Mostert Natasha Sezon czarownicy A5.doc

(2123 KB) Pobierz
Sezon czarownicy




Natasha Mostert

Sezon czarownicy

 

Z angielskiego przełożyła: Agnieszka Walulik

Tytuł oryginalny: Season of the Witch

Rok pierwszego wydania: 2007

Rok pierwszego wydania polskiego: 2009

 

Przesycony dyskretną erotyką gotycki thriller, w którym łączą się ze sobą pierwiastki namiętności i śmierci. Gabriel obdarzony jest nietypowym talentem umiejętnością wnikania w umysły innych ludzi. Kiedyś wykorzystywał swoje zdolności do odnajdywania zaginionych ludzi i przedmiotów. Dla milionera Whittingtona jest ostatnią deską ratunku, jedyną szansą na odnalezienie syna. Przed zaginięciem Roberta widziano w towarzystwie dwóch sióstr Monk. Gabriel doświadcza wizji, w której Robert przemierza niezwykły dom o milionie drzwi, po czym ginie utopiony w basenie przez kobietę w masce. zaintrygowany widzeniem, przyjmuje zlecenie. Odwiedza posiadłość, zamieszkaną przez dwie piękne kobiety. Jak się okazuje, interesują się one alchemią. Stopniowo ulega fascynacji pannami Monk, starając się nie pamiętać, że jedna z nich jest prawdopodobnie morderczynią.

 

Spis treści:

PROLOG.              4

DOM O MILIONIE DRZWI.              8

CZAROWNE LATO.              221

CIENIE.              266

PORTAL.              324

EPILOG.              462

Nota odautorska.              468


Dla Carla, małego wojownika.

 

 

 

Po upalnych samotnych nocach, gdy zimne wiatry napływają

Rozsiewając mróz i rosę, przed świtem -

Znudzone głupstwami, o których muszą śnić dziewczęta,

Gdy w ich łóżkach brakuje radości -

Dwie siostry podnoszą się i zdejmują odzienie.

Ich konie wybiegają z mroku na szeptem gwizdaną prośbę -

Ogromne widmowe kształty o łyskających bielą oczach,

Buchające wokół kolan ognistą parą:

W świszczących grzywach ich zaczajone, szperające dłonie,

Mocniejsze od kiełzna, wędrują w powolnej pieszczocie.

Galopują poprzez mlecznobiałe piaski,

Brnąc daleko w śpiącą zatokę:

Mróz kłuje słodko palącym pocałunkiem,

Intymny jak miłość, zimny jak śmierć:

Ich usta, na których syczą pyszne drżenia,

Dymią lekkim pyłem ich oddechu.

Daleko w powodzi szarej ciszy

Patrzą, jak świt rozchodzi się czarownymi kręgami

Poza nie: i dzień rozpłomienia się w ich krwi

Jak biała świeca w skulonej dłoni.

Roy Campbell,

Siostry


PROLOG.

Otaczał go spokój: jego umysł przestał wreszcie pulsować bólem.

Powoli otworzył oczy. Ponad nim czarne niebo rozświetlone gwiazdami. Księżyc w pełni zaplątany w rozłożyste konary drzewa.

Niejasno zdawał sobie sprawę, że leży na plecach i unosi się na wodzie. Basen. Od czasu do czasu poruszał nogami i rękami, by utrzymać się na powierzchni. Ruchy były instynktowne i niemal bezwiedne.

Gdzieś śpiewały skrzypce, ich dźwięk dryfował przez nocne powietrze. Dochodził z domu, który wznosił się wysoką i ciemną bryłą po jego prawej stronie. Okna były ciemne, żadne światło nie przenikało przez maleńkie szybki w ołowianych ramkach. Strome mury pochylały się nad nim, a spiczasty dach załamywał się pod jakimś niemożliwym kątem.

W myślach miał zamęt, a jego czaszka pękała z bólu, który eksplodował w jego mózgu jak palący płomień. Lecz gdy spoglądał na dom, wciąż pamiętał, co kryło się za jego grubymi murami.

Bo jak mógłby zapomnieć? Miesiącami badał go z namiętnością mężczyzny odkrywającego ciało dawno niewidzianej kochanki. Przemierzał kręte korytarze, wspinał się po spiralnych schodach, wchodził do zaklętych pokojów i sal. Pamiętał wszystko - każdy najmniejszy szczegół był zanotowany w jego zmaltretowanym mózgu.

Zielony pokój z fosforyzującymi liliami. Sala balowa z tańczącymi motylami. Pokój masek, w którym światło jakiegoś niewidocznego słońca przemieniało pajęczyny w złoto. Cudowne pokoje. Pokoje wypełnione pięknem.

Lecz w środku tego domu kryły się również pokoje cuchnące rozkładem i chorobą. Maleńkie pokoiki o ścianach wilgotnych i pokrytych liszajem, w których wyciągając rękę mógłby dotknąć wyrastających z sufitu oczu: oczu, których zamglone spojrzenie śledziło jego mozolną wędrówkę przez labirynt obrazów i myśli.

Znał ich porządek. Porządek miejsc, porządek rzeczy. Dokładnie przestrzegał zasad. Dlaczego więc coraz trudniej było mu utrzymać się na wodzie, z umysłem jak przepalona żarówka i ciałem tak strasznie ociężałym?

Zerwał się wiatr. Poczuł na mokrej skórze jego pylisty oddech i zaczął się zastanawiać, czy pękaty księżyc nie spadnie z drzewa.

Był zmęczony. Czuł napięcie w karku. Powinien spróbować dopłynąć do krawędzi basenu, lecz połowa jego ciała była jak sparaliżowana. Mógł jedynie lekko poruszać ramionami i nogami, by uchronić się przed zatonięciem. Pod nim rozciągała się czarna toń. I nagle zdał sobie sprawę, że nie odczuwa już spokoju, lecz potworny strach.

Wtedy ciepły promień światła rozdarł mrok. W domu zapaliła się jakaś lampa. Chciał krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle. Światło dochodziło zza drzwi z witrażowymi szybami ułożonymi starannie w kształt emblematu. Monas Hieroglyphica. Proszę bardzo, wciąż pamiętał...

Za rozświetlonymi rombami z czerwonego, zielonego i fioletowego szkła zamajaczył jakiś cień. Przystanął na chwilę, znieruchomiał.

Potem poruszył się. Drzwi stanęły otworem.

Wyszła bezszelestnie do ogrodu. Gdy szła w jego stronę, zdawało mu się, że czuje zapach jej perfum.

Wstąpiła w niego otucha. Przez cały czas musiała wiedzieć, że tu jest. Oczywiście, że wiedziała. A teraz przyszła go ocalić. Nie miał już czego się bać. Ale pośpiesz się, pomyślał. Proszę, pośpiesz się.

Wciąż miała na twarzy maskę, która zakrywała jej oczy. Jej włosy ukryte były pod czarnym kapturem peleryny. Na jej ramieniu siedział czarny jak węgiel kruk. Nawet w półmroku dostrzegał połysk na skrzydłach ptaka.

Uklękła na krawędzi basenu, pochyliła się i spojrzała mu prosto w twarz. Na jej ramię padła smuga żółtego światła. Na szyi miała cienki łańcuszek, z którego zwisał wisiorek w kształcie litery M. Lśnił na tle jej białej skóry.

Dźwięk skrzypiec dochodzący z wnętrza domu był teraz o wiele wyraźniejszy. Rozpoznał utwór. Andante cantabile. Kwartet smyczkowy Czajkowskiego, numer 1, opus 11. Ekstatyczne dźwięki wywołały falę wspomnień. Kiedy ostatnim razem słuchał tego utworu, w kominku płonął ogień, na ciemnym drewnianym stole stała misa przekwitających róż w kolorze brzoskwiniowym, a obok niej czekały na srebrnej tacy trzy kieliszki czerwonego wina.

Tonął. Jego stopy były jak blade bezpłetwe ryby, ociężale poruszające się w wodzie. Długo już nie wytrzyma. Ale ona mu pomoże. Wyciągnie go na brzeg. Poruszył z trudem ramieniem i wyciągnął błagalnie rękę.

Zmarszczyła czoło z troską, lecz oczy za maską pozostały tajemnicze. Położyła dłoń na jego twarzy i popchnęła ją delikatnie pod wodę. Przestraszony kruk zerwał się z jej ramienia, kracząc.

Otworzył usta chcąc zaprotestować i niemal utonął. Gwałtownie odwrócił głowę na bok, prychając i kaszląc. W panice spróbował od niej odpłynąć, lecz jego ciało było zbyt ciężkie.

Ponownie wychyliła się do przodu i popchnęła go pod wodę. I znowu. Za każdym razem wydobywał się na powierzchnię, łapał powietrze, widząc tylko jej białe ramiona i zwisający z jej szyi łańcuszek z inicjałem M. Robiła to delikatnie, ale stanowczo. Jego głowa na przemian wychylała się i zanurzała w wodzie. Zrozumiał, że zaraz umrze.

Wyczerpanie. Jego płuca płoną. Podjął jeszcze jedną, heroiczną próbę uwolnienia się, lecz ona była silniejsza.

Nagle jej uchwyt zelżał, lecz on nie miał już siły, żeby wypłynąć na powierzchnię. Kiedy zaczynał tonąć, wciąż miał otwarte oczy, i przez warstwę wody zobaczył, jak się podniosła. Spojrzała na niego i uniosła dłoń jakby w geście żalu.

Powietrze wylatujące z jego ust marszczyło wodę, rozmywając jej postać, jej zamaskowaną twarz. Obracając się powoli twarzą w dół, pomyślał z dziwnym poczuciem oderwania, że może jego podróż wciąż trwa, może wciąż będzie szukać ścieżki, która wiedzie prosto do celu...


DOM O MILIONIE DRZWI.

 

 

Zawsze chciałem poznać wszystko to, co jest na świecie do poznania...

Johannes Trithemius,

Steganographia (Tajemne Pisma), 1499


ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Czy jest na świecie coś równie wspaniałego, jak korek uliczny w skwarny dzień?

Światło zmieniło się na czerwone. Gabriel Blackstone zatrzymał rower na zakorkowanym skrzyżowaniu. Odwrócił się w bok i rozejrzał dokoła, z jedną stopą opartą dla równowagi o jezdnię, a drugą wciąż na pedale. Otaczały go samochody i Gabriel wyczuwał oczekiwanie - ledwie powstrzymywaną agresję - czające się w sercach kierowców, którzy pocili się lekko za kierownicami swoich pojazdów. Wyglądali na rozluźnionych; łokcie wysunięte przez otwarte okna, głowy oparte swobodnie o zagłówki foteli. Ale Gabriel nie dał się nabrać. Kiedy zapali się zielone światło, będzie musiał się zwijać. W tej części londyńskiego City rowerzyści byli z trudem tolerowani. Oczywiście to była frajda: przeciskanie się między samochodami, ryzyko. Przed sobą Gabriel widział oczy taksówkarza - napuchnięte i otoczone zmarszczkami - które obserwowały go we wstecznym lusterku. Z tyłu telewizyjna furgonetka zaczęła już podpełzać do przodu, czając się przy tym irytująco.

Był piekielny upał. Gabriel otarł czoło wierzchem dłoni. Lato przyszło wcześnie. Asfalt pod jego stopą był miękki. Powietrze smakowało jak parafina. Ale lubił City w taką pogodę: lepkie, zapuszczone, z poruszającymi się ociężale pieszymi. Emocje buzowały tuż pod skórą niestłumione szalikami i grubymi płaszczami, niezakryte kapeluszami chroniącymi przed lodowatym deszczem.

Jego uwagę przyciągnęło mignięcie czerwieni: chodnikiem obok niego szła dziewczyna w pąsowej spódnicy i bluzce, machając ozdobioną frędzlami torebką. Miała odsłonięty pępek i Gabriel zauważył motyla wytatuowanego na jej płaskim brzuchu. Szła tak niefrasobliwie, że aż uśmiechnął się z przyjemnością. Życie było piękne. Czwarta po południu w City... i miasto należało do niego.

Światło zmieniło się na zielone. Samochody wystrzeliły do przodu. Entuzjastyczny ryk odbijał się od stromych ścian budynków i wprawiał ziemię w drżenie. Gabriel popedałował wściekle przez skrzyżowanie, wymijając zielonego mercedesa, którego kierowca wydawał się bardziej zajęty wrzeszczeniem do telefonu niż prowadzeniem samochodu.

Właśnie w takie dni Gabriel zdawał sobie jasno sprawę z tego drugiego - potajemnego - wymiaru City. Poza spalinami, hałasem i mgiełką żaru, było tam coś efemerycznego. Cyfrowy pył. Pedałując wzdłuż wznoszących się wysoko fasad londyńskich banków, firm ubezpieczeniowych i przedsiębiorstw, Gabriel wyobrażał sobie, że porusza się w niewidocznej, lecz migotliwej chmurze.

Za murami drapaczy chmur mruczały cicho maszyny wypełnione snami. Snami o pieniądzach i władzy. Snami rozłożonymi na kody binarne. Danymi. Najcenniejszym kapitałem w całym tym mieście, w którym obrót obcą walutą był równy czterem tysiącom sześciuset trzydziestu siedmiu miliardom dolarów dziennie. W mózgach komputerów kryły się pliki, notatki służbowe, dane badawcze. Skarbnica informacji chroniona zamkniętymi drzwiami, programami ochronnymi komputerów i zabójczymi hasłami.

Ale nie ma rzeczy niemożliwych, prawda? Gabriel uśmiechnął się do wiatru i pochylił się, skręcając ostro w wąską boczną uliczkę i zostawiając za sobą najgorszy korek. Drzwi można wyważyć, na mury można się wspiąć, a magię zaszyfrowanych zaklęć można przełamać. Sekrety istnieją po to, by je odkrywać. Potrzeba tylko skupienia i determinacji - a tak się szczęśliwie złożyło, że on obdarzony był i jednym, i drugim.

Dzisiaj udał się na misję wywiadowczą. Jego klientem był Bubbleboy, firma specjalizująca się w produkcji zabawek dla dzieci w wieku od sześciu do dziesięciu lat. Cel zaś stanowił Pittypats, największa konkurencja Bubbleboya. W tym okrutnym świecie sposobem na zdobycie przewagi było poznanie tajemnic rywali. Przeglądając raporty analityków finansowych z City i przekopując się przez gazety i czasopisma ekonomiczne, przedsiębiorstwa mogą dowiedzieć się całkiem sporo o konkurencji. Metoda ta jest nudna, banalna, lecz - trzeba to uczciwie przyznać - niepozbawiona efektów.

Publicznie dostępne dokumenty pozwalają jednak na odkrycie tylko części prawdy. Ostatecznie niezbędne staje się bardziej innowacyjne podejście. I tu właśnie na scenę wkraczał Gabriel. Jego dzisiejsza ekspedycja zwiadowcza stanowiła zaledwie pierwszy krok w skomplikowanej operacji, której celem było zapewnienie Bubbleboyowi dostępu do największych tajemnic głównego rywala.

Biura Pittypats, które Gabriel chciał obejrzeć, znajdowały się w dwóch prostych, choć uroczych kamienicach z końca osiemnastego wieku, o weneckich oknach i ozdobnych łukach. Bardzo skromnie jak na firmę o imponującym, globalnym zasięgu. Kamienice przysiadły sobie cichutko na końcu wąskiej uliczki, przytłoczone przez rażąco brzydką, betonową wieżę z lat sześćdziesiątych. Przez całą jej długość biegła stalowa barierka. Gabriel przypiął do niej rower. Prostując się, dostrzegł w wielkim szklanym oknie swoje odbicie. Buty do kostek, dżinsy, przybrudzona koszulka ze świecącym napisem Kurierzy City. Skórzana torba przerzucona przez ramię. Wciśnięta pod pachę podkładka z klipsem. Doskonale. Wyglądał jak trzeba.

Ochrona przy drzwiach frontowych Pittypats była szczątkowa: wszechobecna kamera, dzwonek i domofon. Gabriel położył palec na przycisku i niemal natychmiast drzwi otworzyły się z trzaskiem.

W środku było już zupełnie inaczej. Pod sufitem znajdowały się czujniki ruchu, a drzwi prowadzące z maleńkiej recepcji do reszty budynku wyposażone były w czytnik kart magnetycznych. W pomieszczeniu nie było żadnych kamer, co nie gwarantowało, że nie kryły się gdzieś głębiej.

Kiedy Gabriel wszedł do środka, siedząca za wyłożonym zielonozłotą skórą biurkiem dziewczyna podniosła wzrok. Włosy miała skromnie związane z tyłu głowy, ale jej usta wyglądały tak, jakby należały do jakiegoś replikanta z Łowcy Androidów. Były niewiarygodnie błyszczące, wydawały się wręcz migotać. Były olśniewające. Lecz także w jakiś sposób groźne. Człowiek miał wrażenie, że gdyby je pocałował, mógłby sobie zedrzeć kawałek skóry.

- W czym mogę pomóc? - dziewczyna patrzyła na niego chłodno, z jedną brwią wygiętą w imponujący łuk.

Gabriel uśmiechnął się do niej i zsunął z ramienia skórzaną torbę.

- Przesyłka.

Gdy otwierał torbę, dziewczyna czekała, trzymając w palcach ołówek i stukając nim lekko w staromodną podkładkę na biurko.

- Proszę - Gabriel wyciągnął niewielką paczkę owiniętą w brązowy papier i położył ją razem z pokwitowaniem na blacie biurka. - Przesyłka dla pana Peake'a. I trzeba podpisać.

- Peake? - Dziewczyna zmarszczyła czoło. - Nie. Nie ma tu nikogo o tym nazwisku.

Gabriel wiedział, że nie ma. Upewnił się co do tego wcześniej, teraz jednak powiedział z przesadną cierpliwością:

- Tak. Peake. Niech pani zobaczy. Tak tu jest napisane - stuknął w kartkę palcem. - Pan Donald Peake.

- Nie. - Dziewczyna z irytacją odsunęła pokwitowanie w jego stronę. - Musiała zajść jakaś pomyłka.

- To firma Pittypats?

- Owszem. Ale...

Zerknął na adres na przesyłce.

- Pan Donald Peake. Dział zarządzania zasobami ludzkimi.

- Ach. - Twarz dziewczyny rozjaśniła się. - Nasz dział zarządzania zasobami znajduje się w Croydon. Pomylił pan biura.

Nie, złotko. Nie pomyliłem, powiedział Gabriel w myślach, ale ciągnął:

- A mógłbym zostawić tę przesyłkę tutaj? Znaczy, może pani przesłałaby ją panu Peake'owi?

Dziewczyna zawahała się. Gabriel patrzył, jak przygryza dolną wargę. Co zaskakujące, szminka w ogóle się nie rozmazała, pozostała nadnaturalnie lśniąca i gładka. Niesamowite.

- Może mogłaby pani chociaż zapytać? - podsunął. - Proszę, kochana. Pomóż mi.

Wahała się jeszcze przez chwilę. Potem wysunęła szufladę biurka i wyjęła mały plastikowy prostokącik.

- Niech pan poczeka.

Odwróciła się i przesunęła klucz przez elektroniczny skaner. Malutkie czerwone oczko na czytniku zmieniło się na zielone i dziewczyna pchnęła drzwi. Przez chwilę Gabriel widział dobrze oświetlony, lecz całkowicie pusty korytarz. Nic nie wskazywało na to, co znajdowało się dalej we wnętrzu budynku.

Kiedy za dziewczyną zamknęły się drzwi, Gabriel opadł na kolana i otworzył torbę szerzej. W środku znajdował się jego iPAQ. Mały, dyskretny - wciąż pozostawał jego ulubionym narzędziem do tego typu zadań. Był już włączony, a ponieważ dookoła nie było żadnych kamer, Gabriel mógł zaryzykować szybki rzut okiem.

Ekran zamrugał, a to, co pokazał, sprawiło, że Gabriel uśmiechnął się z radością. Świetnie. Dalej pójdzie stosunkowo łatwo. To zlecenie nie będzie wymagać żadnych akrobacji, dzięki Bogu. Przy ostatniej robocie był zmuszony do włamania i czołgania się ponad podwieszanym sufitem. Przedzierał się przez kable telefoniczne, sprzęt do klimatyzacji i instalację przeciwpożarową, by ominąć naprawdę nieznośne kontrole bezpieczeństwa i dostać się do zamkniętego obszaru badań. Tym razem można było wręcz powiedzieć, że będzie mógł ściągnąć informacje prosto z powietrza.

Drzwi się otworzyły. To była dziewczyna.

Gabriel podniósł się i spokojnie zamknął torbę.

- Dobrze. - Dziewczyna kiwnęła głową. - Może pan zostawić tu paczkę. Zajmiemy się tym.

- Właściwie - Gabriel pokręcił z żalem głową i zarzucił torbę na ramiona - wygląda na to, że jednak muszę jechać do Croydon. Właśnie rozmawiałem z szefem - pokazał przypięty do paska telefon - mówi, że pan Peake musi osobiście podpisać. Przepraszam za kłopot.

Westchnęła zniecierpliwiona, ale Gabriel widział, że straciła już zainteresowanie jego osobą.

- Tylko proszę zamknąć drzwi, kiedy będzie pan wychodził.

Gabriel otworzył drzwi i obejrzał się. To była krótka wizyta.

Nie minęło więcej niż dziesięć minut, odkąd przekroczył próg. Ale wyprawa zakończyła się niewątpliwym sukcesem. Nie mówiąc już o całej reszcie, warto było chociażby zobaczyć te usta. Ale będzie miał frajdę, opowiadając o nich Izydorowi.

 

* * *

 

Kiedy wyszedł na ulicę, odczepił komórkę i wybrał numer. Nikt nie odebrał, co nie znaczyło, że Izydora nie było w domu.

Włączyła się automatyczna sekretarka i przez kilka następnych chwil Gabriel musiał wysłuchiwać kolejnego nagrania. Zdaniem Izydora poczucie humoru polegało na nagrywaniu co mocniejszych wersetów z Biblii - tych o straszliwej pokucie i wiecznym potępieniu - po czym następowała prośba o zostawienie wiadomości. Gabriel czekał cierpliwie na sygnał.

- Izydor, odbierz. Natychmiast.

Trzask.

- Gabriel, człowieku. Gdzie się bujasz?

Gabriel westchnął. Izydor skończył Eton i Cambridge, lecz był beznadziejnie zakochany w czarnym ulicznym rapie i od czasu do czasu okraszał swoje wypowiedzi bardzo osobistą wersją amerykańskiego slangu. Ponieważ jego akcent pozostawał uparcie arystokratyczny, efekt był co najmniej zaskakujący.

- Nadal jestem w City. Zgadnij, co. Bluetooth.

Izydor zachichotał.

- Nie gadaj. No, grzeczny z ciebie chłopiec. Należy ci się chyba odpoczynek. Zobaczymy się wkrótce?

- Już jadę.

Gabriel złożył komórkę i uśmiechnął się. Ta robota pójdzie jak z płatka.

Jego iPAQ zdradził mu, że w Pittypats korzystano z technologii bezprzewodowej. Bardzo modne. Brak przewodów z pewnością pomagał w tworzeniu schludnego środowiska pracy, w którym komputery porozumiewały się bez plątaniny grubych kabli. Istniał jednak pewien szkopuł. Bezprzewodowe przekazy elektroniczne można przechwycić, jeśli się ma odpowiedni sprzęt. Gabriel i Izydor zaś z całą pewnością taki posiadali.

Odpiął rower i zamienił zwykłe okulary na ray bany. Żar nieco zelżał, ale słońce wciąż raziło. Gabriel rzucił okiem na zegarek. Czwarta trzydzieści. Co najmniej kolejne dwadzieścia minut, zanim dojedzie do Izydora.

Izydor mieszkał przy targu na Smithfield i podobało mu się tam, czego Gabriel nie potrafił zrozumieć. Widok krwawych tusz za bardzo przywodził mu na myśl przerażające obrazy w stylu Francisa Bacona. Od ośmiuset lat na Smithfield sprzedawano mięso, a od niemal czterech wieków było to również miejsce, gdzie czarownice, heretycy oraz zdrajcy byli paleni lub gotowani żywcem, jakby byli kawałkami mięsa. Prawdopodobnie dlatego Gabriel był nieczuły na olśniewającą architekturę hal targowych z żeliwnymi ażurami oraz imponującymi łukami i kolumnami.

Izydor zajmował wąski dwupoziomowy segment, wciśnięty między dwa opuszczone domy o zabitych deskami oknach. Dobrze się składało, że w sąsiedztwie nikt nie mieszkał: Izydor lubił głośne brzmienie. Wchodząc po niskich schodkach prowadzących do drzwi frontowych, Gabriel słyszał pulsującą zza podwójnych szyb muzykę. Całe szczęście, że miał klucze do domu: nie było możliwości, żeby Izydor usłyszał dzwonek przez ten harmider. Gabriel przekręcił klucz w zamku i przygotował się na uderzenie fali dźwięku.

Było nawet gorzej, niż się spodziewał. Miłością Izydora był rap, ale wyglądało na to, że jego przyjaciel był dziś w nostalgicznym nastroju. Hitem dnia byli tracący myszką Guns n'Roses.

Witamy w dżungli! - darł się Axl Rose z pozazdroszczenia godnym brakiem kompleksów.

Zasłaniając uszy rękami, Gabriel wbiegł po schodach przeskakując po dwa stopnie i wpadł przez otwarte drzwi na górze. Podszedł prosto do regału i mocno wcisnął kciukiem przycisk zasilania na odtwarzaczu płyt kompaktowych. Nagła cisza aż porażała.

Odwrócił się. Przed nim, z opadającymi na czoło blond włosami i brwiami uniesionymi w wyrazie zaskoczenia, siedział na obrotowym fotelu Francis James Cavendish, pseudonim Izydor. Imię to przybrał w hołdzie dla Jacka Isidore'a, zaburzonego bohatera Wyznań Łgarza Philipa K. Dicka. Fikcyjny Isidore wierzył, że Ziemia jest pusta, a światło słoneczne ma ciężar. Prawdziwy Izydor potrafił wymyślać o wiele bardziej szurnięte teorie.

Teraz wyrzucił ręce w powietrze w geście kapitulacji. Jego długie palce były pokryte odciskami od godzin bębnienia w klawiaturę.

- Hej, stary. Co się stało?

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin