Chandler Raymond - Kobieta w jeziorze.rtf

(154 KB) Pobierz
tytuł: "Kobieta w jeziorze"

tytuł: "Kobieta w jeziorze"

autor: Raymond Chandler

Przeł. Andrzej Zerwałd

 

Warszawa 1990

Pisał R. Duń

Korekty dokonały

K. Kruk

i K. Markiewicz

 

* * *

 

I. Nie powiadamiając władz

 

Rozsiadłem się właśnie złożywszy nowiutkie buty na blacie biurka, kiedy wpadł Violets M'Gee. Sierpniowy ranek był ospały, upalny i parny, nawet prześcieradło kąpielowe nie wystarczało do ocierania potu z karku.

- Jak leci, chłopcze? - spytał, jak zwykle, Violets. - Od tygodnia nic się nie dzieje, co? Pewien facet, nazywa się Howard Melton i pracuje w Avenant Building, zgubił żonę. Jest dyrektorem filii Doreme Cosmetic Company. Ma swoje powody, żeby oficjalnie nie zgłaszać zaginięcia małżonki. Szef go trochę zna. Przejdź się tam, tylko przedtem zdejmij te buty. Wyglądasz w nich, jakbyś się wybierał na paradę. Violets M'Gee pracuje jako śledź w wydziale zabójstw w Biurze Szeryfa i gdyby nie drobne zlecenia, które mi czasem daje z dobroci serca, z trudem wiązałbym koniec z końcem. Ta sprawa zapowiadała się trochę inaczej, zdjąłem więc nogi z biurka, i jeszcze raz wytarłem kark i wyszedłem. Avenant Building stoi na rogu OLive i Sixth, prowadzi do niego chodnik w czarno-białą szachownicę. Windy obsługują tu dziewczyny w szarych jedwabnych rubaszkach i bufiastych beretach, jakich używają artyści malarze, żeby farba nie chlapała im na włosy. Doreme Cosmetic Company zajmowała ładny lokal na szóstym piętrze. Recepcję z lustrzanymi ścianami i perskimi dywanami zdobiły wazony z kwiatami i dziwaczne połyskujące rzeźby. Miła blondyneczka siedziała przy centralce telefonicznej, wbudowanej w duże biurko, na którym stały kwiaty i umieszczona pod kątem tabliczka z napisem: "Panna Van de Graaf". Panna miała okulary ~a la Harold Lloyd, włosy ściągnięte do tyłu i związane wysoko, w strefie wiecznego śniegu. Powiedziała, że pan Howard Melton jest akurat na konferencji, ale ona może przy sposobności podać mu moją wizytówkę, i spytała, w jakiej przyszedłem sprawie. Odparłem, że nie mam wizytówki, a nazywam się John Dalmas, od pana Westa.

- Kto to taki, pan West? - zapytała ozięble - czy pan Melton go zna?

- Nie mam pojęcia, siostro. Nie znając pana Meltona, nie znam jego przyjaciół.

- Jakiego rodzaju sprawa pana sprowadza?

- Osobista.

- Aha. Szybko położyła parafę na trzech papierkach leżących na biurku, żeby nie cisnąć we mnie kałamarzem. Wyszedłem na korytarz i usiadłem w niebieskim skórzanym fotelu z chromowanymi poręczami. Wyglądem, zapachem i w dotyku niezwykle wprost przypominał fotel fryzjerski. Mniej więcej po pół godzinie otwarły się drzwi za metalową balustradą i tyłem wyszło dwóch zaśmiewających się mężczyzn. Trzeci przytrzymywał drzwi i wtórował im. Uścisnęli sobie ręce, tamci dwaj opuścili lokal, a trzeci w mgnieniu oka zmazał uśmiech z twarzy i spojrzał na pannę Van de Graaf.

- Są jakieś sprawy? - spytał władczym głosem? Sekretarka zaszeleściła papierami.

- Nie, proszę pana. Jakiś pan... Dalmas chciałby się z panem widzieć. Od pana Westa. W sprawie osobistej.

- Nie znam takiego - warknął szef. - Mam już tyle polis ubezpieczeniowych, że nie nadążam z płaceniem stawek. Popatrzył na mnie krótko i nieprzyjaźnie, po czym zniknął w swoim pokoju, trzaskając drzwiami. Panna Van de Graaf uśmiechnęła się do mnie z lekkim żalem. Zapaliłem papierosa i dla odmiany założyłem lewą nogę na prawą. Po pięciu minutach drzwi za balustradą znów się otwarły, mężczyzna wyszedł w kapeluszu na głowie i obrażonym tonem oznajmił, że wróci za pół godziny. Minął bramkę w balustradzie i ruszył w stronę wyjścia, wtem jednak, zrobiwszy zgrabny zwrot, podszedł do mnie wielkimi krokami. Patrzył z góry - potężny mężczyzna, sześć stóp i dwa cale, odpowiedniej do wzrostu budowy. Gładko wymasowana twarz nosiła ślady hulaszczego życia. Oczy miał czarne, surowe i zdradliwe.

- Pan chciał się ze mną widzieć? Wstałem, wyciągnąłem portfel i podałem mu wizytówkę. Obejrzał ją i obrócił w palcach. Jego wzrok wyrażał zamyślenie.

- Kto to jest pan West?

- Nie mam pojęcia. Spojrzał mi prosto w oczy, surowo, ale z zainteresowaniem.

- To dobry pomysł - powiedział. - Chodźmy do gabinetu. Sekretarka tak się zdenerwowała, że kiedy przechodziliśmy obok niej przez bramkę w balustradzie, próbowała parafować trzy papierki naraz. Gabinet był długi, mroczny i cichy, ale bynajmniej nie chłodny. Na ścianie wisiała duża fotografia, przedstawiająca ponurego typa, który w swoim czasie z niejednego pieca chleb jadł. Potężny mężczyzna przeszedł za biurko, warte przynajmniej osiemset dolarów, i usadowił się w wyściełanym fotelu dyrektorskim z wysokim oparciem. Popchnął ku mnie skrzyneczkę z cygarami. Zapaliłem, a on przyglądał mi się przez chwilę zimnym, nieruchomym wzrokiem.

- To sprawa bardzo poufna - zaczął.

- Aha. Jeszcze raz obejrzał moją wizytówkę i wsunął ją do portfela ze złoceniami.

- Kto pana przysłał?

- Przyjaciel z Biura Szeryfa.

- Musiałbym wiedzieć o panu troszkę więcej. Podałem mu dwa nazwiska i telefony. Sięgnął po aparat, poprosił o miasto i sam wykręcił numery. Zastał oba moje kontakty. Po czterech minutach odłożył słuchawkę i znów wyciągnął się w fotelu. Obaj otarliśmy sobie kark z potu.

- Na razie wszystko się zgadza

- powiedział. - Teraz niech mi pan udowodni, że jest pan tym, za kogo się podaje. Wyjąłem portfel i pokazałem mały fotostat licencji. To mu wystarczyło.

- Jaka jest pańska stawka?

- Dwadzieścia pięć dolców dziennie i zwrot kosztów.

- To za dużo. Jakiego rodzaju koszta wchodzą w grę?

- Benzyna i olej, od czasu do czasu łapówka, posiłki i whisky. Głównie whisky.

- Czy pan nic nie je, kiedy pan nie pracuje?

- Jem, ale nie tak dobrze. Uśmiechnął się. W jego uśmiechu, tak jak we wzroku, było coś lodowatego.

- Chyba się jakoś dogadamy - stwierdził. Otworzył szufladę i wyjął butelkę szkockiej. Napiliśmy się. Postawił butelkę na podłodze, otarł usta, zapalił papierosa ozdobionego monogramem i zaciągnął się z lubością.

- Niech pan spuści do piętnastu - zaproponował. - W dzisiejszych czasach... I proszę nie przesadzać z piciem.

- Chciałem pana nabrać - stwierdziłem. - Człowiekowi, którego nie da się nabrać, nie można ufać. Znów się uśmiechnął.

- Umowa stoi. Ale pierwszy warunek to obietnica, że w żadnym wypadku nie będzie się pan kontaktował ze swoimi przyjaciółmi gliniarzami.

- Zgoda, jeśli pan nikogo nie zamordował. Wybuchnął śmiechem.

- Na razie nikogo. Ale uprzedzam, że twardy ze mnie gość. Chcę, żeby pan trafił na ślad mojej żony, ustalił, gdzie obecnie przebywa i co robi, w dodatku tak, by ona o tym nie wiedziała. Znikła jedenaście dni temu - dwunastego sierpnia - z naszego domku letniego nad jeziorem Little Fawn. To jeziorko, które należy do mnie i dwóch innych facetów. Trzy mile od Puma Point. Oczywiście wie pan, gdzie to jest.

- W górach San Bernardino, jakieś czterdzieści mil od miasteczka San Bernardino.

- Tak. Strzepnął popiół na blat biurka i pochylił się, żeby go zdmuchnąć na podłogę.

- Little Fawn ma zaledwie nieco ponad ćwierć mili długości. Zbudowaliśmy nad nim tamę, licząc na wzrost cen gruntu - ale się przeliczyliśmy. Są tam cztery domki. Mój, dwa, które należą do moich przyjaciół, oba tego lata nie zamieszkane, i czwarty, nad tym brzegiem bliżej szosy. Mieszka w nim niejaki William Haines z żoną. Inwalida wojenny na rencie. Nie płaci czynszu, za to pilnuje domków. Moja żona spędzała tam lato i miała wrócić do miasta dwunastego z powodu obowiązków towarzyskich, jakie ją czekały w sobotę. Nie wróciła. Kiwnąłem głową. Mężczyzna otworzył zamykaną na klucz szufladę i wyjął kopertę, a z niej zdjęcie i telegram, który pchnął w moją stronę. Wysłany 15 sierpnia o #/9#18, był zaadresowany do Howarda Meltona, 715 Avenant Building Los Angeles, i brzmiał: "Jadę po meksykański rozwód stop wychodzę za Lance'a stop żegnaj i powodzenia stop Julia". Odłożyłem żółty blankiet na biurko.

- Julia to imię mojej żony - wyjaśnił Melton.

- A kto to jest Lance?

- Lancelot Goodwin. Jeszcze rok temu był moim osobistym sekretarzem. Potem dostał trochę forsy i odszedł. Od dawna wiem, że Julia i on czuli do siebie miętę, o ile można to tak nazwać.

- Ależ proszę, jeśli o mnie chodzi. Popchnął zdjęcie przez szerokość biurka. Amatorska fotografia na błyszczącym papierze przedstawiała szczupłą, drobną blondynkę i wysokiego, smukłego, przystojnego, może odrobinę za bardzo przystojnego, bruneta w wieku lat trzydziestu pięciu. Blondynka mogła mieć od osiemnastu do czterdziestu lat. Taki typ urody. Z tych, co zachowują linię, nie odmawiając sobie jedzenia. Miała na sobie kostium kąpielowy, który nie zmuszał do natężania wyobraźni, Mężczyzna był w kąpielówkach. Siedzieli na piasku, pod pasiastym plażowym parasolem. Położyłem zdjęcie na telegramie.

- Oto wszystkie dowody rzeczowe - powiedział Melton - ale nie wszystkie fakty. Napije się pan? Nalał, wypiliśmy. Znów odstawił butelkę na podłogę. Wtem zadzwonił telefon. Rozmawiał krótko, potem zastukał w widełki i poprosił sekretarkę, żeby go z nikim nie łączyła.

- Z początku nic więcej się nie działo - podjął. - Ale w zeszły piątek spotkałem na ulicy Lance'a Goodwina. Twierdzi, że od paru miesięcy nie widział się z Julią. Wierzę mu, bo Lance to facet bez kompleksów, który niczego się nie boi. Stać by go było na to, żeby w razie czego powiedzieć mi prawdę prosto w oczy. Przy tym myślę, że on sam będzie trzymał język za zębami.

- Czy mogli tu wchodzić w grę jacyś inni mężczyźni?

- Nie. Jeśli jacyś byli, ja nic o tym nie wiem. Podejrzewam, że Julia trafiła gdzieś do pudła i udało się jej, za pomocą łapówki, albo w inny sposób, ukryć swoją tożsamość.

- Do pudła? Za co? Zawahał się.

- Julia jest kleptomanką. - Powiedział spokojnie po chwili.

- Nieszkodliwą i tylko od czasu do czasu. Przeważnie wtedy, gdy za dużo pije. Miewa takie okresy. Dotąd próbowała swoich sztuczek tu, w Los Angeles, w dużych domach towarowych, gdzie mamy otwarte konto. Złapali ją parę razy, ale zawsze się wyłgała i sprzedawcy wystawiali rachunek. Nie było dotychczas większego skandalu, którego bym nie umiał zatuszować. Ale w obcym mieście... Przerwał i zmarszczył brwi.

- Muszę uważać, żeby nie stracić posady w Doreme - stwierdził.

- Czy kiedyś jej zdejmowano?

- Co proszę?

- Czy zdejmowano jej odciski palców?

- Nic mi o tym nie wiadomo - powiedział, wyraźnie zaniepokojony.

- A ten Goodwin wie o jej ubocznym hobby?

- Trudno powiedzieć. Mam nadzieję, że nie. Sam, rzecz prosta, nigdy o niczym takim ze mną nie rozmawiał.

- Chciałbym dostać jego adres.

- Jest w książce telefonicznej. Goodwin ma domek w rejonie Chevy Chase, koło Glendale. Na zupełnym odludziu. Mam podejrzenie, że Lance to samotny myśliwy. Wszystko ładnie się układało, ale nie powiedziałem tego na głos. Nie wiedziałem, skąd w najbliższym czasie mógłbym się spodziewać jakichś innych uczciwie zarobionych pieniędzy.

- Był pan oczywiście nad Little Fawn po zaginięciu żony? Zaskoczyłem go tym pytaniem.

- Prawdę mówiąc - nie. Nie widziałem powodu. Dopóki nie spotkałem Lance'a przed wejściem do Klubu Sportowego, przypuszczałem, że on i Julia są gdzieś razem, może nawet już po ślubie. Rozwody meksykańskie załatwia się szybko.

- A co z pieniędzmi? Miała przy sobie dużo forsy?

- Nie wiem. Julia odziedziczyła sporo pieniędzy po ojcu. Sądzę, że w razie potrzeby mogłaby dysponować grubszą forsą.

- Rozumiem. A jak była ubrana

- nie, tego nie może pan wiedzieć. Potrząsnął głową.

- Nie widziałem jej od dwóch tygodni. Zwykle nosiła ciemne rzeczy. Może Haines panu powie. Przypuszczam, że on wie o jej zaginięciu. Mam nadzieję, że będzie umiał trzymać gębę na kłódkę. Uśmiechnął się krzywo.

- Miała - kontynuował po chwili - ośmiokątny platynowy zegarek na bransoletce z dużych płytek. Prezent urodzinowy. W środku było wyryte jej imię. Miała też pierścionek z diamentem i szmaragdami oraz platynową ślubną obrączkę z wygrawerowanym napisem: "Howard i Julia Meltonowie, 27 lipca 1926".

- Ale nie podejrzewa pan jakiejś nieczystej sprawy?

- Nie - zaprzeczył i odrobinę się zaczerwienił. - Już mówiłem, co podejrzewam.

- Co mam robić, jeśli siedzi gdzieś w pudle? Zawiadomić pana i czekać?

- Oczywiście. A jeśli jest na wolności, niech pan jej nie spuszcza z oka, dopóki nie przyjadę. Myślę, że dam sobie radę w każdej sytuacji.

- Taak. W końcu kawał z pana chłopa. Mówi pan zatem, że żona wyjechała znad jeziora dwunastego sierpnia. Ale sam pan tam nie był. Więc wyjechała - czy tylko miała wyjechać - czy też wnioskował pan z daty telegramu?

- Brawo. Zapomniałem o jednym. Julia faktycznie wyjechała dwunastego. Nie lubiła jeździć nocą, więc wyruszyła po południu i zatrzymała się w hotelu Olimpia, gdzie poczekała na pociąg. Wiem o tym, ponieważ po tygodniu zadzwonił do mnie hotelarz, poinformował, że auto stoi u nich w garażu i spytał, kiedy je odbiorę. Powiedziałem, że wpadnę, jak będę miał czas.

- No cóż, panie Melton. Myślę, że rozejrzę się po okolicy, a najpierw sprawdzę tego Lancelota Goodwina. Być może nie powiedział panu całej prawdy. Melton wręczył mi książkę telefoniczną okolic Los Angeles. Znalazłem. Lancelot Goodwin mieszkał przy Chester Lane 3416. Nie znałem tej ulicy, ale w samochodzie miałem mapę.

- Pojadę tam i trochę powęszę. Przydałoby mi się nieco forsy na koncie. Powiedzmy stówę.

- Na początek wystarczy pięćdziesiąt. Wyjął portfel ze złoceniami i wręczył mi dwie dwudziestki oraz dziesięciodolarówkę.

- Wezmę od pana pokwitowanie, tak dla porządku. Miał w biurku kwitariusz, napisał, co tam chciał, a ja podpisałem. Schowałem oba dowody rzeczowe do kieszeni i wstałem. Wymieniliśmy uścisk dłoni. Zostawiłem go, czując, że jest to facet, który myli się rzadko, zwłaszcza w sprawach pieniężnych. Kiedy wychodziłem, sekretarka spojrzała na mnie koso. Myślałem o tym z niepokojem prawie do samej windy.

 

* * *


II. Wymarły dom

 

Samochód stał na parkingu po drugiej stronie ulicy, pojechałem więc Fifth w kierunku północnym, skręciłem na lewo od Flower, potem zjechałem w Glendale Boulevard i wreszcie znalazłem się w samym Glendale. Była pora lunchu, więc zatrzymałem się i zjadłem kanapkę. Chevy Chase to głęboki kanion przerzynający podgórze, na pograniczu Glendale i Pasadeny. Teren jest gęsto zalesiony, a boczne drogi bywają ciemne i zarośnięte. Chester Lane okazała się tak ciemna, jakby biegła przez sekwojową puszczę. Na samym jej końcu mieścił się domek Goodwina - mały bungalow w stylu angielskim, ze stromym dachem i oprawionymi w ołów szybami, które nie przepuszczałyby wiele światła, nawet gdyby było co przepuszczać. Domek przycupnął między dwoma wzgórzami, od frontu, prawie na samej werandzie, rósł olbrzymi dąb. Istne gniazdko rozkoszy. Stojący obok domku garaż był zamknięty. Poszedłem zygzakowatą ścieżką, wyłożoną kamieniami, i nacisnąłem dzwonek. Słyszałem, jak dzwoni gdzieś w głębi, tym głuchym dźwiękiem, charakterystycznym dla dzwonków w opustoszałych domach. Spróbowałem jeszcze dwa razy. Nikt nie otworzył. Przedrzeźniacz usiadł na ładnie utrzymanym trawniku przed domkiem, wygrzebał sobie robaka i odfrunął. Ktoś zapalił silnik samochodu, gdzieś za zakrętem, poza zasięgiem mego wzroku. Po drugiej stronie ulicy stał nowiutki dom, z tabliczką "Na sprzedaż" wbitą w kupę nawozu przemieszanego z nasionami trawy. W pobliżu nie było innych domów. Jeszcze raz nacisnąłem dzwonek i krótko załomotałem kołatką w kształcie wystającego z lwiej paszczy pierścienia. Potem zszedłem z werandy i przez szparę w drzwiach zajrzałem do garażu. Stał tam jakiś lśniący w przyćmionym świetle samochód. Węszyłem dalej; za domkiem zobaczyłem jeszcze dwa dęby, palenisko na śmieci, a pod jednym z dębów zielony stół ogrodowy i trzy krzesła. Ten zacieniony zakątek był tak cichy i spokojny, że wzięła mnie ochota odpocząć. Podszedłem jednak do tylnych drzwi domku, oszklonych w górnej części i zamykanych na sprężynowy zatrzask, by spróbować przekręcić gałkę. To nie był mądry pomysł. Drzwi ustąpiły, więc zaczerpnąłem głęboko powietrza i wszedłem. Ten Lancelot Goodwin będzie musiał wysłuchać moich argumentów, jeśli to pułapka. A jeśli nie, chciałem się trochę rozejrzeć po jego włościach. Coś mnie w tym człowieku niepokoiło, może jego imię? Drzwi prowadziły do sieni, przedzielonej kilkoma wąskimi i wysokimi przepierzeniami. Z sieni inne drzwi, też na zatrzask, i też nie zamknięte, wiodły do kuchni z jaskrawymi kafelkami i obudowaną drewnem kuchenką gazową. Obok zlewu stało mnóstwo pustych butelek. Były tu ponadto dwie pary wahadłowych drzwi. Pchnąłem te, które wiodły ku frontowi domku. UJrzałem jadalnię z barkiem, na którym stało jeszcze więcej butelek, tym razem wcale nie pustych. Salonik znajdował się po mojej prawej, za łukowatym wejściem. Nawet w środku dnia było w nim ciemno. Ładnie umeblowany, miał wbudowane w ścianę półki, pełne książek, których nie kupowano całymi seriami. W kącie stało meblowe radio, a na nim szklanka do połowy wypełniona bursztynowym płynem. W środku pływał jeszcze lód. Radio buczało z cicha, za skalą jarzyło się światło. Odbiornik był włączony, ale zupełnie ściszony. Wszystko to wyglądało zabawnie. Obróciłem się i w lewym rogu pokoju zobaczyłem coś jeszcze zabawniejszego. W głębokim fotelu obitym brokatem, opierając stopy w kapciach na podobnie obitym stołeczku, siedział jakiś mężczyzna. Miał na sobie rozpiętą pod szyją koszulkę polo i kremowe spodnie z białym paskiem. Lewa ręka spoczywała na szerokiej poręczy fotela, podczas gdy prawa zwisała ociężale z drugiej poręczy na jednobarwny, matoworóżowy dywan. Był to szczupły brunet, przystojny i dobrze zbudowany. Jeden z tych facetów, co szybko się poruszają i są silniejsi, niż na to wyglądają. Lekko rozwarte wargi odsłaniały krawędzie zębów. Głowę przechylił nieco, jakby się zdrzemnął po paru szklaneczkach przy dźwiękach muzyki. Był jeszcze rewolwer, na podłodze, obok prawej ręki mężczyzny, no i była też czerwona dziura z osmalonymi brzegami, w samym środku jego czoła. Z brody spokojnie kapała krew, padając na białą koszulkę polo. Przez całą minutę - która w takich okolicznościach może być długa jak kciuk kręgarza - nie drgnął mi żaden muskuł. Jeśli w ogóle oddychałem, to tylko ukradkiem. Tkwiłem w miejscu, sflaczały niczym pęknięty wrzód, i przyglądałem się, jak krew pana Lancelota Goodwina zbiera się na jego brodzie w małe krople, przypominające perełki, a potem powoli, raz po raz, spada, powiększając sporą czerwoną plamę, zakłócającą biel koszulki polo. Miałem wrażenie, że w ciągu tej minuty krew skapywała coraz wolniej. W końcu podniosłem jedną nogę, wydobywając ją z cementu, w którym ugrzęzła, zrobiłem krok, potem dociągnąłem z trudem drugą jak kulę u łańcucha. Wlokłem się przez mroczny, pogrążony w ciszy pokój. Kiedy podszedłem bliżej, coś zamigotało mu w oczach. Pochyliłem się nad nim, chcąc napotkać jego wzrok. Daremnie. Nigdy się to nie udaje, jeśli oczy są martwe. Zawsze patrzą trochę w bok albo w górę, albo w dół. Dotknąłem jego twarzy. Była ciepła i nieco wilgotna. Pewnie od alkoholu. Nie żył najwyżej od dwudziestu minut. Zrobiłem szybki unik, ogarnięty wrażeniem, że ktoś czai się za mną z maczugą, ale nikogo nie było. Panowała cisza. Wypełniała cały pokój, wprost się z niego wylewała. Za oknem na drzewie zaćwierkał ptak, ale to tylko pogłębiło tę ciszę. Można ją było krajać jak chleb i smarować jak masło. Zacząłem rozglądać się po pokoju. Na podłodze, przed gipsowym kominkiem, leżała odwrócona fotografia w srebrnej ramce. Podniosłem ją przez chusteczkę i obejrzałem. Szkło pękło na ukos przez całą długość. Zdjęcie przedstawiało szczupłą blondynkę o niebezpiecznym uśmiechu. Wyciągnąłem fotkę, którą dał mi Howard Melton, i porównałem. Nie miałem wątpliwości, że to ta sama twarz, ale wyraz miała inny, zresztą był to dość pospolity typ urody. Ostrożnie zaniosłem zdjęcie do ładnie umeblowanej sypialni i otwarłem szufladę komody na wysokich nóżkach. Wyjąłem je z ramki, a samą ramkę starannie wytarłem chusteczką i wetknąłem pod stertę koszul. Może niezbyt mądrze, ale wydawało mi się, że tak będzie lepiej. Nie było chyba powodu do pośpiechu. Gdyby ktoś usłyszał i rozpoznał strzał, patrol policyjny już dawno by się zjawił. Wziąłem fotografię do łazienki, zmniejszyłem ją, posłużywszy się scyzorykiem, skrawki papieru wrzuciłem do ubikacji i spuściłem wodę. To, co zostało ze zdjęcia, wsunąłem do kieszeni koszuli i wróciłem do saloniku. Na niskim stoliczku koło lewej ręki nieboszczyka stała pusta szklanka. Powinny na niej pozostać jego odciski palców. Zarazem jednak ktoś inny mógł z niej pić i zostawić swoje. Oczywiście - kobieta. Siedziała na poręczy fotela, uśmiechając się słodko i przymilnie, a rewolwer kryła za plecami. To musiała być kobieta. Mężczyzna nie zastrzeliłby go w tak zupełnie rozluźnionej pozycji. Domyślałem się, co to za kobieta, i nie spodobało mi się, że zostawiła na podłodze swoje zdjęcie. To reklama w kiepskim stylu. Nie mogłem ryzykować ze szklanką. Wytarłem ją starannie i zrobiłem coś, co mi wcale się nie uśmiechało. Włożyłem mu szklankę w dłoń, po czym odstawiłem ją na stolik. Powtórzyłem tę operację z rewolwerem. Kiedy puściłem dłoń nieboszczyka, która przez chwilę była dłonią strzelca, zakołysała się jak wahadło w zegarze pradziadka. Podszedłem do radia i przetarłem je z wierzchu. Pomyślą, że była wyjątkowo przebiegła, że to jakaś kobieta całkiem innego pokroju, jeśli w ogóle bywają kobiety innego pokroju. Wybrałem cztery niedopałki ze śladami szminki w odcieniu zwanym Carmen

- szminki dla blondynek. Wyniosłem je do łazienki i powierzyłem miastu. Powycierałem ręcznikiem niektóre błyszczące urządzenia łazienkowe, zrobiłem to samo z klamką przy drzwiach wejściowych i uznałem, że mieszkanie jest czyste. Nie mogłem przecież powycierać dokładnie całego cholernego domku. Zatrzymałem się jeszcze, żeby popatrzeć na Lancelota Goodwina. Krew przestała płynąć. Ostatnia kropla na brodzie nie miała już nigdy opaść. Będzie tak wisiała, coraz ciemniejsza, połyskliwa, wieczna jak brodawka. Wyszedłem przez kuchnię i sień, wycierając po drodze jeszcze parę klamek, szybko minąłem boczną ścianę domku i rozejrzałem się na prawo i na lewo. Ponieważ w polu widzenia nie było nikogo, zwieńczyłem swe dzieło, dzwoniąc jeszcze parę razy do drzwi frontowych, a przy okazji wycierając starannie guzik dzwonka i klamkę. Wróciłem do swego samochodu i odjechałem. Mój pobyt w domku nie trwał dłużej niż pół godziny. A czułem się, jakbym walczył w wojnie domowej - od jej pierwszego do ostatniego dnia. Przebywszy dwie trzecie drogi powrotnej, stanąłem na rogu Alesandro Street i skryłem się w budce telefonicznej. Wykręciłem numer biura Howarda Meltona.

- Doreme Cosmetic Company - oznajmił szczebiotliwy głosik. - Dobry wietrzczóóór.

- Z panem Meltonem.

- Połączę pana z jego sekretarką - zaśpiewał głosik blondyneczki, którą postawiono w kącie, żeby nie mogła więcej psocić.

- Mówi Van de Graaf - odezwał się przyjemny głos, który pół tonu wyżej lub pół tonu niżej mógłby być albo uroczy, albo wyniosły. - Kogo mam zameldować panu Meltonowi?

- Johna Dalmasa.

- A czy... czy pan Melton zna pana, panie... Dalmas?

- Nie zaczynaj od nowa - odparłem. - Spytaj go, córko. Gdy mam ochotę na ceregiele idę na pocztę do okienka ze znaczkami. Wciągnęła powietrze tak głośno, że mało mi nie pękły bębenki. Potem była pauza, coś zaklekotało i odezwał się dźwięczny, oficjalny głos Meltona.

- Tak? Mówi Melton. Słucham.

- Muszę się z panem szybko zobaczyć.

- O co chodzi? - burknął.

- Powiedziałem to, co pan słyszał. Zaszły pewne nowe, jak to mówią chłopcy, okoliczności. Wie pan chyba, z kim pan rozmawia?

- Ależ tak, wiem. Chwileczkę. Muszę zajrzeć do terminarza.

- Do diabła z terminarzem - powiedziałem. - Sprawa jest poważna. Mam dość oleju w głowie. Nie wywracałbym panu porządku dnia, gdyby chodziło o głupstwo.

- Klub Sportowy - za dziesięć minut - oznajmił lakonicznie. - Niech mnie wywołają z czytelni.

- Droga zajmie mi trochę więcej. Odłożyłem słuchawkę, zanim zdążył zaprotestować. W samej rzeczy dojechałem po dwudziestu minutach. Posłaniec w hallu Klubu Sportowego wskoczył do staromodnej windy, przypominającej otwartą klatkę i po chwili był już z powrotem. Zawiózł mnie na trzecie piętro i pokazał drogę do czytelni.

- Po lewej stronie sali, proszę pana. Czytelnia nie była przeznaczona tylko do lektury, choć na długim mahoniowym stole leżały gazety i czasopisma, w oszklonych gablotach stały oprawne w skórę roczniki, a na ścianie wisiał olejny portret założyciela klubu, oświetlony z góry małą lampką z abażurem. Większą część sali zajmowały przytulne zakątki, w których stały olbrzymie miękkie fotele skórzane z wysokimi oparciami, a w nich w spokoju ducha drzemali weterani sportu z twarzami fioletowymi ze starości i wskutek nadciśnienia. Po cichu przemknąłem się przez czytelnię. Melton siedział w lewym krańcu, w odosobnionym zakątku między regałami, plecami do sali, a fotel, mimo że wysoki, nie całkiem zasłaniał jego dużą głowę bruneta. Obok dostawiono drugi fotel. Wślizgnąłem się na siedzenie i mrugnąłem do Meltona.

- Rozmawiajmy szeptem - polecił. - To miejsce popołudniowych drzemek. No więc, co się stało? Wynająłem pana po to, żeby sobie oszczędzić kłopotów, a nie przysporzyć nowych.

- Zgadza się - stwierdziłem i pochyliłem się ku jego twarzy. Pachniał whisky, ale przyjemnie.

- Ona go zastrzeliła. Lekko uniósł nieruchome brwi. Patrzył przed siebie twardym wzrokiem. Zęby miał mocno zaciśnięte. Westchnął, położył rękę na kolanie i uporczywie się w nią wpatrywał.

- Niech pan mówi - powiedział głosem twardym jak marmur. Obejrzałem się. Najbliższy staruszek drzemał nadal, a włoski w jego nosie drgały poświstując przy każdym wdechu i wydechu.

- Pojechałem do domku Goodwina. Nikt nie otwierał. Spróbowałem od tyłu. Było otwarte. Wszedłem. Radio włączone, ale ściszone. Dwie szklanki z alkoholem. Rozbita fotografia na podłodze przy kominku. Goodwin w fotelu, zastrzelony z bliska. Charakterystyczna rana. KOło jego prawej ręki na podłodze rewolwer. Automat kaliber dwadzieścia pięć - kobieca broń. Siedział tak, jakby nie wiedział, co mu się przydarzyło. Powycierałem szklanki, rewolwer, klamki, porobiłem odciski jego palców tam, gdzie powinny być, i uciekłem. Melton otwarł i zamknął usta. Zazgrzytał zębami. Zacisnął dłonie w pięści. Potem popatrzył na mnie surowo swymi czarnymi oczyma.

- Zdjęcie - powiedział ochryple. Sięgnąłem do kieszeni i pokazałem mu z daleka fotografię.

- Julia - stwierdził. Wydał z siebie dziwny, przejmujący świst, a jego ręce pokryły się kroplami potu. Schowałem zdjęcie do kieszeni.

- I co teraz? - wyszeptał.

- Wszystko możliwe. Ktoś mógł mnie widzieć, ale nie jak wchodziłem, ani jak wychodziłem. Z tyłu rosną drzewa. Miejsce jest osłonięte. Czy żona miała taki rewolwer? Melton opuścił głowę i złożył ją w dłoniach. Trwał w bezruchu, po czym uniósł twarz, zakrył rozpostartymi palcami i przez nie mówił do ściany, w którąśmy się obaj wpatrywali.

- Tak. Ale nigdy go nie nosiła. Podejrzewam, że on ją sprowokował, ten śmierdzący szczur. Powiedział to bardzo spokojnie, bez emocji.

- Niezły z pana zawodnik - dodał. - Teraz to wygląda na samobójstwo, prawda?

- Trudno przesądzić. Nie mając podejrzanego, mogą to tak potraktować. Zrobią mu na ręce test parafinowy, żeby się przekonać, czy strzelał. Taka jest obecnie procedura. Ale test nie zawsze bywa skuteczny, zresztą bez podejrzanego mogą zlekceważyć wynik. Nie rozumiem tylko tej historii ze zdjęciem.

- Ja także - wyszeptał, wciąż przez palce. - Chyba nagle wpadła w panikę.

- Aha. Zdaje pan sobie sprawę, że nadstawiam karku? Jeśli sprawa się wyda, odbiorą mi licencję. Oczywiście jest jeszcze nikła szansa, że to naprawdę było samobójstwo. Ale on nie wygląda na takiego. Będzie pan musiał wyciągnąć wniosek, panie Melton. Zaśmiał się ponuro. Potem odwrócił głowę, żeby na mnie popatrzeć, ale wciąż trzymał ręce przy twarzy. Zmierzył mnie wzrokiem przez palce.

- Dlaczego pan zrobił tam porządek? - spytał spokojnie.

- Sam nie mam pojęcia. Myślę, że nabrałem antypatii do tamtego

- z fotografii. Pomyślałem, że nie jest wart tego, co grozi pańskiej żonie - i panu.

- Pięć stów jako premia - powiedział. Odchyliłem się w fotelu i spojrzałem na niego zimno.

- Nie chciałbym nalegać. - bywam czasem twardy, ale nie w takich sprawach. Czy jednak nic więcej pan dla mnie nie ma? Przez całą długą minutę milczał. Wstał, rozejrzał się po sali, włożył ręce do kieszeni, czymś zabrzęczał, w końcu znów usiadł.

- Myli się pan, i to podwójnie

- odezwał się wreszcie. - Nie myślałem o szantażu i to nie miała być dola - za mała kwota. Czasy teraz ciężkie. Pan podjął dodatkowe ryzyko, a ja zaproponowałem dodatkowe wynagrodzenie. Niewykluczone, że Julia nie ma z tym nic wspólnego. To by tłumaczyło pozostawienie fotografii. W życiu Goodwina było wiele innych kobiet. Ale jeśli ta historia wyjdzie na jaw, i ja będę w nią wplątany, władze się do mnie dobiorą. Prowadzę delikatny interes, który ostatnio nie idzie najlepiej. Chętnie skorzystają z pretekstu.

- Nie o to chodzi - odparłem.

- Pytałem, czy nic więcej pan dla mnie nie ma. Wpatrywał się w podłogę.

- Tak. Jedną rzecz przemilczałem. Zdawało mi się, że nieważną. A teraz to mocno komplikuje sprawę. Parę dni temu, zaraz po tym, jak spotkałem Goodwina w mieście, zadzwoniono do mnie z banku i poinformowano, że pan Lancelot Goodwin pragnie zrealizować czek na tysiąc dolarów, płatne gotówką, wystawiony przez Julię Melton. Powiedziałem, że pani Melton wyjechała z Los Angeles, ale znam dobrze pana Goodwina i nie mam nic przeciwko realizacji czeku, jeśli tylko został poprawnie wypisany, a odbiorca ma dokumenty w porządku. W tych okolicznościach po prostu nie mogłem nic innego powiedzieć. Przypuszczam, że pieniądze wypłacono. Ale nie mam pewności.

- Myślałem, że Goodwin ma szmal. Melton wzruszył ramionami.

- Szantażysta kobiet, co? W dodatku żółtodziób, skoro bierze czeki. Myślę, że uda mi się rozegrać tę partię, panie Melton. Nie cierpię, kiedy te sępy z prasy żerują na takich historiach. Ale gdy dotrą do pana, ja się wycofuję, jeśli tylko będę się mógł wycofać. Po raz pierwszy się uśmiechnął.

- Dam panu od razu te pięćset dolarów. - stwierdził.

- Nie ma mowy. Zostałem wynajęty, żeby odszukać pańską żonę. Kiedy ją znajdę, wezmę na rękę pięćset dolarów, a o reszcie możemy zapomnieć.

- Przekona się pan, że można mi zaufać.

- Potrzebuję kartki polecającej do tego Hainesa, pańskiego sąsiada znad jeziora Little Fawn. Muszę udawać, że nigdy nie byłem w Chevy Chase. Przytaknął gestem i wstał. Podszedł do stołu i wrócił z kartką opatrzoną nadrukiem klubu. "Sz. Pan William Haines, Little Fawn Drogi Billu, Wpuść, proszę, oddawcę tej kartki, pana Johna Dalmasa, do naszego domku i oprowadź go po okolicy. Pozdrowienia Howard Melton" Złożyłem kartkę na czworo i dołączyłem do zbiorów zgromadzonych tego dnia.

- Nigdy panu tego nie zapomnę

- oznajmił Melton, kładąc mi rękę na ramieniu. - Wybiera się pan tam od razu?

- Chyba tak.

- Co pan spodziewa się znaleźć?

- Nic. Ale byłbym kpem, gdybym nie zaczął tam, gdzie zaczyna się trop.

- Oczywiście. Haines to swój chłop, choć trochę gburowaty. Za bardzo pozwala sobą rządzić ładnej blondynce, która jest jego żoną. Powodzenia. Uścisnęliśmy sobie ręce. Dłoń miał oślizłą jak ryba w oleju.

 

* * *


III. Mężczyzna z drewnianą nogą

 

W niecałe dwie godziny dojechałem do San Bernardino, gdzie po raz pierwszy w dziejach było prawie tak chłodno jak w Los Angeles i trochę mniej parno. Napiłem się kawy, kupiłem butelkę whisky, nabrałem benzyny i ruszyłem w góry. Aż do Bubling Springs niebo spowijały chmury. Potem nagle się przejaśniło, z gór wiał chłodny wiaterek, kiedy wreszcie dojechałem do potężnej tamy i mogłem rzucić okiem na niebieską powierzchnię jeziora Puma. Pływały po niej kajaki, a łódki z zewnętrznymi silnikami i motorówki wyścigowe burzyły wodę, robiąc wiele hałasu o nic. Wzbudzane przez nie fale przeszkadzały ludziom, którzy zapłaciwszy dwa dolary za kartę wędkarską, marnowali czas, próbując złowić rybę wartą dziesięć centów. Za tamą droga się rozdwajała. Moja wiodła wzdłuż południowego brzegu jeziora. Kluczyła wśród spiętrzonych zwałów granitu. Wysokie na sto stóp żółtawe sosny sondowały jasnoniebieskie niebo. Na otwartej przestrzeni rosły jasnozielone manzanity oraz niedobitki dzikich kosaćców, białe i różowe łubiny, a także pustynny jastrzębiec. Droga opadała następnie ku powierzchni jeziora, mijałem grupki namiotów i grupki dziewcząt w szortach, które jechały na rowerach i na skuterach, wędrowały pieszo poboczem drogi albo po prostu siedziały pod drzewami, pokazując nogi. Widziałem też tyle krów, że dałoby się zapełnić dużą fermę. Howard Melton kazał mi odbić od jeziora starą drogą do Redlands, milę przed Puma Point. Postrzępiona wstążka asfaltu wspinała się z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin