Roger Zelazny
Opowiadania
ze świata Amberu
Przekład:
Piotr W. Cholewa
1.
OPOWIEŚĆ KOMIWOJAŻERA
Dobrze, że planowałem więzić Merlina w Kryształowej Grocie przez dłuższy czas. I dobrze, że nie został w niej tak długo. Kiedy przerwałem atutową konwersację, kopiąc w szklankę mrożonej herbaty i krzycząc: „O cholera! Rozlałem...”, wolną ręką odwróciłem Atut Zguby.
Złomowiskowy Las... Ładny rysunek, trzeba przyznać. Choć to bez znaczenia, co przedstawiał - dlatego pozwoliłem Merlinowi rozłożyć te karty i wyciągnąć jedną losowo. To było tylko na pokaz, żeby zmylić Wzorzec. Wszystkie prowadziły do miejsc oddalonych o rzut kamieniem od Kryształowej Groty - co zresztą było głównym powodem ich istnienia. Ich jedyne zadanie polegało na ściągnięciu Merlina w orbitę Groty, kiedy to system ostrzegawczy błękitnych kryształów miał mnie zaalarmować. Plan był taki, że przeskoczę tam szybko i znajdę sposób, by go uwięzić.
Niestety, nie dostałem żadnej informacji, kiedy wyciągnął Sfinksa, żeby uciec przed mamą. Jej neurotoksyna wyłączyła konieczny sygnał wyzwalający z jego systemu nerwowego - jeden z wielu przypadków, kiedy mama psuła mi plany, nawet się nie starając. Chociaż na dłuższą metę nie miało to znaczenia. I tak ściągnąłem tam Merlina. Tylko że... potem wszystko się zmieniło.
- Luke! Ty głupcze!
Przekaz Wzorca uderzył we mnie jak kończący numer na koncercie rockowym. Ale Złomowiskowy Las nabrał już wyrazistości, a ja wyatutowałem się tam, zanim Wzorzec odkrył, że to herbata, nie moja krew na niego popłynęła.
Wstałem, kiedy się rozwiał, i ruszyłem przez rdzawe piłowe krzaki, skręcone dźwigarowe drzewa, krzykliwie kolorowe złoża potłuczonych butelek. Pobiegłem, kapiąc krwią z rozciętej lewej dłoni - nie miałem nawet czasu, żeby opatrzyć ranę. Kiedy tylko Wzorzec się otrząśnie i odkryje, że nie został uszkodzony, zacznie skanować cienie w poszukiwaniu mnie i pozostałych. Oni będą bezpieczni pod ochroną tego drugiego Wzorca, więc pozostawałem ja. Ściany Kryształowej Groty blokowały wszelkie parafizyczne zjawiska, jakie na nich testowałem, i miałem przeczucie, że osłonią mnie również przed poszukiwaniami Wzorca. Musiałem tylko dostać się tam, zanim przejrzy cienie aż do tego.
Przyspieszyłem kroku. Zachowałem formę. Mogłem biec. Obok rdzewiejących samochodów i wirów łóżkowych sprężyn, popękanych kafelków, strzaskanych skrzyń... Alejami popiołów, po szlakach kapsli i zawleczek z puszek... Czujny! Oczekujący... Oczekujący, by świat zawirował i zafalował, bym usłyszał głos Wzorca, wołający:
- Mam cię!
Skręciłem po łuku i zobaczyłem w oddali błysk błękitu. Złomowiskowy Las - wynik dawnego sztormu Cienia - urwał się nagle, kiedy ruszyłem zboczem w dół. Po kilku krokach zastąpiły go zwyklejsze odmiany drzew.
Biegnąc słyszałem jakieś ptaki i brzęczenie owadów, jako tło dla równych uderzeń moich stóp o ziemię. Niebo było zachmurzone, ale w ruchu nie mogłem nic powiedzieć o temperaturze i wietrze. Migotliwy kopiec błękitu rósł, a ja utrzymywałem tempo. W tej chwili pozostali byli pewnie bezpieczni, o ile w ogóle im się udało. Do diabła, byli daleko poza zasięgiem niebezpieczeństwa! Krótka chwila w tym strumieniu czasu oznaczała o wiele dłuższą w głównym nurcie. Mogą teraz siedzieć sobie, jeść coś i żartować, może nawet drzemać. Stłumiłem przekleństwo, by oszczędzać oddech - to oznaczało również, że Wzorzec mógł mnie szukać o wiele dłużej, niż mi się wydawało...
Większa, teraz jeszcze większa, błękitna grań. Postanowiłem sprawdzić, czy stać mnie jeszcze na finisz, wrzuciłem wyższy bieg i tak trzymałem.
Ziemia i powietrze zawibrowały od czegoś, co wydawało się hukiem gromu. Mogła to być reakcja rozgniewanego rysunku na to, że w końcu mnie znalazł. Mógł to również być huk gromu.
Nie zwalniałem, a po krótkiej chwili, jak się zdawało, musiałem wyhamować, żeby nie uderzyć o kryształową skałę. Błyskawic wciąż nie było, a ja wymacywałem chwyty dla palców i stóp - nigdy jeszcze nie wspinałem się na tę ścianę; płuca pracowały jak miechy, a lekki deszcz, który zaczął padać, mieszał się z warstewką mojego potu. Zostawiałem na kamieniu krwawe smugi, ale wkrótce woda powinna je spłukać.
Dotarłem na szczyt i na czworakach popędziłem do otworu; wskoczyłem tam nogami naprzód, zawisłem na rękach i w końcu zeskoczyłem do ciemnego wnętrza, obok stojącej drabiny - pośpiech był najważniejszy. Dopiero kiedy stanąłem w mrocznym błękicie, wciąż zdyszany, poczułem się w miarę bezpieczny. Uspokoiłem oddech i pozwoliłem sobie na śmiech. Udało mi się. Uciekłem przed Wzorcem.
Okrążyłem komorę, uderzając się po udach i klepiąc ściany. Takie zwycięstwo miało wspaniały smak i musiałem je jakoś uczcić. Przeszedłem do spiżarni, znalazłem butelkę wina, otworzyłem i wypiłem trochę. Potem wycofałem się do bocznej sali, gdzie nadal leżał śpiwór, usiadłem na nim i chichotałem, przypominając sobie wydarzenia przy pierwotnym Wzorcu. Moja pani Nayda była tak wspaniała... Merlin zresztą także. A teraz...
Zastanawiałem się, czy Wzorzec długo chowa urazę. To znaczy, ile potrwa, nim będę mógł bezpiecznie stąd wyjść, nie czując się bezpośrednio zagrożony? Trudno powiedzieć... Niestety. Mimo wszystko Wzorzec ma pewnie zbyt wiele spraw, by zachowywać się pod jakimkolwiek względem podobnie do kręcących się przy nim ludzi - to znaczy Amberytów. To chyba oczywiste...
Łyknąłem wina. Być może spędzę tu długi czas...
Postanowiłem, że użyję zaklęcia, by zmienić swój wygląd. Kiedy stąd wyjdę, będę miał ciemne włosy i brodę (zasłaniającą początki prawdziwej), szare oczy, prosty nos, wyższe kości policzkowe i mniejszy podbródek. Będę się wydawał wyższy i o wiele szczuplejszy. Przejdę od typowych dla mnie jasnych do ciemniejszych strojów. I nie będzie to jakieś drobne, kosmetyczne zaklęcie. Musi być silne, mające głębię i substancję.
Rozmyślając o tym, wstałem i ruszyłem na poszukiwanie jedzenia. Znalazłem puszki z wołowiną i krakersy, użyłem też niewielkiego czaru, by podgrzać puszkę zupy. Nie, nie naruszało to fizycznych praw tego miejsca - kryształowe ściany blokowały przesyły na zewnątrz i do środka, ale moje zaklęcia trafiły tu ze mną i w grocie działały jak zwykle.
Jedząc, myślałem o Naydzie, o Merlinie i o Coral. Cokolwiek się z nimi działo - dobre czy złe - czas sprzyjał dokończeniu tego. Nawet gdybym został tu tylko na krótko, rozwój wydarzeń w domu będzie niewspółmierny z pozornym upływem tutejszego czasu. A jakiego czasu właściwie trzyma się Wzorzec? Pewnie wszystkich, uznałem - to znaczy własnego - choć czułem też, że jest szczególnie związany w głównym nurtem w Amberze. Prawdę mówiąc byłem tego niemal pewien, ponieważ tam właśnie toczyła się akcja. Jeśli więc chciałem szybko do niej wrócić, powinienem tylko odczekać, aż wygoi mi się ręka.
Ale tak poważnie, jak bardzo Wzorcowi na mnie zależy? Jak wiele dla niego znaczę? Czym jestem z jego punktu widzenia? Królem jakiegoś nieważnego kraiku ze Złotego Kręgu. Zabójcą jednego z książąt Amberu. Synem człowieka, który kiedyś chciał go zniszczyć... Skrzywiłem się na tę myśl, ale zaraz sobie uświadomiłem, że Wzorzec pozwolił mi przeżyć całe życie, aż do teraz, nie szukając odwetu za działania ojca. A moja rola w ostatnich wydarzeniach była minimalna. Wydawało się, że zależy mu głównie na Coral, potem na Merlinie. Może byłem przesadnie ostrożny. Prawdopodobnie usunął mnie z kluczowych rozważań już w chwili, kiedy zniknąłem.
Mimo to nie zamierzałem stąd wychodzić bez maskowania.
Skończyłem jeść i popiłem winem. A kiedy już stąd wyjdę? Czym konkretnie powinienem się wtedy zająć? Liczne możliwości przebiegały mi przez myśli. Zacząłem też ziewać, a śpiwór wyglądał zachęcająco. Zajaśniała błyskawica - jak błękitna fala z ścianą. Potem zahuczał grom, niby fala przyboju o brzeg. A więc jutro. Jutro będę planował...
Wczołgałem się do śpiwora i ułożyłem wygodnie. I po chwili odpłynąłem.
Nie mam pojęcia, jak długo spałem. Ale wstałem w końcu i od razu wykonałem obchód, żeby wyrobić w sobie bezpieczny nawyk. Zrobiłem ostrą poranną gimnastykę, umyłem się i powoli zjadłem śniadanie. Czułem się lepiej niż poprzedniego dnia, a ręka zaczęła się już goić.
W końcu usiadłem i gapiłem się w ścianę, pewnie przez długie godziny. Co powinienem teraz przedsięwziąć?
Mógłbym wrócić do Kashfy i do panowania, mógłbym odszukać przyjaciół, mógłbym zwyczajnie zejść do podziemia, siedzieć cicho i badać sprawy, dopóki nie zrozumiem, co się dzieje. Wszystko było kwestią priorytetów. Jaka była najważniejsza rzecz, którą mógłbym zrobić dla wszystkich zainteresowanych? Zastanawiałem się nad tym do południa, a wtedy znowu coś zjadłem.
Później wyjąłem mój mały szkicownik i ołówek, i rys po rysie zacząłem sobie przypominać pewną damę. Bawiłem się z tym całe popołudnie, żeby zabić jakoś czas, choć wiedziałem, że przedstawiłem ją jak trzeba. I kiedy przerwałem na kolację, w głowie nabierał już kształtów plan czynności na następny dzień.
Rankiem rana była wyraźnie mniejsza. Na gładkiej powierzchni ściany stworzyłem sobie lustro i przy blasku lampy olejowej - by nie marnować zaklęcia oświetlenia - przywołałem wysoką, mroczną, szczupłą postać, narzuconą na moją figurę. Na własną twarz nałożyłem orle rysy - kompletne, łącznie z brodą - a potem spojrzałem na swoje dzieło i zobaczyłem, że jest dobre. Zmieniłem wygląd ubrania, żeby dobrze pasowało do nowego mnie - wystarczyło jedno zaklęcie. Przy pierwszej okazji muszę zdobyć prawdziwe ubranie; nie warto marnować ciężkiej pracy na coś tak trywialnego.
Wszystko to załatwiłem na początku, bo chciałem nosić ten kostium przez cały dzień, pozwolić mu wsiąknąć we mnie, sprawdzić, czy moje dzieło nie ma jakichś ukrytych wad. A potem zamierzałem w tej formie przespać noc, z tych samych powodów.
Po południu znów sięgnąłem po szkicownik. Przestudiowałem efekt wczorajszej pracy, po czym odwróciłem kartkę i stworzyłem Atut. Wydawał się dokładnie taki, jak należy.
Następnego dnia, po rutynowych porannych czynnościach, raz jeszcze obejrzałem się w lustrze i - usatysfakcjonowany - wspiąłem się po drabinie do wyjścia z groty. Było wilgotno i chłodno, z kilkoma plamami błękitu wśród chmur nad głową. Mógł znowu spaść deszcz. Ale co mi to właściwie przeszkadzało? Odchodziłem stąd.
Sięgnąłem po szkicownik, i znieruchomiałem nagle. Przypomniałem sobie inne Atuty, jakich używałem przez lata, i coś jeszcze... Sięgnąłem po swoją talię, wyjąłem z futerału i powoli przejrzałem karty, aż trafiłem na tę smutną - taty. Zachowałem ją z powodów sentymentalnych, nie z powodu użyteczności. Wyglądał tak, jak go zapamiętałem, ale wyszukałem go teraz nie dla wspomnień, a dla przedmiotu, który miał u boku.
Skupiłem się na Werewindle’u, mieczu bez wątpienia magicznym i powiązanym jakoś z Grayswandirem Corwina. Przypomniałem sobie, jak kiedyś Merlin opowiadał, źe jego ojciec przywołał Grayswandira do siebie w Cieniu, po ucieczce z lochów Amberu. Jakiś szczególny związek łączył jego i broń... Zastanowiłem się. Teraz, kiedy wydarzenia nabrały tempa i zbliżały się nowe przygody, rozsądnie byłoby mierzyć się z nimi wyposażony w odpowiednią klingę. Wprawdzie tato zginął, ale Werewindle pozostał w jakimś sensie żywy. I choć taty nie mogłem dosięgnąć, może uda się dotrzeć do jego miecza, przebywającego - według ostatnich danych - gdzieś w Dworcach Chaosu. Skoncentrowałem się na nim i wezwałem w myślach. Zdawało się, że coś czuję... A kiedy dotknąłem miejsca, jakie zajmował na karcie, miałem wrażenie, że staje się zimne. Sięgnąłem dalej... Mocniej...
Pojawiło się uczucie wyrazistości, bliskości, wrażenie obserwującej mnie zimnej, obcej inteligencji.
- Werewindle - powiedziałem cicho.
Jeśli może istnieć echo przy nieobecności początkowego głosu, to takie właśnie usłyszałem.
- Syn Branda - napłynęło odbicie dźwięku.
- Nazywaj mnie Luke.
Zapadła cisza. A potem...
- Luke... - nadeszło drżenie.
Wysunąłem rękę, chwyciłem go i przyciągnąłem do siebie. Pojawił się razem z pochwą. Cofnąłem się. Zważyłem go w dłoniach i wydobyłem. Popłynął jak roztopione złoto przez linie, jakie nakreśliłem czubkiem ostrza. Uniosłem go, pchnąłem, spróbowałem cięcia. Wydawał się taki jak trzeba. Wydawał się idealny. Wydawało się, że za każdym jego ruchem kryje się ogromna moc.
- Dzięki - powiedziałem.
Echo śmiechu zabrzmiało w odpowiedzi i ucichło.
Sięgnąłem po szkicownik i otworzyłem na odpowiedniej stronie z nadzieją, że pora jest właściwa na wizytę. Wpatrywałem się w delikatne rysy damy, w jej nieskupione spojrzenie, sugerujące jakoś zakres i głębokość wizji. I po kilku chwilach strona stała się zimna pod palcami, a rysunek nabrał trójwymiarowości. Poruszył się lekko.
- Tak? - usłyszałem jej głos.
- Wasza wysokość - powiedziałem. - Jakkolwiek postrzegasz takie kwestie, chcę cię uprzedzić, że intencjonalnie zmieniłem swój wygląd. Miałem nadzieję, że...
- Luke - przerwała mi. - Oczywiście, że poznałam cię... teraz też jesteś swoją wysokością. - Nadal nie skupiała wzroku. - Coś cię niepokoi.
- W istocie.
- Chcesz tu przejść?
- Jeśli to właściwe i nie sprawi kłopotu.
- Oczywiście.
Wyciągnęła rękę. Sięgnąłem do niej, ująłem delikatnie i jej pracownia nabrała wyrazistości, przesłaniając szare niebo i krystaliczne wzgórze. Zrobiłem krok i znalazłem się tam. Natychmiast przyklęknąłem, odpiąłem pas i ofiarowałem jej swój miecz. W oddali słyszałem stukanie młotków i zgrzyt pił.
- Powstań - rzekła, dotykając mojego ramienia. - Chodź, usiądź. Napijesz się ze mną herbaty.
Podniosłem się i poszedłem za nią do stolika w rogu. Zdjęła zapylony fartuch, by powiesić go na kołku w ścianie. Kiedy parzyła herbatę, przyglądałem się niewielkiej armii posągów, stojących rzędem pod jedną ścianą i biwakujących w przypadkowych grupkach w wielkiej sali - duże, małe, realistyczne, impresjonistyczne, piękne, groteskowe... Pracowała głównie w glinie, choć kilka z tych mniejszych było w kamieniu, a na końcu sali zauważyłem paleniska, w tej chwili zimne. Z belek stropowych zwisało kilka mobili o niezwykłych kształtach.
Kiedy usiadła obok mnie, wyciągnęła rękę i dotknęła mojej lewej dłoni. Odszukała na palcu pierścień, który mi dała.
- Tak, cenię opiekę królowej - zapewniłem.
- Chociaż teraz sam jesteś monarchą, władcą królestwa mającego z nami przyjazne stosunki?
- Mimo to. Do tego stopnia, że chciałbym się częściowo odwdzięczyć.
- Tak?
- Nie jestem pewien, czy Amber jest świadomy niedawnych wydarzeń, w których uczestniczyłem lub o których posiadam wiedzę, a które mogą wpłynąć na jego sytuację. To znaczy, o ile Merlin się ostatnio nie kontaktował.
- Merlin się nie kontaktował - odparła. - Jeśli jednak dysponujesz istotnymi dla państwa informacjami, może powinieneś je przekazać bezpośrednio Randomowi? Chwilowo jest nieobecny, ale jeśli chcesz, mogę połączyć się z nim przez Atut.
- Lepiej nie - uznałem. - Wiem, że mnie nie lubi, jako zabójcy jego brata i przyjaciela człowieka, który przysiągł zniszczyć Amber. Z pewnością chciałby mnie zobaczyć pozbawionego władzy i zastąpionego na tronie Kashfy przez jakąś marionetkę. Przypuszczam, że któregoś dnia będę musiał mu wszystko wyjaśnić, ale to jeszcze nie jest ten dzień. W tej chwili zbyt wiele się dzieje. Ta informacja wykracza poza lokalną politykę. Dotyczy Amberu i Dworców Chaosu, Wzorca i Logrusu, śmierci Swayvilla i możliwej sukcesji tronu Dworców przez Merlina...
- Mówisz poważnie!
- Oczywiście. I wiem, że ciebie wysłucha. Zrozumie nawet, czemu ci powiedziałem. Pozwól, że w ten sposób go uniknę. Dzieją się rzeczy wielkie.
- Opowiadaj. - Podniosła filiżankę.
Tak też uczyniłem, referując wszystko, co mówił mi Merlin, aż do konfrontacji przy pierwotnym Wzorcu, łącznie z moją ucieczką do Kryształowej Groty. Wypiliśmy prawie cały dzbanek herbaty, a kiedy skończyłem, przez chwilę siedzieliśmy tylko w milczeniu.
Wreszcie westchnęła.
- Powierzyłeś mi przekazanie ważnych wiadomości - stwierdziła.
- Wiem.
- A jednak wyczuwam, że to tylko niewielka część szerszych zjawisk.
- Jak to? - zdziwiłem się.
- O kilku drobnych faktach słyszałam, wiedziałam, odgadłam je, może wyśniłam... A kilku, jak przypuszczam, zwyczajnie się boję. Trudno to uznać za spójny schemat. Jednak wystarczający może, by zapytać moce ziemi, z którą pracuję. Tak. Teraz, kiedy o tym pomyślałam, oczywiście muszę spróbować. W takiej chwili jak ta.
Wstała powoli, na moment znieruchomiała, po czym wskazała gestem w górę.
- To będzie Język - rzekła i podmuch poruszył jednym z mobili, wydobywając z niego serię melodyjnych dźwięków.
Przeszła pod prawą ścianę pracowni - niewysoka, w szarości i zieleni, kasztanowe włosy do połowy pleców - i delikatnie przesuwała palce po stojących tam posągach. Po chwili wybrała statuę o szerokiej twarzy i wąskim torsie, i zaczęła popychać ją na środek sali. Natychmiast poderwałem się na nogi i podbiegłem.
- Pozwól, wasza wysokość, że zrobię to za ciebie.
Pokręciła głową.
- Mów mi Vialle - rzekła. - I nie, muszę sama je poustawiać. Ten będzie się nazywał Pamięć.
Umieściła posąg pod Językiem, trochę na północny zachód. Przeszła do grupki posągów i wybrała szczupłą postać z rozchylonymi nieco wargami, którą umieściła na południu kompasu Języka.
- A to jest Pożądanie - oznajmiła.
Szybko wyszukała trzeci posąg - wysoka, patrząca z ukosa postać - i ustawiła ją na północnym-wschodzie.
- Ostrożność - rzekła.
Dama ze śmiało wyciągniętą dłonią stanęła po zachodniej stronie.
- Ryzyko - powiedziała Vialle.
Na wschodzie umieściła kolejną damę, szeroko rozkładającą ręce.
- Serce.
Na południowym-zachodzie znalazł się filozof z wysokim czołem i krzaczastymi brwiami...
- Głowa - wyjaśniła.
...A na południowym-wschodzie uśmiechnięta kobieta - nie dało się określić, czy unosi rękę na powitanie, czy zamierza się do ciosu.
- Szansa - dokończyła Vialle, umieszczając ją w kręgu, który teraz przypominał mi zarówno Stonehenge, jak Wyspę Wielkanocną.
- Przynieś dwa krzesła - poleciła. - Postaw je tutaj i tutaj. Wskazała miejsca na północ i południe od kręgu.
Wykonałem polecenie, a ona usiadła na północnym krześle, za ostatnim ustawionym posągiem - Przewidywaniem. Ja zająłem miejsce za Pożądaniem.
- Milcz teraz - przykazała mi.
Przez kilka minut siedziała nieruchomo, z dłońmi na kolanach. Wreszcie...
- Na najgłębszym poziomie - spytała - co zagraża pokojowi?
Zdawało się, że przemówił Ostrożność po mojej lewej, chociaż to Język nad głową wydźwięczał słowa.
- Redystrybucja pradawnych mocy - powiedział.
- W jaki sposób?
- Co było ukryte, staje się znane i jest przesuwane - odparła Ryzyko.
- Czy i Amber, i Dworce są w to zaangażowane?
- Istotnie - przyznał Pożądanie przede mną.
- Pradawne moce - powtórzyła Vialle. - Jak stare?
- Zanim istniał Amber, istniały one - oświadczył Pamięć.
- Zanim istniał Klejnot Wszechmocy... Oko Węża?
- Nie - stwierdził Pamięć.
Vialle gwałtownie nabrała tchu.
- Ich liczba?
- Jedenaście.
Vialle pobladła, ale ja zachowałem milczenie, zgodnie z jej poleceniem.
- Odpowiedzialni za to rozdmuchiwanie popiołów - rzekła. - Czego pragną?
- Powrotu chwały dni minionych - oświadczył Pożądanie.
- Czy ten cel może być osiągnięty?
- Tak - zapewnił Przewidywanie.
- Czy można go uniknąć?
- Tak - rzekł Przewidywanie.
- Narażając się - dodał Ostrożność.
- Jak można zacząć?
...
krakus33