Brown Ben - Złodzieje piasku.txt

(665 KB) Pobierz
Złodzieje piasku
BEN BROWN
Przekład
SŁAWOMIR KĘDZIERSKI


Geraldine


Przeżywamy więcej przez rok niż większoć ludzi przez całe życie.
Daniel L. Lowenstein, korespondent wojenny
Częć 1
1
Irak po wyzwoleniu, sierpień 2004
Danny Lowenstein miał przeczucie, że dzi umrze.
Przewidywanie własnej mierci nie było dla niego niczym nowym: takie myli idš w parze z pracš w terenie. Najważniejsze to nie brać ich zbyt poważnie. W przeciwnym razie nigdy rano nie wstałby z łóżka.
Przeklinał słońce, które ledwie się pojawiło na porannym niebie Iraku. Z asfaltu już unosił się męczšcy żar i wkrótce temperatura osišgnie absurdalne pięćdziesišt stopni Celsjusza. Nie omielał się przeliczyć ich na Fahrenheita. Kiedy stanšł na stacji benzynowej i spojrzał na drogę do Iskandariji, powietrze nad niš drgało. Zastanawiał się przez chwilę, czy nawierzchnia może mu wyparować przed nosem.
Na razie był jeszcze wieży. Wysprejował się takš ilociš dezodorantu, że niemal się nim udusił, ale skóra czuła się dobrze pod kupionš na Heathrow lnianš koszulš i ukochanymi drelichowymi spodniami. Były w pseudowojskowym stylu, z dodatkowymi kieszeniami na udach, wypchanymi notesem, kolekcjš długopisów, małym dyktafonem  kolejny nabytek z lotniska  amerykańskim paszportem i akredytacjš prasowš, kilkoma zgniecionymi dolarami i gumš do żucia niezbędnš, kiedy dzień zacznie go dołować.
Wiedział, że skóra  teraz tak przyjemnie czysta i sucha  wkrótce będzie mokra od potu. Małe strumyczki pełznš dolinkš między łopatkami w kierunku talii, gdzie napotkajš mocno zacinięty pasek i utworzš irytujšce jeziorko. wieże ubranie zacznie się kleić do ciała jak lepka cierka. Porzšdny poranny prysznic w hotelu okaże się zbędny i Danny będzie się zastanawiał, po co w ogóle się wysilał  równie dobrze mógłby włożyć to, co miał na sobie poprzedniego dnia. O zmierzchu nie zostanie w nim już ani odrobina energii, z jakš się obudził.
 Boże, czasami nienawidzę tego kraju  powiedział do Mohammeda, który słuchał go jednym uchem.
 Nie mów takich rzeczy, panie Danny. Mylę, że będzie ci nas brakowało.
 Będzie mi brakowało ciebie, Mohammedzie, ale niczego więcej.
 Nie znajdziesz takiego tematu. Nigdzie na wiecie. Sam mi to mówiłe.
 Tak, wiem, nasz Wietnam i to wszystko, ale niech niebiosa majš wasz kraj w opiece, jeżeli stalicie się tylko tym tematem. Jestem już taki
 Zmęczony?
 Nie, nie zmęczony. Wykończony. Przepraszam, jeli zrzędzę.
 Kłopot z kobietš?
 Można tak powiedzieć. I ten upał, ta wojna i to Rozejrzyj się tylko.
Machnšł rękš w stronę długiego szeregu smętnych sklepików tuż za ich plecami. W wielu sprzedawano anteny satelitarne, lodówki i cały inny sprzęt elektryczny, który napłynšł tu po wyzwoleniu. Pozrywane przewody energetyczne wisiały wokół nich szyderczo. Na drodze z przodu samochody przepychały się między sobš wród kakofonii klaksonów, na które najczęciej nikt nie zwracał uwagi. Dannyemu wydawało się, że ruch uliczny, jak wszystko, staje się coraz gorszy.
 Pamiętam dzień, w którym dostałem pierwszš irackš wizę. Dziewiętnasty kwietnia 1990. Nigdy na niczym mi bardziej nie zależało. A teraz? Po dwóch wojnach w Zatoce i spieprzonej okupacji nie sšdzę, żebym się zmartwił, gdybym tu nie wrócił.
Mohammed stał obok niego i obserwował otoczenie  bez zniechęcenia Dannyego, ale czujnym wzrokiem oficera wywiadu. Patrzył badawczo na twarze, sprawdzał samochody, oceniał młodych policjantów za workami z piaskiem  czy to rzeczywicie policjanci, czy idealnie przebrani powstańcy? Nic nie było takie, jak się wydawało.
Chłopak ze stacji wetknšł wylot węża do baku.
 Nie mogę uwierzyć, że wieczorem zapomniałe zatankować  powiedział Danny.
 Już mówiłem, były urodziny Farrah.
Danny poczuł się paskudnie. Powinien wysłać jej prezent. O innych dzieciakach Mohammeda pamiętał.
 Mimo wszystko, do jasnej cholery.
Nie cierpiał, kiedy co się nie układało. Miał wtedy poczucie, jakby kto przeklšł cały materiał, cały dzień. Spojrzał na zegarek. Już się spóniali na randkę z Abu Mukhtarem.
 Jak długo będziemy tam jechać?
 Dwadziecia minut, może dwadziecia pięć.
 Mam nadzieję, że zdołasz znaleć to całe Al-Talha czy jak to nazywajš. Tego nawet nie ma na mapie.
 Co za problem? Spytamy ludzi.
Z reguły Danny lubił mieć samochód pocigowy, drugi wóz jadšcy z tyłu  takie zabezpieczenie w razie awarii na wertepach. Dzisiaj Saad, który zawsze go prowadził, dostał rozstroju żołšdka, a przynajmniej tak twierdził. W każdym razie musieli jechać sami.
Najpierw samochód pocigowy, a teraz benzyna. Złe znaki, pomylał Danny.
Czujne oczy Mohammeda wcišż poszukiwały czego, co byłoby odmienne albo tu nie pasowało. Tak włanie teraz żył, nawet na swojej ulicy w Karadzie, zawsze obserwujšc.
 Pewny, że chce tam jechać?  zapytał Dannyego po raz trzeci tego ranka.  Ryzykuje pan życie.
 Pewnie, że pewny. Ryzykuję za każdym razem, kiedy opuszczam Bagdad albo nawet hotel. Czasem czuję się jak uwięziony.
 Nie, nie, panie Danny! Wyzwolony!
Mohammed był zagorzałym zwolennikiem interwencji, ujmujšcym w swoim optymizmie. Po prostu spójrz na to z tej strony, nalegał: jestemy maltretowanym dzieckiem, a maltretowane dzieci mogš być niewdzięczne. Potrzebujš tylko czasu i miłoci przybranych rodziców. Wy, Amerykanie, musicie zostać tu, jak długo chcecie! Danny odpowiadał, że wcale nie uważa tych tutaj za swoich Amerykanów.
 Kiedy stary był u władzy, mogłem przynajmniej chodzić ulicami, w dzień i w nocy, i nikt nie wrzuciłby mnie do samochodu, a potem nie obcišł mi głowy w Internecie  oznajmił.
 No to dlaczego tam jedziemy?
 Bo przypuszczam, że to jest warte ryzyka. Mam murowane gwarancje.
Teraz Mohammed zareagował cynicznie.
 Wiesz, panie Danny, co w moim kraju mówiš o takich gwarancjach? Mur jest zawsze pełen dziur po pociskach. Nie chcę umierać.
 Ja też, idioto.  Serdecznie objšł go ramieniem.
 Pan nie ma rodziny  odparł Mohammed.  A ja żona, pięcioro dzieci. Nic nie może mi się stać.  Mimo to, gdy wychodził z domu, już zwyczajowo całował wszystkich, na wypadek gdyby nie wrócił.
 I nic się nie stanie, przyjacielu, nic się nie stanie.
 Może sam powiniene mieć kilkoro własnych dzieci, panie Danielu.
Danny pomylał o wszystkich szczęliwych chwilach, które spędził z rodzinš Mohammeda. Ostatnia wizyta była rzadkš wyprawš do Iraku, który desperacko starał się zachować pozory normalnoci. Mohammed piekł na ruszcie masgoufa i smakowicie pachnšcy rybš dym rozchodził się dookoła, kiedy jego żona Sabeen skrapiała potrawę sokiem cytrynowym. Wkrótce stół uginał się pod nieustannie pojawiajšcymi się jej ulubionymi daniami: zupš fasolada, baba ghanoush, sałatš z bakłażana, falafelem, pitš i humusem, zapijanymi po kolei morderczym arakiem. Zanim zaczęli jeć, Mohammed usiadł na czerwonym, plastikowym krzele ogrodowym, a pociechy właziły na niego do momentu, kiedy nogi krzesła załamały się i wszyscy zwalili się na trawę w jednym wielkim, rozchichotanym stosie. Potem Danny zabawiał całš pištkę dzieci, a zwłaszcza Farrah  szecioletniš, najmłodszš i najbardziej uroczš. Pod drzewem cytrynowym trzymał jš za ręce i obracał się z niš tak, że fruwała jak samolot, zataczajšc oszałamiajšce kręgi. Piszczała z zachwytu, a wszyscy bili brawo.
A teraz, niepokojšc się wyjazdem do Al-Talhy, zapomniał o jej urodzinach. Powinien zdobyć dla niej co naprawdę szczególnego.
Za każdym razem, kiedy Danny przylatywał do Bagdadu, nie tylko zasypywał prezentami Mohammeda, Sabeen i dzieci, ale przywoził też stare numery Lancetu i British Medical Journal. Mohammed dosłownie je pochłaniał. Nieprawdopodobne, ale dawniej był pediatrš; odbywał staż na Great Ormond Street. Zrezygnował z medycyny tylko dlatego, że prasa zagraniczna płaciła mu dziesięć razy więcej niż szpital, a jego rodzina bardzo potrzebowała pieniędzy. Kolejny triumf okupacji, powtarzał Danny każdemu, kto chciał go słuchać.
Pierwszš rzeczš, jakš ludzie zauważali w Mohammedzie, to jego pechowe podobieństwo do obalonego dyktatora  był starszy i tęższy, ale miał takie same rozbiegane oczy i charakterystyczne wšsy. Kiedy wyznaczono nagrodę za głowę Saddama, obcy podchodzili do niego i miali się: Amerykanie, znalelimy go, chcemy nagrodę! mierć despocie! Mohammed umiechał się, ale żart stał się męczšcy; poza tym uważał, że zasługuje na więcej szacunku.
Teraz odszedł od dystrybutora, jego duży brzuch kołysał się pogodnie. Pogawędził trochę z paroma kupcami i próżnujšcymi, bezrobotnymi mężczyznami, którzy rozmawiajšc, przesuwali palcami paciorki różańców. Usiłował wczuć się w czekajšce na nich miejsce i wycišgnšć jakiekolwiek informacje o Abu Muchtarze i jego chłopcach. Oczywicie, mogło to narazić ich tylko na jeszcze większe niebezpieczeństwo, sygnalizujšc głodnym wilkom, że smaczne mięso kieruje się w ich stronę. W Iraku z każdym wykonywanym ruchem wišzały się różne za i przeciw, a mierć czaiła się za każdym rogiem.
Kilkoro brudnych dzieci ulicy sprzedawało z tac papierosy i napoje gazowane. Wiadomo było, że takie dzieciaki przekazujš słowo o pojawieniu się obcokrajowców, dlatego Mohammed miał na nie oko. Obok koza obwšchiwała stertę gnijšcych odpadków. Słupy latarni leżały połamane, a w ogrodzenie wczepiło się trochę plastikowych worków; przypominały zbiegłych więniów zaplštanych w drut kolczasty. W pobliżu leżał spalony pojazd, osmalony i wypatroszony; na całej szerokoci ulicy stała wielka kałuża. Cuchnęła tak, jakby przy bliższym spojrzeniu miała okazać się otwartym ciekiem.
Danny wspišł się z powrotem do pajero i zerknšł na swoje odbicie w lusterku. Wyglšdał na tak zmarnowanego, jak się czuł. Na skroniach siwizna szybko postępowała, wokół oczu mnożyły się zmarszczki. Niemal słyszał pytania szeptane przez dwudziestu z hakiem dziennikarzy akredytowanych w Bagdadzie, ludzi o połowę od niego młodszych, z innego...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin