Maria Kuncewiczowa - Tristan 1946.rtf

(3375 KB) Pobierz

Maria Kuncewiczowa

Tristan 1946

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I

W Pensallos mieszkałam w domku przyczepionym do skały nad zatoką kornwalijską, zwaną Ready Money Co­ ve, czyli zatoką łatwych pieniędzy. Nazwano ją tak w czasach, kiedy piraci zaczajali się tutaj na hiszpańskie i portugalskie statki. Ten domek odziedziczyłam po Fred­ die Burnham. Sprowadziliśmy się tutaj w roku 1943, tro­ chę dla bezpieczeństwa od bomb, ale głównie dlatego, że Komwalia leży daleko od Kentu, gdzie rodzina mego „drugiego męża” — uchodziłam za jego żonę — straciła do mnie cierpliwość. Nie znaczyło to, że Pensallos miało mnie przyjąć za swoją. Przecież nadal stawiałam talerzyk do chleba z prawej strony, nieco powyżej dużego talerza, moje th nadal było zanadto sepleniące, moje a zanadto jednostajne, moje zupy rujnowały żołądek. Ale, nie nale­ żąc do rodziny, nowi sąsiedzi nie musieli prostować mo­ ich błędów.

W dwa lata później Freddie umarł. Ponieważ nie uro­ dził się w Komwalii, kraju celtyckim, który długo zacho­ wywał niepodległość od Saksonów, mianując się Zachod­ nią Walią, żal po jego śmierci nie osiągnął w Pensallos swojej pełni; Anglicy nie są tam uważani za rodaków. Jednak wdowy — uchodziłam za jego legalną wdo­ wę — bez względu na wysokość spadku zaliczane są do

ofiar losu. Wobec tego po zniknięciu Freddiego wiele zo­ stało mi wybaczone, tym bardziej że on sam przestał być moją ofiarą.

W roku 1946 w ten uproszczony mój byt wkroczył Michał. Najpierw tylko jako podpis na liście. Póź­ niej — nazwisko na różnych formularzach i kwestionariu­ szach, nazwisko należące do umarłego człowieka, który siedem lat temu był moim legalnym mężem.

Michał napisał z Niemiec. Po upadku powstania 1944 wywieziono go z Warszawy jako jeńca, ale znalazł się w „bardzo cywilnym obozie” i kiedy go Amerykanie wy­ zwolili, „nie umiał chodzić”, więc długo przebywał w szpitalach. Potem „uciekł Amerykanom” i „robił różne rzeczy”. Kiedyś dawno, znalazłszy w walizce ojca nie wysłany list do mnie, przepisał sobie mój adres. Pytał, czy mogę go sprowadzić do Anglii.

Otóż syna Piotra, męża nie kochanego, a jednak waż­ nego, oczywiście mogłam sprowadzić do Anglii. Ale czy chciałam? Czy chciałam mieć w domu nieznajomego mło­ dego mężczyznę dlatego, że kiedyś podstarzały leader par- tyjny pozował na Budowniczego Solnessa, a ja zostałam kreowana jego Hildą, jego młodym natchnieniem w bu­ dowaniu niebotycznych wież dla przyziemnej ludzkości? Michał został poczęty po pewnym wiecu, kiedy Piotr doprowadził do fuzji kilka grup politycznych, co uważał za najwyższe swoje osiągnięcie, i mnie, mojej wierze w niego, ten triumf przypisał. Wtedy to w naszej sypialni usłyszałam muzykę sfer idealnych i harfy spełnienia, i otworzyłam się ukochanemu mężowi do dna. Ale po „najwyższym osiągnięciu” nastąpiły niższe, wieże zaczęły się rysować, harfy zamilkły.

Michał właściwie rósł bez ojca; Piotr, zostawszy po­ stem, spędzał czas w sejmie i na zebraniach partyjnych. Ponieważ triumfy ideału były coraz skromniejsze, każdą zasługę teraz przypisywał sobie, mnie natomiast urabiał

U

opinię mieszczki, hamującej jego prometejskie zapędy. Michał od początku ubóstwiał ojca. Jako malec robił się nieznośny w jego obecności, byle tylko zwrócić na siebie uwagę, przy czym potężne klapsy Piotra podniecały go jeszcze bardziej. Podobny w tym do szczeniaka, plątał się natrętnie między nogami swego pana, bolesne razy przyj­ mując za pieszczoty. Kiedy podrósł, wycinał i wklejał do zeszytu wzmianki o publicznych wystąpieniach ojca.

Piotr nigdy nie wiedział, ile lat ma jego syn ani do jakiej szkoły chodzi. Opowiadał o nim różne fantazyjne anegdotki, mające przedstawić Michała jako młodociane­ go filozofa o buntowniczych skłonnościach. Lekcje języ­ ków i muzyki tolerował, bo płaciłam za nie z moich zarobków tłumaczki w ambasadzie brytyjskiej, ale przy każdej okazji pokpiwał z „papug” i „szopeniątek”. Sam wykształcony w Niemczech, poza ekonomicznymi termi­ nami nigdy się niemieckiego nie nauczył. Mimo to na kongresach międzynarodowych najłatwiej dogadywał się z Niemcami. Także nie znał prawie francuskiego, a jednak byłam świadkiem, jak czarował swoim świętym ogniem, grą twarzy i oratorskim gestem,, delegacje parlamentarzy­ stów francuskich. Zatem lekceważył lingwistykę. A muzy­ czne czary uważał za afektację niegodną mężczyzny.

W miarę jak rozwijała się jego kariera polityczna, coraz więcej wagi przykładał do swojej właściwej specjalności: ekonomii. Mówiono, że robił interesy. Kiedy? Jak? Nie miał biura ani sekretarki, nie miał nawet szafki na akta. Podobno kupował akcje na Śląsku. O tej swojej działal­ ności nigdy nie wspominał. Nie było w tym chyba hipo­ kryzji. Piotr wierzył w Utopię i charakter miał raczej bezinteresowny; to jego wrodzony talent pracował nieza­ leżnie od jego woli na osobisty majątek. Na powszednie potrzeby skąpił, ale ni z tego, ni z owego potrafił kupić mi futro, obraz modnego malarza czy fortepian, a Micha­ łowi żaglówkę.

Michał-dziecko kochał mnie; pewnie dlatego, że ładnie pachniałam, byłam miękka, szumiąca i kolorowa. Zresztą wszystkie zabawki, lody i łaszki miał ode mnie. A prze­ cież wystarczyło mu usłyszeć z daleka zaczepny głos Piot­ ra, jak gdyby zawsze nastawiony na uprzedzanie politycz­ nych zarzutów, a natychmiast odwracał się ode mnie, wydymał dolną wargę i czekał na ojca.

Piotr i ja mieliśmy odrębne koła przyjaciół. Piotr za­ praszał polityków i brydżystów, ja kolegów biuro­ wych, młodsze kuzynki i ich znajomych, między którymi byli malarze i aktorzy. Tamci grali w karty, myśmy tań­ czyli. O ile Michał szukał pretekstu, żeby przeniknąć na przyjęcie ojca, zaszyć się tam w kąt i chciwie słuchać, jak starsi panowie przetrząsają brzydką podszewkę różnych spraw, o których dopiero co tak pięknie mówili w sejmie,

0              tyle od moich gości stronił.

Niektórzy z partnerów karcianych Piotra należeli do świata przemysłu i handlu. I tych bodaj Michał naj­ bardziej podziwiał. Nieraz zagadywał mnie od niechce­ nia: ile zarabia aktor? ile urzędnik? Odpowiedź niezmien­ nie wywoływała wydęcie dolnej wargi, zanadto mięsistej

1              kapryśnej. I zawsze się okazywało, że taki a taki pan, który niedawno był na brydżu u ojca, zarabiał dziesięć razy więcej od najlepszego aktora i jeździł na narty do Szwajcarii. „Ojciec, żeby tylko chciał — następował ko­ mentarz — mógłby zarabiać sto razy więcej niż Marlena Dietrich.”

              Dlaczego ojciec nie chce? — pytałam podstępnie. Na to wzruszał ramionami: Dlatego że jest wielkim człowiekiem.

Myślałam sobie w takich wypadkach, jak skutecznie ojcowie zastępują Boga małym chłopcom.

Raz po dość gwałtownej scenie (rzeczywiście robiłam mu sceny, kiedy ranie okłamywał i bezczelnością pokry­ wał skruchę), Michał rzucił mi się na szyję i z gorą­

cą twarzą przy moim policzku wyjęczał: „Mamo, ma­ mo, ty mnie tak martwisz...” — „Dlaczego?” Zadumał się. Nie odpowiedział, tyko kołysał głową w obie strony' jak zbolały starzec. Wreszcie zaczął wyrzucać z siebie słowa widocznie długo tajone i nasiąkłe goryczą: „Bo ty nic nie wiesz o życiu, ty tylko pracujesz i tańczysz, i roz­ dajesz, a jak kto jest taki, to inni go obśmieją i wrzucą do dołu”.

Wzruszył mnie ten dziecinny „dół” zamiaśt utraty sta­ nowiska i śmierci głodowej; roześmiałam się i przytuliłam go. Odepchnął mnie. Ze łzami, nie wiem, czy złości, czy zachwytu, ścisnął moją twarz w obu dłoniach. „Ty... ty jesteś ładniejsza od Marleny, a nie umiesz tak dobrze zarobić!”

Przyszły czasy mojej osobistej, krótkotrwałej chwały. Wydano mi kilka tłumaczeń współczesnych autorów an­ gielskich. Wydawca był obrotny, a krytycy, z którymi tańczyłam u kuzynek, rozpisali się pochlebnie o moich zdolnościach stylistycznych. Zachęcona, napisałam kilka artykułów do miesięcznka literackiego i nagle moje pa­ nieńskie nazwisko, którego użyłam zamiast pseudonimu, rozbłysło. Piotr ż początku nie zauważał; potem przybrał postawę dyskretnego patrona, nie lubiącego podkreślać swojej roli w formowaniu niedojrzałych umysłów. Zaro­ bki moje wzrosły, a razem z tym wydatki. Michał został wyposażony w różne luksusy chłopięcego wieku, z lek­ cjami tańca włącznie. Te lekcje, a właściwie wieczorki, odbywały się u nas w dni, kiedy Piotr miewał posiedzenia Komisji Budżetowej.

Michał rozwinął się wcześnie. Wysoki, muskularny, z włosami jak jedwabna czapka, z niskim głosem, któ­ rego używał oszczędnie i raczej jako surdyny dla wy­ mownych spojrzeń, nie bardzo uprzejmy, ponury, uśmie­ chał się rzadko i tylko ja znałam jego dziecinne miny. Chyba tylko ja; bo na to, żeby mu rysy zelżały, trzeba

było aż łez do rozmycia maski, a do łez nie był skory. Przekonałam się prędzej, niżbym chciała, że chłopczyk z moim czołem i moimi ustami ciągnie za sobą dziew­ czyny jak rój rozjuszonych os. Przekonałam się też, że Michał ciąży do kobiet starszych i do dziewczyn ulicz­ nych, co składałam na karb młodzieńczej niezaradności. Domowe wieczorki miały skierować jego gust w stronę rówieśnic i typów „kulturalnych”.

-              Otóż na te wieczorki Michał się spóźniał, a „pa­ nienki z dobrych domów” traktował z wysoka. Mimo to ich zapał do lekcji wzrastał i ta, z którą tańczył, przybierała minę królowej. Szkole poświęcał tyle czasu, ile trzeba, żeby ucznia nie ogłoszono bałwanem. Miał więc opinię potencjalnego prymusa, któremu „się nie chce”. Rzeczywiście od czasu do czasu zadziwiał na­ uczyciela historii albo literatury jakąś błyskotliwą he­ rezją. Raz został z tego powodu zawieszony na dwa mie­ siące, co Piotrowi dało powód do nowej serii anegdot

o              synu-rebeliancie, a mnie kosztowało sporo pieniędzy na korepetytorów.

Moje wydatki na niego nie zdawały się Michałowi imponować. Dla różnych celów jawnych i ukrytych wy­ zyskiwał skwapliwie moją szczodrość, ale czułam, że się za mnie wstydzi, że mnie ze smutkiem uważa za idiotkę. A jednak pod skorupą codzienności nasza mi­ łość płynęła raz płycej, raz głębiej, w nieprzewidzia­ nych skrętach. Wychowana w rygorach i niedosytach, chciałam — nic w zamian nie żądając ,-rr dać swemu dziecku to wszystko, czego mnie kiedyś matka dać nie chciała. Wobec stałej nieobecności Piotra, a także dlatego, że i mój mąż, i ja byliśmy jedynakami, mój stosunek z synem układał się jak gdyby poza rodzi­ ną, podobny do walk i sojuszów nielegalnej pary. Mie­ liśmy swoje tajemnice i konszachty. Michał wiedział, że

w moją zamężną samotność wkraczają mężczyźni i że koło jednego z nich obraca się moja ziemia. Sprzyjał naszym schadzkom, nieraz spod oka ironicznie, to znów żartobliwie się przyglądał, Janowi okazywał koleżeńską poufałość. Aż któregoś dnia, kiedy się przebierałam na spotkanie z Janem, wszedł do pokoju ze swoim ulubio­ nym nowym swetrem w ręku. Górna warga, rozciągnięta w prostą linię, nadawała mu wyrazu zgryźliwego uporu. „Masz, to dla Jana — powiedział, On jest węższy w ramionach ode mnie, i w ogóle przestań się o mnie troszczyć.” Głos mu się załamał. Wyglądał wściekły i bezradny, złapany w potrzask. Nie wyszłam tego dnia, w nocy płakałam, rano napisałam do Jana, że nie mogę się rozwieść z Piotrem.

Był koniec roku 1938. Michał miał czternaście lat. Miał czternaście moich najlepszych lat, które mu od­ dałam tak samo nieodwołalnie jak czoło i usta. Przy­ szły święta Bożego Narodzenia. Warszawa zachowywała się jak stolica narodu wybranego. Morze Czerwone rozstąpiło się na dwie strony, Wschodnią i Zachod­ nią, żeby dać przejście Polakom silnym, zwartym, go­ towym do mocarstwowej przyszłości. Piotr przyszedł na Wigilię zirytowany dyskusją z przedstawicielami opo­ zycji i od razu skoczył na Michała: „Jak ty jesteś ubra­ ny! Kraciaste skarpetki, puchaty sweterek! To dobre dla żigolaka! W tej chwili mi się przebierz w przyzwoite ubranie!”              . .

              To są sportowe rzeczy, Piotrze, które Michał do­ stał ode mnie na Gwiazdkę. Już je włożył, bo za dwie godziny wyjeżdża do Zakopanego na narty — ujęłam się za chłopcem.

Rozleniwiony przez święta, Michał nawet nie drgnął w fotelu, »ii Nie ma najmniejszego sensu teraz się prze­ bierać —- ziewnął.

Ale Piotr trzasnął ręką w stół: — Tu nie karczma dla sportowych lalusiów! Nigdzie nie pojedziesz! Marsz do swojego pokoju!

*—- Ojciec nic tu nie ma do rozkazywania. To mama zapłaciła za bilet i za pensjonat.

W tej chwili obraz się zamazał. Pamiętam, jak na tle błyszczącej choinki przesuwała się blada maska Michała i skurczona twarz Piotra i jak w zupełnej ciszy spadały ha biały sweter razy pogrzebacza. Wreszcie usłyszałam jakiś skowyt i czyjeś sapanie, gdzieś trzasnęły drzwi, rzuciłam się na Piotra i zaczęłam go kuć pięściami, gdzie popadnie, Później nie wiem, co było. Pamiętam jeszcze tylko, że po. Wilii Piotr z Michałem siedzieli, jak gdyby nic, na kana­ pie, przeglądając razem jakieś pismo; Michał był w ciem­ nym ubraniu i wyzywająco na mnie spojrzał, kiedy mu podałam bakalie. Bolało mnie serce i choinka paliła się w próżni gdzieś poza domem, a ja zostałam sama na jakichś ruinach.

Od tamtych nieszczęsnych świąt zapadł między nami trojgiem chłód, którego nawet wiosna nie rozproszyła. Unikaliśmy siebie, przy spotkaniu spuszczaliśmy oczy. Mówiło się w domu przyciszonym głosem, ostrożnie, jak gdyby obok leżał ktoś umierający, ale przytomny. Po raz pierwszy w żydu Piotr zajął się Michałem. Parę razy zabrał go na spacer, bez zwykłych pokpiwań wypytywał

o              szkołę i klepał po plecach jak kolegę z partii. W czerw­ cu zaprosił nas oboje na obiad do restauracji. Pod obłud­ nym wzrokiem kelnerów jedliśmy w milczeniu olbrzymie bryzole, grzeczni, schludni, członkowie społecznej elity, a za naszymi plecami rozpadał się świat.

Wakacje spędziliśmy, jak zwykle, nad morzem. To zna­ czy ja spędziłam. Piotr czasem wpadał na weekend, przywożąc coraz to innego „przywódcę” czy ministra, dla którego na gwałt trzeba było smażyć flądry. Co do Mi­ chała, trudno było powiedzieć, gdzie on spędzał czas. Bo

nawet kiedy siedział ze mną przy stole, przebywał w ja­ kimś kraju, do którego nie miałam dostępu. Jana powoła­ no do wojska. Podobno miał nową kobietę. Podobno młodszą ode mnie. Podobno ładniejszą.

Nareszcie nastał wrzesień 1939. Znalazłam się nad gra­ nicą rumuńską, w’Zaleszczykach. Piotr pojechał się do­ wiedzieć, czy pewien redaktor warszawskiego pisma od­ krył w najbliższym mieście wojewódzkim zakład, gdzie można by drukować dziennik, dopóki alianci nie odcią­ gną Niemców na front zachodni i rząd polski nie wróci do Warszawy. Gdyby taka drukarnia się nadarzyła, Piotr był zdecydowany wyłamać się z oficjalnego orszaku i za­ brać mnie z Michałem do Tarnopola.

Tymczasem Michał poprzedniego dnia odstał w Łucku. Siedziałam sama na drewnianym ganeczku, o który roz­ trącały się barany, i wytężałam wzrok poprzez kurz nad szosą, czy nie zobaczę Michała. W Łucku wpadł do po­ koju nieznajomych ludzi, gdzie próbowałam przespać mo­ ją ostatnią, jak się okazało, noc w Polsce; wpadł na ten biwak po czystą koszulę i zapowiedział, że nazajutrz spot­ kamy się w Zaleszczykach.

Siedziałam więc na tym ganku pośród owiec i pszczół, wpatrzona nie tyle w szosę, co w wojnę pożerającą prze­ szłość, wsłuchana nie tyle we własne myśli, co w dud­ nienie samochodów, które przekraczały granicę. Czułam się jak wieszczka w Delfach, czekająca na szept z przy­ szłego świata. Ofiary zostały złożone, odór dymu i krwi wypierał zapachy lata, przełamywały się losy; ludzie uwię­ zieni w mylnych wyborach i dozgonnych katorgach mogli uciekać na wolność.

Wiedziałam, że Piotr po mnie nie przyjedzie tego dnia ani następnego. Każdy podmuch spraw publicznych zmiatał mu sprzed oczu dom i rodzinę. W chwilach kiedy te wielkie, ciężkie bryły — naród, kraj, państwo — do­ znawały zagrożenia, nie znosił koło siebie osób i próbie-

mów frywolnych, takich jak kobieta, dziecko, czyjś smu­ tek, czyjaś radość. Jeżeli ja albo Michał stawaliśmy wten­ czas na jego drodze, robił się okrutny. Nie cierpiałam go za to. I to jednak były te momenty, kiedy podziwiałam w nim Budowniczego Solnessa. Niestety, już od dawna podziw, z początku gorący, zamienił się w nieżyczliwe uznanie.

Ale to miejsce we mnie, ciepłe, ukryte, gdzie kiedyś leżało ciałko dziecka, zanim stało się Michałem, to miej­ sce bolało. Także bolały wszystkie ulice i szosy, którymi ode mnie odchodził. I wszystkie godziny, kiedy na niego czekałam. Czułam, że teraz czekam bardziej niż kiedykol­ wiek na próżno, bo jeżeli kogo on szuka tego dnia mię­ dzy spłoszonymi końmi, połamanymi dyszlami i martwy­ mi ludźmi, to swojego ojca, Piotra.

Auto się zatrzymało. Ktoś machał ręką, wybiegł z wozu, wpadł na ganek. Freddie Bumham, mój szef z ambasady. Patrzyłam bezmyślnie, jak wrzucał do swojej walizy moje rzeczy. Nie słyszałam, co mówił. Oprzytom­ niałam dopiero w Rumunii. Tak oto nie zamiar, tylko przypadek wyprowadził mnie poza moją własną granicę. *

W Londynie mieszkał Franciszek. Kiedy Freddie nas ze sobą zapoznał na wiosnę 1940 roku, Franciszek był przy­ stojny, z grzywą a la Paderewski. Obejrzał mnie od stóp do głów i powiedział: „pretty”. Franciszek, z zawodu dziennikarz, szanował w kobietach zalety potrzebne męż­ czyznom, ale do tych zalet nie zaliczał inteligencji. Mnie polubił, bo umiałam gotować barszcz małoruski i z daw­ nego nawyku sekretarzowałam Freddiemu, nie wygłasza­ jąc własnych opinii. Franciszek osiedlił się w Anglii w la­ tach trzydziestych. Z korespondenta zagranicznego prze­

dzierzgnął się z czasem w prokurenta firmy herbacianej; dużo zarabiał. Zachował żyłkę do polityki i swoich sto­ sunków w Labour Party używał czasem „dla dobra Polski”.

Po otrzymaniu listu od Michała pomyślałam o nim. Otóż prywatne wiadomości — zwłaszcza złe -?r szybciej kursowały podczas wojny niż polityczne nowiny i dość szybko dowiedziałam się, że Piotr po moim wyjeździe żył z jakąś Anną i że Michał z nim mieszkał. Piotra zastrze­ lono w czterdziestym drugim roku, później ta Anna także zginęła. Franciszek postarał się o sprawdzenie faktów i Freddie zaofiarował mi małżeństwo. Ale mnie wtenczas ogarnął gniew na Anglików za samotną walkę Piotra, za jego szczurzy byt pod ziemią i daremną śmierć. Nocami, leżąc obok śpiącego Freddiego, zaprzeczałam wszystkie­ mu, co czas przyniósł, wracałam do września 1939 roku, bez słowa dopasowywałam krok do kroków wysokiego, chudego Solnessa o maleńkich ustach i jastrzębim profilu, razem z nim, z tym niekochanym Piotrem, szłam na pewną, głupią i wspaniałą śmierć pod ruinami wieży. Dopiero teraz drżałam pod jego fanatycznym wzrokiem, teraz dopiero widziałam, jaki był piękny, męski, mimo praktyczności nieprzekupny, mimo brutalnych odru­ chów wspaniałomyślny. Przeklinałam swoją niecierpli­ wość i swoją tępotę. Uciekłam od Freddiego. Żeby nie Franciszek, dzisiaj bym nie była. Aje on, jak to się często zdarza starym kawalerom, pasożytującym na cudzych dramatach, śledził mnie. Łatwo mnie odnalazł w pracow­ ni znajomej malarki, która wyjeżdżając z Londynu zosta­ wiła klucz u mnie, i w ostatniej chwili wytrącił mi z ręki rewolwer.

Podobny nastrój zgrozy przed własnym życiem opadł mnie po liście Michała. Michał miał teraz dwadzieścia dwa lata ukończone we wrześniu. Rozumiałam dosko­ nale, że wtenczas w Łucku odstał naumyślnie. I że ten

wieczór wigilijny, kiedy wybrał pogrzebacz zamiast mojej czułości, rozrósł się w setki wieczorów, a mój związek z Freddiem miał gorszy smak od mojej miłości do Jana. Mimo to postanowiłam natychmiast jechać do Niemiec po Michała.

I znowu Franciszek mnie rozbroił. Franciszek prędko się zestarzał, miał sztuczną szczękę, stracił, czuprynę, ale zachował ciekawość ludzkich losów. Po moim telefonie przyjechał do Pensallos; przywiózł mi różne dokumenty do podpisu i kwestionariusze do wypełnienia. „Freddie nigdy by nie dopuścił do tej twojej wyprawy. Nie masz odpowiednich stosunków. Ja mam odpowiednie stosunki i ja pojadę po Michała.”

Uspokoiłam się. Przez samą magię zmysłowego konta­ ktu list Michała obudził najdroższe wspomnienia. Ręka, która go pisała, kiedyś — zwinięta w piąstkę niemowlę­ cia — dotykała mojej twarzy schylonej nad wózkiem. Te usta, co śliniły rąbek koperty, kiedyś łapczywie chwyta­ ły moją pierś. Przypominały mi się dziecinne słówka, pulchne uściski, chłopięce figle, radosne przymierza. Moje własne dzieciństwo pomieszało mi się z dzieciństwem Mi­ chała i wyciskało łzy z oczu.              v

Później Franciszek wyjechał i długo nie wracał. A ja czytałam i czytałam list Michała i powoli ten list zaczynał znaczyć co innego. Czyż taki powinien być list od syna, który sześć lat nie widział swojej matki? Oschły? Żartobli­ wy? Kto wie, ku czemu się teraz wyciągały te kiedyś be...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin