Cherryh Carolyn Janice - Morgaine 03 Ognie Azeroth.rtf

(1416 KB) Pobierz
Ognie Azeroth 03


             

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  C. J. CHERRYH

 

OGNIE AZEROTH

 


CYKL: MORGAINE TOM 3

 

 

 

 

PRZEŁOŻYŁ LESZEK RYŚ

 

TYTUŁ ORYGINAŁU FIRES OFAZEROTH

 

WYDANIE ANGIELSKIE: 1979

 

WYDANIE POLSKIE: 1994

 


                                                                  Dla Audrey, która w głębi serca jest Kurshinem...

 

                                                                         Dla Brada, który zadawał właściwe pytania.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               

PROLOG

 



              Pierwszą Bramę qhalowie napotkali na jednym z martwych światów wokół własnego słońca.

              Nie wiedzieli, kim byli jej budowniczowie ani co z nimi się stało. I nigdy nie mieli się tego dowiedzieć. Zainteresowała ich za to możliwość zdobycia niewyobrażalnej władzy, którą ofiarowała: wolności, skrócenia przestrzeni i przeskakiwania ze świata do świata, od gwiazdy do gwiazdy po tym, kiedy ich statki, przemierzywszy przestrzeń kosmiczną w rzeczywistym czasie, przeniosą technologię Bram i ustanowią między nimi więź. Bramy stanęły w każdym zakątku qhalskiego świata. Ogromne, kosmiczne imperium oplotła, transportująca w mgnieniu oka, pajęcza sieć.

              I tym właśnie ściągnęli na siebie zgubę... gdyż Bramy przenosiły nie tylko w PRZESTRZENI, ale i CZASIE, i to w obu kierunkach: w przyszłość i w przeszłość, szlakiem słońc i światów.

              Qhalowie zyskali potęgę przerastającą ich najśmielsze marzenia. Zerwawszy okowy czasu, zapełnili światy skupiskami zwierząt, roślin, a nawet istot qhalopodobnych - wyszukanych na najdalszych krańcach zawieszonej w sieci Bram przestrzeni; stworzyli piękno i kaprys, pędzili do przodu w siedmiomilowych butach czasu, by ujrzeć rozkwit zasianych przez siebie cywilizacji. A jednocześnie ich poddani dokonywali, liczonego w rzeczywistych latach, zwyczajnego żywota - przed nimi Bramy wolności były zamknięte na głucho.

              Czas rzeczywisty wydał się qhalom nudny. Znana na wskroś teraźniejszość, jakże przyziemna i pospolita, zamieniła się w klatkę, której ram żaden qhal nie mógłby ścierpieć. Ucieczkę obiecywała przyszłość. Jednak nie było powrotu z raz rozpoczętej podróży; próba ponownego otworzenia przeszłości byłaby zbyt niebezpieczna i mogłaby doprowadzić do potwornych zdarzeń: istniała bowiem śmiertelna groźba zmiany tego, co było kiedyś. Jedynie dostępna okazywała się więc przyszłość. I qhalowie wyruszyli.

              Pierwsi śmiałkowie zachłysnęli się czasem, poznawali stulecia i nużyli się nimi, więc niecierpliwie migrowali ponownie, razem z dziećmi swoich dzieci, które przyłączały się do nich, etap za etapem, gmatwając prawo i związki społeczne. Wyruszali coraz liczniej i liczniej - uciekający przed nudą wieczni malkontenci; szukając przyjemności, nie zatrzymywali się nigdzie na dłużej, aż ich tłumy znalazły się w przyszłości, gdzie obcy dla nich czas stawał się coraz mniej stabilny.

              Niektórzy poszli dalej, w nadziei znalezienia Bram, które mogły, lecz nie musiały, być tam, gdzie mówiły przepowiednie. Większość, całkowicie utraciwszy odwagę oraz wiarę w istnienie następnych przyszłości, zaczęła się ociągać. W końcu przegrali, żyjąc w teraźniejszości stłoczeni razem z własnymi przodkami, których szeregi nieustannie rosły. Rzeczywistość zmarszczyły drobne fale niestabilnych prawdopodobieństw.

              Być może jakieś zdesperowane dusze umknęły w przeszłość, być może ciężar rozciągniętego czasu urósł nadmiernie, a to, co mogłoby być, pogmatwało się z tym, co już było. Qhal oszalał, postrzegając rzeczy, które przestały już istnieć i pamiętając to, czego nigdy nie było.

              Czas rwał się wokół na strzępy - niewielki fale urosły w ogromne zaburzenia; nadwyrężona osnowa czasu i przestrzeni rozlatywała się w konwulsjach, implodowała, rozrywając całą ich rzeczywistość na strzępy.

              Wtedy to wszystkie qhalskie światy legły w gruzach. Ocalały jedynie okruchy ich minionej świetności: kamienie, tu i tam przedziwnie obojętne, niepokonane przez czas, gdzieniegdzie raptowne i nienaturalne jego ofiary... ziemie, na których cywilizacje zdołały się podźwignąć i takie, gdzie wszelkie życie zamarło, zostawiwszy na świadka ruiny.


              Ludzie istnieli tam wcześniej. Stali się ofiarami qhalów i mimowolnie zostali uwikłani w rozpad ich świata. Oni także zajrzeli do Bram, lecz przelękli się widoku, który ujrzeli - potęgi i spustoszenia. Setka mężczyzn i niewiast wyszła przez Bramy. Oddział ten nie miał już zaznać powrotu do domu, bo istniało dla nich jedynie to, co mieli przed sobą: musieli zapieczętować Bramy z przeciwnej strony czasu, niszcząc je po kolei, i rozsupłać śmiertelną pajęczynę utkaną przez qhalów... Aż po Ostateczną Bramę lub też... po kres czasu.

              Pieczętowali światy, jeden po drugim... Jednak ich szeregi topniały, a życie, przedłużone na tysiąclecia czasu rzeczywistego, stało się dziwaczne. Z drugiego i trzeciego pokolenia ocalała zaledwie garstka - a i z tej resztki niektórzy popadli w szaleństwo.

              Wtedy ogarnęła ich rozpacz, że próżne są ich zmagania, gdyż ominięcie jednej, jedynej Bramy i jej złe wykorzystanie sprawi, że wszystko, rozpocznie się od nowa i źle wykorzystana - mniejsza o to, kiedy - obróci wniwecz wszelkie ich dokonania.

              Z tej oto bojaźni stworzyli oręż - niezniszczalny, chyba że przez same Bramy, które dawały mu moc; mający ich chronić; w którym zawarli całą wiedzę o Bramach, wszystko, co tylko udało im się zebrać na zgubę owej paradoksalnej Bramy Ostatecznej, za którą nie było już żadnej drogi... czy też czyhało coś jeszcze gorszego.

              Pięcioro ich było, kiedy Oręż został wykuty - ocalała tylko jedna z nich, by go nieść.

              „Kroniki nie mają sensu. Osobliwa to próżność, czynić zapiski, skoro my jesteśmy ostatni, jednak rasa powinna zostawić jakiś ślad po sobie. Świat toczy się do przodu... i kres jego coraz bliższy. Nadejdzie nie za naszego żywota, lecz wkrótce, a my zawsze miłowaliśmy pomniki.

              Wiedz, że to Morgaine kri Chya doprowadziła nas do ruiny. Morgen-Angharan, jak zwali ją Ludzie: Biała Królowa, biała jak pióra mew - śmierć, która na nas przyszła.

              To Morgaine zgasiła ostatni promyk światła na północy, obróciła w perzynę Ohtij-in i osierociła ziemię z jej mieszkańców.


              Jeszcze przed początkiem tego wieku była przekleństwem ludu naszego, gdyż to ona wiodła Ludzi Ciemności, tysiąc lat przed nami; to za nią przyszli aż tutaj, na swą własną zgubę. A Człowiek, który jedzie przed nią i ten, który jedzie z nią ramię w ramię, są na jej obraz i podobieństwo - gdyż tacy jak ona zawsze stoją u jej boku.

              W śnie snujemy marzenia, moja królowa i ja, każde na swoją modłę. Wszyscy inni odeszli z Morgaine.”

              - Napis wyryty na kamieniu, na nagiej wyspie Shiuan.

               

              ROZDZIAŁ I

 



              Równina ustąpiła miejsca puszczy, lecz nie zatrzymali się na popas; nie zrobili tego, aż nie zgęstniały zielone cienie, a zachód słońca nie ochłodził powietrza.

              Od jakiegoś czasu Vanye przestał oglądać się za siebie oddychał z większą ulgą, myśląc o bezpieczeństwie włas-ym i swego suzerena. Nie zsiedli z koni, póki nie ściemniło się całkowicie. Wtedy Morgaine skróciła wodze siwemu Siptahowi i osadziła go obok strumyka na polance, pod sklepieniem gałęzi odwiecznych drzew. Miejsce było zaciszne i przyjemnie byłoby stanąć tu na popas, gdyby nie ścigający ich strach.

              - Nie znajdziemy nic lepszego - rzekł Vanye. Morgaine przytaknęła skinieniem głowy, zsuwając się z siodła.

              - Ja zajmę się Siptahem - odezwała się, gdy i on stanął na ziemi.

              Troska o wierzchowce należała do jego obowiązków, tak samo jak niecenie ognia i zapewnianie wszelkiej wygody Morgaine. Taka była powinność ilina wobec swego suzerena. Jednakże mieli za sobą wyczerpującą jazdę, która trwała nie od wczoraj, a jego dręczyły odniesione rany, więc był jej wdzięczny za tę propozycję. Uwiązał swą gniadą klacz do palika i wytarł ją troskliwie, gdyż dała z siebie wiele, by pokonać odległość, jaką przebyli w ciągu kilku ostatnich dni. Nie mogła się równać z siwym ogierem Morgaine, ale była odważna i, co najważniejsze, otrzymał ją w darze. Dziewczyna, która mu ją dała, zaginęła; nie zapomniał jej i nigdy nie zapomni. To dlatego tak troszczył się o swą drobną klacz z Shiuanu, a poza tym pochodził przecież z krainy Kurshinów, gdzie dzieci potrafią się utrzymać w siodle, nim jeszcze wesprą się pewnie stopami na ziemi, i czuł się źle, zmuszając wierzchowca do nadmiernego wysiłku.

              Skończył i nazbierał naręcze drew na opał, co w takiej gęstwinie nie było uciążliwym zadaniem. Zaniósł je Morgaine, która tymczasem już wznieciła niewielki ogienek pod hubką. Nie sprawiło jej to najmniejszego kłopotu, ale sposobów, jakich ona używała, on wolałby się nie imać. Nie byli sobie równi.

              Okrycia ich były podobne i zgodne z modą Andur-Kurs-hu. On miał na sobie skóry brązowe, ona czarne; jego kolczuga spleciona była z szerokich pierścieni, a jej utkana z drobniutkich, lśniących jak srebro oczek, jakich zwyczajny pancernik nie byłby w stanie urobić. On pochodził z uczciwego rodu ludzkiego, a Morgaine - co było widać - nie. Jego oczy i włosy były brunatne jak ziemia An-dur-Kurshu, jej oczy - bladoszare, a włosy jak poranny szron... qhalski blond, białe jak u odwiecznych wrogów ludzkości, jak zło, które szło ich tropem, i choć zaprzeczała, jakoby krew ta płynęła w jej żyłach, on miał na ten temat swe własne zdanie. Pewne było jedynie to, że nie była lojalna wobec tej rasy.

              Ostrożnie podsycił rozniecone przez nią ognisko, cały czas mając się na baczności przed wrogami. Nie ufał tej ziemi - byli tu przecież obcymi. Jednak ogienek był nikły i skrywała ich puszcza. Potrzebowali tego ciepła, jego brak dał im się w ciągu minionych paru dni we znaki. Zasłużyli na nieco odpoczynku, skoro dotarli aż tutaj.

              Przy świetle ogniska, dzieląc się sprawiedliwie, uszczknęli nieco z żywności, jaka im jeszcze została. Nie niepokoiło ich zbytnio, że zapasy topnieją, bo okolica zdawała się obfitować w dziką zwierzynę. Odłożyli jedynie nieco stęch-łego chleba na następny dzień. Co prawda rozleniwiony jedzeniem chętnie wyciągnąłby się na ziemi, lecz już w drodze przysypiał w siodle, gotów więc był stanąć na warcie podczas snu Morgaine.

              Jednakże Morgaine ujęła swój miecz i wysunęła go nieco z pochwy. Na ten widok uleciała z niego wszelka myśl o śnie.

              Imię jego było „Odmieniec ”; złe imię nikczemnej rzeczy. Nie lubił się do niego zbliżać - czy tkwił w pochwie, czy też był obnażony - ale ostrze było jakby częścią Morgaine, nie miał więc wyboru. Z pozoru był to miecz - o smoczej rękojeści, misternie zdobiony, wykuty w Korisie w krainie Andur wiek przed jego narodzinami - tylko że klingę wykonano z zaostrzonego kryształu. Wyrżnięto na niej zawiłe kształty run, które teraz mieniły się miękkimi, opalizującymi barwami. Lepiej było nie patrzeć na owe kolory, bo to przytępiało zmysły. Czy można było bezpiecznie dotykać ostrza, gdy kryła go pochwa, tego nie wiedział i ani mu się śniło dowiadywać - Morgaine nigdy nie sięgała po niego pochopnie. Tak było i teraz. Wstała, zanim zupełnie obnażyła głownię.

              Gdy miecz wysunął się z pochwy, rozbłysły opalizujące barwy, ich światło wywołało z otaczającego ich mroku przedziwne cienie. Na sztychu miecza ciemność przybrała kształt studni - spoglądanie w jej wnętrze mogło być niebezpieczne. Zawyły wichry, a ciemność pochłaniała wszystko, z czym się zetknęła. „Odmieniec” czerpał swą moc z Bram i sam w istocie był Bramą, przez którą jednakże nikt nie odważyłby się wyruszyć w podróż.

              Miecz wiecznie poszukiwał swego źródła i lśnił najjaśniej, gdy był wymierzony w Bramę. Morgaine szukała, zatoczywszy nim pełne koło, przy wtórze wzdychających drzew i w narastającym jęku wichru, z rękami, twarzą i włosami skąpanymi w świetle. Garść liści zerwanych z gałęzi pofrunęła w tę studnię ciemności i przepadła. Wymierzona na wschód i na zachód klinga zamigotała lekko, ale - jak zwykle - rozżarzyła się najjaśniej wskazując południe. Od pulsującego światła bolały oczy. Morgaine, trzymając miecz skierowany w tę stronę, zaklęła.

              - Nic się nie zmienia - rozpaczała. - Nic się nie zmienia.

              - Błagam, liyo, odłóż go. Nie udzieli on nam pomyślniej-szej odpowiedzi, a jego moc źle na nas działa.

              Tak postąpiła. Wicher zamarł, a zgubne światło zamigotało i zgasło. Morgaine, wsunąwszy miecz na powrót do pochwy, usiadła z posępnym wyrazem twarzy, nie wypuszczając oręża z objęć.

              - To, czego szukamy, jest na południu. Z całą pewnością.


              - Spij - nalegał, bo wydawała mu się krucha i niemal przeźroczysta ze zmęczenia. - Liyo, moje kości są obolałe, lecz przysięgam: nie zmrużę oka, póki ty nie zaśniesz. Jeśli nie masz litości dla siebie, miejże jej odrobinę dla mnie. Śpij.

              Przetarła drżącą dłonią oczy i skinąwszy głową na zgodę, wyciągnęła się na brzuchu, nie troszcząc się nawet o przygotowanie dla siebie legowiska. Podniósł się cichutko i wziąwszy koce, ułożył jeden u jej boku, by przetoczywszy jej ciało, okryć ją drugim. Owinęła się nim z pomrukiem wdzięczności i po raz ostatni drgnęła, gdy wkładał jej zwiniętą opończę pod głowę. Zapadła w sen twardy jak u zmarłych, tuląc do siebie klingę, bowiem tego nikczemnego przedmiotu, który oddawał jej swe usługi, nie wypuszczała z rąk nawet we śnie.

              Uzmysłowił sobie, że są właściwie zgubieni. Cztery dni temu przebyli otchłań - wzbraniał się o tym pamiętać - pomiędzy Bramami. Ta droga została zamknięta. Zostali odcięci od ziemi, na której byli uprzednio, i nie wiedzieli ani co to za ziemia, na której są obecnie, ani kto nią włada, jedynie to, że tędy wiodą Bramy, które trzeba przekroczyć, zniszczyć i zapieczętować. Na tym polegała wojna, którą toczyli przeciw starożytnej magii, przeciw mocom rozpętanym przez qhalów. Podróż stała się obsesją Morgaine. On szedł z konieczności, gdyż był jej sługą. Nie obchodziło go, dlaczego czuje się zobowiązana nie schodzić z raz obranej drogi; jego wiązała przysięga złożona jej w Andur-Kurshu. Teraz poszukiwała Głównej Bramy tego świata, którą należało zatrzasnąć na głucho. Odnalazła ją w końcu. „Odmieniec” nigdy nie kłamał: to była ta sama Brama, przez którą wkroczyli na te ziemie, a za nimi ich wrogowie. Uciekli stamtąd, by ocalić życie... Gorzka ironio! Uciekli z miejsca, w którego poszukiwaniu tutaj przybyli, a ono teraz wpadło w ręce ich wrogów.

              - To dlatego, że ciągle jesteśmy w zasięgu Bramy, którą dopiero co zostawiliśmy za sobą - argumentowała Morgaine na początku ich ucieczki na północ, gdy miecz ostrzegł ich po raz pierwszy. Jednakże, choć odległość pomiędzy nimi a mocą stawała się coraz większa, miecz niezmiennie udzielał tej samej odpowiedzi, aż pozostał tylko cień wątpliwości. Morgaine mamrotała coś o horyzontach, zakrzywieniu ziemi i o jeszcze innych możliwościach, których nie mógłby pojąć, ale w końcu potrząsnęła głową, utwierdzona w swych najgorszych obawach. Jedyne, co im pozostało, to ucieczka. Próbował jej wytłumaczyć, że zostając tam, na pewno ulegliby wrogom, jednak to wcale nie zmniejszyło jej rozpaczy.

              - Będę wiedziała na pewno - powiedziała - jeśli sygnał nie osłabnie do dzisiejszego wieczoru. Miecz może odnaleźć pomniejsze Bramy i możliwe, że jesteśmy po złej stronie świata albo zbyt oddaleni od innej. Ale pomniejsze Bramy nie lśnią tak jasno. Jeśli tej nocy rozjarzy się tak jak poprzedniej, dowiemy się ponad wszelką wątpliwość, co uczyniliśmy.

              I dowiedzieli się.

              Vanye rozluźnił nieco zapinki swej kolczugi. Czuł wszystkie swoje kości, jednak tej nocy mógł się przynajmniej owinąć opończą, usiąść przy ogniu w kryjówce, która chroniła go przed wzrokiem wrogów - a to było więcej, niż udało mu się zaznać od bardzo dawna. Okrył się i oparł plecami o wiekowe drzewo, kładąc nagi miecz na kolanach. Na koniec zdjął owinięty białą chustą ilina hełm, z przyjemnością uwalniając się od jego ciężaru. Odłożywszy go na bok, potrząsnął głową, by rozpuścić swobodnie włosy. W lesie panował spokój. Woda chlupotała na kamieniach, szeleściły liście, konie, szczypiąc krótką trawę pomiędzy drzewami, cicho poruszały się na swoich postronkach. Jego shiuań-ską klacz wyhodowano w stadninie i instynkt nie podpowiadał jej, co to wróg, nie nadawała się zatem na wartownika, lecz Siptah był strażnikiem równie godnym zaufania, jak człowiek - ułożony do walki, miał się przed obcymi na baczności.

              Vanye ufał siwemu ogierowi jak towarzyszowi na warcie, dzięki niemu nie czuł się tak samotny na tym świecie. Czuł sytość, noc była ciepła, obok płynął strumień, w którym mógł ugasić pragnienie i z pewnością nie brak tu było dzikiej zwierzyny. Wzeszedł mały, niegroźny księżyc, drzewa szumiały wokół jak w utraconych puszczach Anduru - zbawienna to rzecz, gdy nie istnieje droga powrotna do domu, natknąć się na coś, co go przypomina. Mógłby spokojnie odpocząć, gdyby „Odmieniec” wskazał inny kierunek.

              Brzask wstał miękko i delikatnie, przy wtórze śpiewu ptactwa i parskania koni. Vanye wciąż siedział z głową wspartą na dłoni, usiłując nie zamknąć zamglonych oczu. Rozejrzał się dookoła w pierwszych, miękkich promieniach dziennego światła.

              Morgaine za jednym zamachem uniosła się, sięgnęła po broń i zamrugała na jego widok zawiedziona, wspierając się na łokciu.

              - Co się stało? Czyżbyś zasnął na warcie?

              Potrząsnął głową. Spodziewał się nawet wybuchu jej gniewu.

              - Postanowiłem cię nie budzić. Wyglądasz na przemęczoną.

              - Sądzisz, że wyświadczysz mi uprzejmość, spadając w ciągu dnia z siodła?

              Uśmiechnął się i jeszcze raz zaprzeczył, przygotowany na kąśliwe uwagi. Ich żądło bywało bolesne. Nie znosiła, gdy ktoś troszczył się o nią, dla udowodnienia swych racji była zbyt skłonna brać wszystko na siebie, nawet gdy mogła odpocząć. W ich wypadku nie powinno oczywiście tak być; on był ilinem, a ona liyo. On był wasalem, a ona suzerenem. Jednak nie chciała nauczyć się polegać na innych.

              Spodziewa się mojej śmierci, pomyślał stroskany dalekim echem złowróżbnego przeczucia. Tak jak innych, którzy byli jej sługami. Czeka na to.

              - Mam osiodłać konie, liyo?

              Usiadła, zarzuciła sobie koc na ramiona i wbiła wzrok w ziemię, przykładając dłonie do skroni.

              - Muszę się zastanowić. Musimy znaleźć drogę powrotu.


              - Najlepiej się myśli, gdy jest się wypoczętym.

              Przelotnie zajrzała mu w oczy i natychmiast pożałował uszczypliwych uwag, na które, strapiony jej nawykami, uparcie sobie pozwalał. Wiedział, że teraz wybuchnie i przypomni mu jego miejsce. Przeżył coś podobnego ze sto razy lub więcej i marzył tylko, by mieć to już za sobą.

              - Najpewniej tak - odparła cicho, zbijając go z pantałyku. - Tak, siodłaj konie.

              Wstał i z ciężkim sercem zrobił, co mu kazała. Jego ruchom towarzyszył ból. Kulał i dawało mu się we znaki kłucie w boku. Pęknięte żebro, pomyślał. Nie ulegało wątpliwości, że ona też cierpiała. Ciała zdrowiały, sen przywracał siły. Zaniepokoił go jednak jej niespodziewany spokój, a w nim samym uczucie rezygnacji i desperacji. Podróżowali razem zbyt długo, w tempie nużącym dla ciała i nerwów, bez odpoczynku, chwili wytchnienia - od świata do świata. Nie umarli od ran, ale przecież pozostawała jeszcze dusza, przytłoczona brzemieniem zbyt licznych śmierci i wojen, horrorem, który wciąż ich ścigał, polował na nich, do którego teraz musieli powrócić. Nagle zatęsknił do jej gniewu, do czegoś, co było dla niego zrozumiałe.

              - Liyo - odezwał się, uporawszy się z końmi, gdy ona na klęczkach zakopywała ognisko i zacierała wszelkie po nim ślady. Uklął na oba kolana, on był przecież ilinem. - Liyo, przychodzi mi na myśl, że skoro nasi wrogowie są w miejscu, do którego musimy powrócić, to szybko się stamtąd nie ruszą. Dla nich przejście nie było łatwiejsze niż dla nas. W naszym imieniu, liyo, błagam cię. Wiesz, że będę z tobą szedł dopóty, dopóki będziesz uważała, że to jest z korzyścią dla ciebie i zrobię wszystko, czego zażądasz. Ale jestem znużony, dręczą mnie nie zagojone rany i - w moim mniemaniu - odrobina odpoczynku, kilka dni na odświeżenie koni, upolowanie zwierzyny i odnowienie zapasów... Czyż rozsądniej nie byłoby zatrzymać się na dłuższy popas?

              Błagał we własnym imieniu. Gdyby zdradził się, że troszczy się o nią, wtedy instynktowny upór nakazałby jej sprzeciwić się twardo zdrowemu rozsądkowi. Mimo to spodziewał się raczej wybuchu gniewu niż zgody. Ona jednakże kiwnęła ociężale głową i - czym poczuł się jeszcze bardziej zmieszany - położyła mu dłoń na ramieniu. To było przelotne muśnięcie, jednak pomiędzy nimi nieczęsto dochodziło do takich gestów, a przejawów zażyłości nie było nigdy.

              - Wyjedziemy dziś na skraj puszczy - powiedziała - zobaczymy, jaką grę zacząć. Zgadzam się, że nie powinniśmy przemęczać koni; zasłużyły na mały odpoczynek, tu i ówdzie zaczynają już wystawać im kości. Zauważyłam, że kulejesz, często używasz tylko jednej ręki, a mimo to chcesz wziąć wszystkie obowiązki na siebie. Gdyby ci na to pozwolić, robiłbyś wszystko sam.

              - Czyż nie tak być powinno?

              - Wielekroć byłam wobec ciebie niesprawiedliwa. Proszę, byś mi to wybaczył.

              Próbował się uśmiechnąć, zbyć jej słowa, bo coraz bardziej nie w smak mu było ogarniające go uczucie melancholii. Ludzie przeklęli Morgaine - w Andurze i w Kurshu, w Shiuanie i Hiuaju, i na rozdzielających je ziemiach. Z powodu szaleństwa, które pchało ją do czynu, poległo więcej przyjaciół niż wrogów. Raz poświęciłaby nawet jego życie i zrobiłaby to powtórnie, czego - uczciwie - nie ukrywała.

              - Liyo - odezwał się - rozumiem cię lepiej, niż myślisz.

              Wiem, co tobą kieruje, choć nie zawsze pojmuję dlaczego.

              Jestem tylko związanym przysięgą ilinem i nie mogę się spierać z tym, komu dałem swe przyrzeczenie. Wiem jednak jedno: to, czemu ty służysz, jest bezlitosne. Jesteś szalona, jeśli myślisz, że trzyma mnie przy tobie tylko przysięga, którą ci złożyłem.

              Słowa zostały wypowiedziane. Pożałował tego i wstał, by przytroczyć ich rzeczy do siodeł. Zrobiłby wszystko, by uniknąć jej wzroku.


              Morgaine milczała podczas jazdy, która okazała się przyjemną wycieczką wzdłuż krętego łożyska strumienia. Pokonało go w końcu znużenie po nie przespanej nocy, a więc schylił głowę i objąwszy się ramionami zasnął w siodle, tak jak to robią Kurshinowie. Wysunęła się na czoło i strzegła go przed gałęziami. Słońce przygrzewało, szelest liści bardzo przypominał puszczę w Andurze, tak jakby czas wygiął swój grzbiet do tyłu, a oni jechali ścieżką, którą kiedyś wyruszyli.

              Coś trzasnęło w zaroślach i spłoszyło konie. Obudził się natychmiast, sięgając po miecz.

              - Jeleń! - Wskazała poprzez drzewa miejsce, gdzie na boku leżało zwierzę.

              To nie był jeleń, ale coś bardzo podobnego, o sierści przedziwnie nakrapianej w złote cętki. Zsiadł z konia, nie wypuszczając miecza z ręki, czując respekt przed rozłożystym porożem, ale kiedy go dotknął, przekonał się, że zwierzę było martwe jak kamień. Morgaine miała w zanadrzu jeszcze inną broń oprócz „Odmieńca”, broń qhalów, zabijającą na odległość bez szmeru i bez zadawania widocznych ran. Zeskoczyła z siodła i podała mu swój nóż myśliwski. Przystąpił do obdzierania ofiary ze skóry, wracając myślami w inne czasy, do innego zwierzęcia: prawdziwego jelenia i zimowej burzy w górach, w jego rodzinnym kraju.

              Otrząsnął się z tych wspomnień.

              - Gdybym to ja polował - powiedział - łupem byłaby jakaś drobna zwierzyna i ryby, a coś takiego trafiałoby się niezwykle rzadko. Muszę mieć własny łuk, liyo.

              Wzruszyła ramionami. Prawdę mówiąc, jego duma została wystawiona na szwank, choć przecież to ona powinna żywić swego ilina. Czasami wyczuwał, że i jej duma cierpi, iż miast ogniska domowego może mu ofiarować tylko miejsce przy obozowym ogniu, pod baldachimem z gałęzi, i zazwyczaj szczupłe racje żywności. Ze wszystkich panów, którzy mogliby usidlić ilina, Morgaine była bez wątpienia najpotężniejszym, lecz i najbiedniejszym. Dała mu zagrabiony oręż, skradzionego wierzchowca i takież zapasy. Żyli jak banda tępych rzezimieszków. Lecz od dziś przez kilka dni głód nie miał im w nocy doskwierać i zauważył, że to dlatego ugodziła w nią ukryta w jego słowach obelga. Wtedy poniechał pychy i ślubował wdzięczność za otrzymany dar.


              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin