 930 tysięcy osób, mężczyzn i kobiet, które stanowiš wprost idealnš próbkę całej populacji Stanów Zjednoczonych. redni wskanik umieralnoci w Stanach wynosi około 865 osób na 100000 mieszkańców rocznie,  a ponieważ nie  trwały włanie działania wojenne, żołnierze nie umierali ani częciej, ani rzadziej od normalnych ludzi. Sš na ogół młodsi i bardziej wysportowani od przeciętnego obywatela, za to więcej palš, więcej pijš, gorzej się odżywiajš, sš bardziej podatni na stresy i robiš masę niebezpiecznych rzeczy w trakcie szkolenia, w zwišzku z czym wskanik ich umieralnoci przewyższa nawet lekko redniš. Umierajš w takim samym tempie jak cała reszta. Wystarczy zatem dokonać kilku prostych obliczeń, by przekonać się, że rednio każdego dnia dwudziestu dwóch żołnierzy umiera w wyniku wypadków, samobójstw, chorób serca, nowotworów, udarów, chorób płuc, marskoci wštroby i chorób nerek. Tylu samo, ilu umiera cywili w Detroit albo Dallas. Dlatego nie musiałem tam jechać. Jestem glinš, nie grabarzem.
Zegar ożył. Wskazówka przesunęła się, zadygotała i znieruchomiała. Trzy minuty po północy. Telefon zadzwonił ponownie. Kto telefonował, by życzyć mi szczęliwego Nowego Roku. To była sierżant dyżurujšca w sšsiednim gabinecie.
-  Szczęliwego Nowego Roku - powiedziała.
-  Wzajemnie - odparłem. - Nie mogła wstać i zajrzeć do mnie?
-  A ty nie mogłe zajrzeć do mnie?
-  Rozmawiałem przez telefon.
-  Kto dzwonił?
-  Nikt ważny. Po prostu jaki żołnierzyk wykitował tuż przed poczštkiem nowej dekady.
-  Chcesz kawy?
-  Jasne. Czemu nie? - odparłem i odłożyłem słuchawkę. Służyłem w armii od ponad szeciu lat, a wojskowa kawa
należała do rzeczy, dzięki którym było mi tam dobrze. Jest najlepsza na wiecie, bez dwóch zdań. Podobnie jak sierżanci. Ta była góralkš z północnej Georgii. Znałem jš od dwóch dni. Mieszkała poza bazš w przyczepie kempingowej na jakim typowym dla Karoliny Północnej wygwizdowie. Miała małego synka. Opowiedziała mi o nim wszystko. Nie dowiedziałem się za to nic o mężu. Była kocista, żylasta i twarda jak dziób dzięcioła, ale polubiła mnie. Doszedłem do tego wniosku, bo przynosiła mi kawę. Kiedy cię nie lubiš, nie przynoszš ci kawy. Wbijajš ci za to nóż w plecy. Drzwi mojego gabinetu otwarły się i weszła z dwoma kubkami kawy, jednym dla siebie, drugim dla mnie.
-  Szczęliwego Nowego Roku - powtórzyłem. Postawiła oba kubki na moim biurku.
-  Będzie szczęliwy? - zapytała.
-  Czemu nie?
-  Nie ma już połowy muru berlińskiego. Pokazywali to w telewizji. Urzšdzili tam sobie wielkš balangę.
-  Cieszę się, że kto gdzie balanguje.
-  Mnóstwo ludzi. Olbrzymi tłum. Wszyscy piewajš i tańczš.
-  Nie oglšdałem wiadomoci.
-  To było szeć godzin temu. Różnica czasu.
-  Pewnie nadal nad nim pracujš.
-  Majš młoty kowalskie.
-  Wolno im. Ich połowa to wolne miasto. Walczylimy o to przez czterdzieci pięć lat.
-  Wkrótce nie będziemy już mieli żadnego wroga.
Spróbowałem kawy. Goršca, czarna, najlepsza na wiecie.
-  Wygralimy - powiedziałem. - To chyba dobrze?
-  Niekoniecznie, jeli płaci ci Wuj Sam.
Ubrana była podobnie jak ja w standardowy mundur polowy w lenym kamuflażu. Miała równo podwinięte rękawy bluzy i idealnie poziomš opaskę z literami MP. Domyliłem się, że przypinajš agrafkami w niewidocznym miejscu z tyłu. Jej buty były wyglansowane na wysoki połysk.
-  Masz jaki mundur w pustynnym kamuflażu? - zapytałem.
-  Nigdy nie byłam na pustyni.
-  Zmienili jego wzór. Umiecili na nim duże bršzowe plamy. Pięć lat badań. Piechociarze mówiš na nie czekoladki". To nie jest dobry wzór. Będš musieli go z powrotem zmienić. Ale dojdš do tego po kolejnych pięciu latach.
-  I co z tego?
-  Skoro pięć lat zajmuje im zmiana wzoru munduru, twój dzieciak będzie już na studiach, zanim dojdš do wniosku, że trzeba zredukować siły zbrojne. Więc niech cię o to głowa nie boli.
-  W porzšdku - odparła, nie wierzšc mi. - Mylisz, że dostanie się na studia?
-  Nie miałem przyjemnoci go poznać. Milczenie.
-  Armia nienawidzi zmian - cišgnšłem. - Zawsze będziemy mieli wrogów.
Nic na to nie odpowiedziała. Telefon zadzwonił ponownie. Pochyliła się i odebrała go za mnie. Słuchała rozmówcy może przez jedenacie sekund i podała mi słuchawkę.
-  Pułkownik Garber, majorze. Dzwoni z Waszyngtonu - oznajmiła, po czym zabrała kawę i wyszła z pokoju.
Pułkownik Garber był moim szefem, lecz choć miał opinię równego faceta, nie sšdziłem, że dzwoni osiem minut po północy w sylwestra, by złożyć mi życzenia. To nie było w jego stylu. Niektórzy wyżsi oficerowie robiš takie rzeczy. Przyjeżdżajš w więta cali w umiechach, jakbymy byli ulepieni z tej samej
gliny. Ale Leonowi Garberowi co takiego nie przyszłoby do głowy. Nie zachowałby się tak w stosunku do nikogo, a już na pewno nie wobec mnie. Nawet gdyby wiedział, że tam będę.
-  Reacher przy telefonie - powiedziałem. W słuchawce zapadła długa cisza.
-  Mylałem, że jeste w Panamie - rzucił w końcu.
-  Dostałem rozkazy.
-  Z Panamy do Fort Bird? Dlaczego?
-  Nie do mnie należy zadawanie pytań.
-  Kiedy to było?
-  Dwa dni temu.
-  To musiało być przykre, prawda?
-  Dlaczego?
-  Panama jest chyba bardziej ekscytujšca.
-  Była w porzšdku.
-  I zdšżyli ci wyznaczyć dyżur w sylwestra?
-  Sam się zgłosiłem - odparłem. - Chcę, żeby ludzie mnie polubili.
-  Chyba wierzysz w cuda.
-  Moja sierżant włanie przyniosła mi kawę. Garber na chwilę umilkł.
-  Kto dzwonił do ciebie w sprawie martwego żołnierza w motelu?
-  Przed omioma minutami. Kazałem mu zwrócić się z tym do dowództwa.
-  A oni przekazali to komu innemu i włanie musiałem wyjć z balu, żeby wysłuchać dokładnego raportu.
-  Dlaczego?
-  Ponieważ martwy żołnierz jest dwugwiazdkowym generałem.
W słuchawce zapadła cisza.
-  Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać - przyznałem. Cisza trwała nadal.
-  Generałowie sš miertelni - dodałem. - Jak wszyscy. Bez odpowiedzi.
-  Nie zdarzyło się nic podejrzanego - kontynuowałem. - Facet po prostu odwalił kitę. Atak serca. Miał pewnie podagrę. Nie widziałem powodu, żeby się podniecać.
-  To kwestia godnoci - stwierdził Garber. - Nie możemy pozwolić, żeby dwugwiazdkowy generał leżał w publicznym miejscu brzuchem do góry. Nie wolno nam nie zareagować. Kto musi być obecny.
-  I to mam być ja?
-  Wolałbym kogo innego. Ale w tym momencie jeste prawdopodobnie najwyższym rangš trzewym żandarmem na wiecie. Więc owszem, to będziesz ty.
-  Dotarcie tam zajmie mi godzinę.
-  Facet nigdzie się nie wybiera. Jest martwy. I nie udało im się jeszcze znaleć trzew...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin