Preston i Child - Księga umarłych.doc

(2357 KB) Pobierz

Douglas Preston

Lincoln Child

 

 

 

Księga umarłych

 

 

 

 

 

 

Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej matce Nancy Child

 

 

 

 

 

Douglas Preston dedykuje tę książkę Annie Marguerite McCann Taggart

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

 

Chcieliśmy podziękować następującym osobom z Warner Books: Jaime Levine, Jamie Raab, Beth de Guzman, Jennifer Romanello, Maureen Egen i Devi Pillai. Dziękujemy również Larry'emu Kirshbaumowi, że uwierzył w nas od pierwszego dnia. Dziękujemy naszym agentom: Ericowi Simonoffowi z Janklow Nesbit Associates oraz Matthew Snyderowi z Creative Artists Agency Bukiet orchidei z cieplarni dla Eadie Klemm za utrzymywanie nas w schludności i otrzepywanie z kurzu. Hrabia Niccolo Capponi z Florencji we Włoszech zasugerował nam (to był genialny pomysł!), abyśmy wykorzystali w naszej książce poemat Carducciego. I jak zawsze szczególne podziękowania dla naszych żon i dzieci za ich miłość i wsparcie.

 

1

 

Promienie porannego słońca złociły brukowany podjazd dla pracowników przy nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej, oświetlając przeszkloną budkę strażniczą stojącą przed łukowato sklepioną granitową bramą. Wewnątrz wartowni, na fotelu siedział wygodnie mężczyzna mocno posunięty w latach i doskonale znany całemu personelowi muzeum. Pykał z zadowoleniem fajeczkę z kalebasy i cieszył się przyjemnym ciepłem jednego z tych nielicznych lutowych dni zdających się złudnie zwiastować nadejście wiosny, kiedy żonkile, krokusy i drzewka owocowe, skuszone promieniami słońca, zakwitały przedwcześnie tylko po to, by zwiędnąć parę dni później, jeszcze przed końcem miesiąca.

- Dzień dobry, doktorze - powtarzał raz po raz Curly, zwracając się tak do każdego wchodzącego, czy to pracownika kancelarii, czy dziekana z tytułem naukowym. Kuratorzy przychodzili i odchodzili, dyrektorzy wspinali się na szczyty kariery, rządzili w chwale, a ostatecznie popadali w zapomnienie, człowiek orał pole, by samemu zlec w ziemi, lecz wyglądało na to, że Curly nigdy nie opuści swojej wartowni. Był nieodłącznym elementem wystroju muzeum, jak ultrazaur witający zwiedzających w Wielkiej Rotundzie.

- Siema, papciu!

Marszcząc brwi na dźwięk tych nadmiernie poufałych słów, Curly odwrócił się, by ujrzeć posłańca wsuwającego paczuszkę przez okno jego budki strażniczej. Pakiet z głuchym łupnięciem wylądował na niewielkiej półeczce, gdzie strażnik trzymał tytoń i mitenki.

- Ejże! - rzucił Curly, dźwigając się z fotela i machając ręką przez okno. - Co to jest?

Ale kurier już się oddalił na potężnym górskim rowerze o grubych oponach; jego plecak pełen był innych, niedoręczonych jeszcze przesyłek.

- A niech mnie - mruknął Curly, wpatrując się w paczkę. Mierzyła dwanaście cali na osiem i miała jakieś osiem cali grubości; była opakowana w brązowy przetłuszczony papier i przewiązana staroświeckim szpagatem, którego nadawca bynajmniej nie żałował. Była tak pognieciona, że Curly zastanawiał się przez chwilę, czy po drodze tutaj kurier nie został aby potrącony przez ciężarówkę. Adres nakreślono dziecięcym charakterem pisma: Dla kustosza od skał i minerałów, Muzeum Historii Naturalnej.

Wpatrując się z zamyśleniem w paczuszkę, Curly wytrząsnął resztki tytoniu
z samego dna fajki. Muzeum każdego tygodnia otrzymywało od dzieci setki przesyłek zawierających najróżniejsze podarunki do kolekcji. Owe podarki mogły zawierać wszystko, od rozgniecionych robaków i bezwartościowych kamieni, po groty strzał
i zmumifikowane truchła zwierząt rozjechanych na szosie. Westchnął, po czym podniósł się ciężko ze swego wygodnego fotela i wcisnął paczkę pod pachę. Odłożył fajkę na bok, otworzył przesuwane drzwi do swojej wartowni, po czym wyszedł na jasno oświetlony podjazd i zamrugał dwukrotnie powiekami. Następnie odwrócił się w stronę punktu odbioru poczty, oddalonego zaledwie o kilkaset stóp, po drugiej stronie podjazdu.

- Co pan tam ma, panie Tuttle? - dobiegł go głos.

Curly odwrócił się w tę stronę. To był Digby Greenlaw, nowy zastępca kierownika do spraw administracyjnych, który wyszedł właśnie z tunelu prowadzącego na służbowy parking.

Curly nie odpowiedział od razu. Nie lubił Greenlawa i jego protekcjonalnego tonu. Tego, jak zwracał się do niego: Panie Tuttle. Kilka tygodni temu Greenlaw zakwestionował sposób, w jaki Curly sprawdził dokumenty osób wchodzących, skarżąc się, że strażnik nawet nie patrzy na nie. Do licha. Curly wcale nie musiał ich oglądać, znał z widzenia wszystkich pracowników muzeum.

- Paczkę - mruknął w odpowiedzi.

Głos Greenlawa przybrał oficjalny ton.

- Paczki powinny być dostarczane bezpośrednio do punktu odbioru poczty.
A pan nie powinien opuszczać swego posterunku.

Curly nie zatrzymał się. Był w takim wieku, kiedy człowiek odkrywa, iż najlepszym sposobem na uporanie się z dokuczliwymi problemami jest udawanie, że nie istnieją.

Usłyszał za sobą przyspieszone kroki pracownika pionu administracyjnego,
a jego głos przybrał na sile; najwyraźniej tamten uznał, że strażnik go nie usłyszał.

- Panie Tuttle? Mówiłem, że nie powinien pan zostawiać wartowni bez nadzoru!

Curly przystanął, odwrócił się.

- Dziękuję, że zechciał mi pan pomóc, doktorze.

Greenlaw spojrzał na paczuszkę i lekko przymrużył oczy.

- Nie powiedziałem, że sam ją tam odniosę.

Curly podał mu przesyłkę.

- Och, na miłość boską. - Greenlaw z irytacją wyciągnął rękę, ale dłoń mu zawisła w pół drogi. - Dziwnie wygląda. Co zawiera?

- Nie wiem, doktorze. Przysłano ją pocztą kurierską.

- Wygląda na to, że nie obchodzono się z nią należycie.

Curly wzruszył ramionami.

Ale Greenlaw wciąż nie wziął od niego przesyłki. Nachylił się w jej stronę, przyglądając się z uwagą.

- Papier jest rozerwany. Jest tu nieduży otwór... proszę spojrzeć, coś się wysypuje.

Curly opuścił wzrok. W jednym z rogów paczki faktycznie była dziura i wąską strużką wysypywał się przez nią brązowy proszek.

- Co u licha? - mruknął Curly.

Greenlaw cofnął się o krok.

- Sypie się stamtąd jakiś proszek. - Nieznacznie podniósł głos. - O Boże! Co to może być?

Curly stał jak wrośnięty w ziemię.

- Na miłość boską, Curly, rzuć to na ziemię! To wąglik!

Greenlaw zatoczył się w tył. Jego oblicze przepełniała panika.

- To atak terrorystyczny, niech ktoś wezwie policję! Miałem styczność z niebezpieczną substancją! O mój Boże, miałem styczność ze śmiertelnie groźną substancją!

Administrator, cofając się, upadł na bruk, zaczął drapać ziemię paznokciami, ale już po chwili poderwał się na nogi i rzucił do ucieczki.

Niemal natychmiast z budki strażniczej naprzeciwko wybiegło dwóch wartowników: jeden przechwycił Greenlawa, podczas gdy drugi podbiegł do Curly'ego.

- Co robisz? - wrzasnął Greenlaw. - Cofnij się! Dzwoń pod 911!

Curly nie ruszył się z miejsca, przez cały czas trzymał paczkę w ręku. To, co się działo, wykraczało poza jego dotychczasowe doświadczenia do tego stopnia, że jego umysł jakby się wyłączył.

Strażnicy cofnęli się, Greenlaw również. Przez chwilę na niewielkim dziedzińcu panowała osobliwa cisza. Wkrótce jednak rozległ się rozdzierający jęk syreny alarmowej, ogłuszający na tej niedużej przestrzeni. Niecałe pięć minut później dał się słyszeć dźwięk zbliżających się syren zwiastujących diametralną zmianę i początek pełnych dramatyzmu działań: radiowozy z włączonymi kogutami, trzaski płynące
z włączonych radiostacji i krótkofalówek, mundurowi uganiający się to w jedną, to
w drugą stronę, rozwijający żółte plastikowe taśmy, rozstawiający zapory i ustalający granicę kordonu, funkcjonariusze przez megafony nakazujący gromadzącym się gapiom, aby się wycofali, a równocześnie mówiący Curly'emu, aby rzucił paczkę i się cofnął - miał rzucić paczkę i się cofnąć.

Ale Curly nie rzucił paczki i nie cofnął się. Pozostał na miejscu zdezorientowany, wpatrując się w wąski brązowy strumyk sypiący się przez otwór w przesyłce
i formujący nieduży kopczyk na bruku u jego stóp.

Chwilę później podeszli do niego dwaj dziwnie wyglądający mężczyźni
w pękatych białych kombinezonach i hełmach z plastikowymi przyłbicami, szli wolno,
z wyciągniętymi do przodu rękami; Curly'emu przywodzili na myśl postacie ze starych filmów science fiction. Jeden łagodnie schwycił Curly'ego za ramiona, podczas gdy drugi wyłuskał paczkę z jego dłoni i z wielką pieczołowitością odłożył ją do niebieskiego plastikowego pojemnika. Pierwszy mężczyzna odprowadził strażnika na bok
i zaczął starannie odkurzać go dziwnie wyglądającym urządzeniem, po czym obaj ubrali go w jeden z tych niesamowitych kombinezonów; cały czas słyszał ich głosy zniekształcone przez urządzenia elektroniczne - mówili mu, że wszystko będzie
w porządku.

Kiedy założyli mu na głowę hełm, Curly poczuł, że jego umysł znów zaczyna funkcjonować, jego ciało odzyskało zdolność poruszania się.

- Przepraszam, doktorze - rzekł do jednego z mężczyzn, gdy prowadzili go
w kierunku furgonetki, którą przepuszczono przez policyjny kordon, a która czekała teraz na niego z otwartymi drzwiczkami.

- Słucham?

- Moja fajka - skinął głową w stronę budki strażniczej. - Nie zapomnijcie zabrać mojej fajki.

 

2

 

Doktor Lauren Wildenstein patrzyła, jak grupa szybkiego reagowania wnosi plastikowy pojemnik do przewożenia niebezpiecznych substancji i umieszcza go
w specjalnej komorze do badań w laboratorium. Wezwanie nadeszło przed dwudziestoma minutami i oboje - ona i jej asystent Richie - byli gotowi do działania. Początkowo wydawało się, że sprawa jest poważna, sytuacja przypominała klasyczny atak bioterrorystów - paczka przesłana pod adresem znanej i szanowanej nowojorskiej instytucji, brązowy proszek sypiący się z rozerwanego pakunku. Jednak przeprowadzone na miejscu testy na obecność wąglika dały wynik negatywny, a Wildenstein natychmiast zrozumiała, że także tym razem mają do czynienia z fałszywym alarmem.

W ciągu dwóch lat, odkąd objęła kierownictwo nad nowojorskim oddziałem laboratorium badawczego materiałów i substancji niebezpiecznych, znanym jako Sentinel, otrzymała do analizy ponad czterysta podejrzanych proszków i dzięki Bogu żaden z nich nie okazał się groźną dla życia i zdrowia bronią biologiczną terrorystów. Jak dotąd.

Rzuciła okiem na listę przypiętą pinezką do ściany: cukier, sól, mąka, proszek do pieczenia, heroina, kokaina, pieprz i ziemia - dokładnie w takiej kolejności, jeżeli chodzi o częstotliwość, z jaką je otrzymywali. Niniejsza lista stanowiła memento dla paranoi i nazbyt częstych fałszywych alarmów o domniemanych atakach terrorystycznych.

Grupa, która dostarczyła pojemnik, opuściła laboratorium, a doktor Lauren przez kilka chwil wpatrywała się w zamknięte pudło. To zdumiewające, jak wielką konsternację może w dzisiejszych czasach wzbudzić paczka z jakimś proszkiem. Dostarczono ją do muzeum pół godziny temu, a strażnik i administrator zostali już poddani kwarantannie, zaaplikowano im antybiotyki, a teraz zajmowali się nimi doświadczeni psychiatrzy Wyglądało na to, że w większą histerię wpadł administrator muzeum.

Pokręciła głową.

- I co o tym sądzisz? - rozległ się głos za nią. - Terrorystyczny cocktail du jour?

Wildenstein zignorowała te słowa. Richie był doskonałym fachowcem, jednak pod względem rozwoju emocjonalnego oscylował on na poziomie trzecio, czwartoklasisty.

- Prześwietlmy to.

- Się robi.

Obraz rentgenowski w negatywie, jaki pojawił się na ekranie monitora, ukazał, że paczka pełna była amorficznej substancji, brakowało w niej jednak listu czy jakichś innych konkretnych przedmiotów.

- Nie ma detonatora - rzekł Richie. - Cholera.

- Zamierzam otworzyć pojemnik.

Wildenstein przełamała pieczęcie zabezpieczające i ostrożnie wyjęła paczkę
z pudełka. Zwróciła uwagę na koślawe dziecięce pismo, brak adresu zwrotnego i całe zwoje poplątanego szpagatu. Wydawało się, że uczyniono to celowo, aby wzbudzić podejrzenia. Jeden róg paczki został, najwyraźniej wskutek nieostrożnego obchodzenia się z nią, naderwany i przez otwór wysypywała się jasnobrązowa substancja wyglądająca jak piasek. Nie przypominało to żadnego z materiałów, jakie do tej pory badała na obecność broni biologicznej.

Niezdarnie, z powodu grubych rękawic, przecięła szpagat, otworzyła paczkę
i wyjęła ze środka plastikowy worek.

- Przysłali nam piase...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin