Aleksandra Marinina - Anastazja Kamieńska 10 - Za wszystko trzeba płacić.pdf

(3099 KB) Pobierz
Rozdział 1
Pióro lekko sunęło po kartce papieru upstrzonej wzorami
i malutkimi, narysowanymi bez linijki wykresami i tabelkami.
Herman Miskarjanc pracował już dziewięć godzin bez przerwy,
ale nie odczuwał zmęczenia. Jego myśli płynęły równo, może
nazbyt spiesznie, więc żeby nadążyć za ich biegiem, mężczyzna
pisał skrótami, zastępując pojedyncze słowa znakami
stenograficznymi, które wymyślał na poczekaniu. Na szafce
nocnej koło łóżka stały talerze z dawno wystygłym obiadem,
przynoszonym punktualnie o drugiej przez pielęgniarkę Olę.
Dziewczyna wróci teraz dopiero o siódmej, zabierze talerze,
a nowe, z kolacją, zostawi, i Miskarjanc nie usłyszy od niej ani
słowa wymówki, że przez cały dzień nic nie jadł. Kiedy pacjenci
pracowali, rozmowy z nimi były surowo zabronione. Chodziło
o to, żeby nie odrywać ich od pracy. Chyba że sami zechcą
zamienić z personelem kilka zdań, wtedy proszę bardzo. Ale
tylko gdy sami wyrażą chęć. W przeciwnym razie nie ma mowy.
Praca dla pacjentów znajdujących się na oddziale stanowi
świętość. Jest najważniejsza. Po to tu leżą.
W ciągu ostatnich dni samopoczucie Hermana Miskarjanca
nieco się pogorszyło. W nogach czuł nieprzyjemną słabość,
podczas chodzenia kręciło mu się w głowie. Za to praca szła mu
nad podziw dobrze. Okazało się, że jego lekarz prowadzący,
Aleksander Innokientjewicz, miał rację: stworzone na
tutejszym oddziale warunki sprzyjały pracy twórczej, natomiast
wszystko, co rozpraszało uwagę, pozostawało za grubymi
stalowymi drzwiami. W domu. W pracy. Na ulicy. Słowem –
TAM. Tymczasem tutaj Herman miał zapewnioną ciszę,
spokój, smaczne, kaloryczne jedzenie, głęboki sen i witaminy.
Jedyną rzeczą, której trochę brakowało Miskarjancowi, były
spacery. Jednak Aleksander Innokientjewicz wytłumaczył mu,
że najważniejsza w pracy jest możliwość koncentracji,
wyeliminowanie chwil nieuwagi. Z tego powodu pacjenci
zajmują oddzielne jednoosobowe sale, tak by sobie nie
przeszkadzali. Z tego samego powodu nie wychodzą na
spacery. Ludzie są przecież różni – jedni lubią pomilczeć,
a innym, przeciwnie, usta się nie zamykają, trajkoczą jak
nakręceni i naprzykrzają się towarzyszom, z którymi razem
spacerują po parku. Miskarjanc zgodził się wówczas z lekarzem
i zupełnie mu wystarczało, że pooddycha świeżym powietrzem
przez otwarte na oścież okna.
Chyba coś mu jednak dolega, to dlatego nie był w stanie
pracować przez ostatnie miesiące. Nieprzypadkowo poczuł się
gorzej. Ale teraz to bez znaczenia, najważniejsze, żeby skończyć
wreszcie program, zupełnie nowy program ochrony danych
komputerowych, na który tak czekano w dziesiątkach banków.
Centrum informatyczne, w którym pracował Miskarjanc,
otrzymało już setki zamówień na ten produkt, spodziewano się
ogromnych zysków, tymczasem praca Hermana utknęła
w martwym punkcie. Stanęła – i koniec. Ani rusz. Jak to się
mówi: ani w tę, ani we w tę. Szefostwo go popędza, klienci
nieustannie wydzwaniają ze skargami, że wnieśli przedpłatę,
a obiecanego programu jak nie ma, tak nie ma. Herman zaczął
się denerwować, ale przez to robota nie ruszyła, raczej
odwrotnie – jakby w Miskarjancu włączyła się jakaś blokada.
I wtedy właśnie ktoś mu poradził, żeby się zwrócił do
Aleksandra Innokientjewicza Borodankowa, ordynatora
oddziału jednej z moskiewskich klinik. Jak Herman przekonał
się później, nie było to puste gadanie.
Dobrze pamiętał swoją pierwszą wizytę u Borodankowa.
Aleksander Innokientjewicz okazał się przyjemnym, nieco
tęgawym mężczyzną w okularach z grubymi szkłami, o dużych,
ładnych, wypielęgnowanych dłoniach.
– Chyba niepotrzebnie pana niepokoję – zaczął zmieszany
Miskarjanc. – Nic mnie nie boli, na nic się nie uskarżam, po
prostu…
– Po prostu czuje pan, że coś jest nie tak? – pospieszył mu
z pomocą lekarz.
– No właśnie – podchwycił ucieszony Herman. – Zacząłem
gorzej pracować. Jeśli mam być zupełnie szczery, praca w ogóle
mi nie idzie. Gdybym był pisarzem albo na przykład
kompozytorem, powiedziałbym, że ogarnęła mnie niemoc
twórcza. Ale ja jestem matematykiem, programistą, nie
miewam kryzysów, a tutaj… – Rozłożył bezradnie ręce,
podobny do małego chłopca, który rozbił filiżankę i nie
rozumie, jak mogła spaść ze stołu, skoro przed chwilą stała na
jego środku.
– Nie ma pan racji, Hermanie – łagodnie oznajmił
Borodankow. – Kreatywność nie zawsze jest sztuką.
Opracowanie czegokolwiek nowego wymaga kreatywności.
A pan jest zmęczony. Tak, tak, mój drogi, widzę to wyraźnie. Po
prostu jest pan bardzo zmęczony, wyczerpały pana nadmierne
obciążenie, zbyt intensywna praca i lekceważący stosunek do
zdrowia. I oto mamy rezultat.
– A zatem przypuszcza pan, że coś mi dolega? – przestraszył
się Herman.
– Tego nie twierdzę, ale też nie wykluczam. Wróćmy do
pańskich problemów. Co pana najbardziej niepokoi?
Samopoczucie? Czy coś innego?
– Niepokoi mnie praca, której w żaden sposób nie mogę
ukończyć. A czas ucieka. Pomyślałem więc, że może to wina
jakiejś choroby…
– Dobrze, rozumiem. Są dwa wyjścia z tej sytuacji. Pierwsze:
pójdzie pan do szpitala na obserwację i lekarze ustalą, co to za
choróbsko pana nęka. My się tym nie zajmujemy, mamy inny
profil, ale z przyjemnością dam panu adres kliniki akademii
medycznej. Są tam wspaniali diagności i nowoczesna
aparatura. Dzięki mojemu wstawiennictwu przyjmą tam pana
od ręki, mam w klinice wielu znajomych. Obserwacja zajmie co
najmniej dwa miesiące…
– O, nie! – Herman wystraszony zamachał rękami. – O tym
nie może być mowy. To wykluczone! Program musi być gotowy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin