Zapiski Hansa-Günthera Ochsenbacha'(2).odt

(33 KB) Pobierz

 

Leszek Baderski

 

Fragmenty z pamiętnika Hansa-Günthera Ochsenbacha

(Die Fragmente aus dem Hans-Günther Ochsenbachs Tagebuch)

Z języka niemieckiego przełożył i przypisami opatrzył Płamen Weljanow

 

 

 

              Dobry i kochany Boże! Czy kiedykolwiek otrzymam z ust Twoich odpowiedź na pytanie, czemuż to wiedziesz nas tak krętymi ścieżkami? Jak mogę z czystym sumieniem wierzyć w dzieło Twojego Stworzenia, gdy wystawiasz mą wątłą duszę na wątpliwości, czy Dobra Księga kieruje się tylko i wyłącznie Światłem i Prawdą?

              Jestem w stanie zrozumieć, że to Twoja Wola kierowała mną ku tej przeklętej wiosce, że to Twoja mądrość kazała mi odkryć to, co za chwilę utrwalę na tym nędznym, makulaturowym papierze i cisnę w pobliski potok, by odnaleźli to inni. Być może na tym polegał mój los, o dobry Boże, że moje nędzne ciało musi umrzeć, by straszliwa wiedza o wynaturzeniach Twojej nieskończonej Mocy dotarła do nieświadomych i prostych ludzi, których ograniczony umysł nie pozwala wierzyć, że coś potrafi znajdować się poza horyzontem pospolitego świata. Nie potrafię odpowiedzieć, czemuż to ja właśnie byłem zmuszony oglądać to okropieństwo, kryjące się w lasach  otaczających prowincję Chaskowo. Cóż jednak może rzec prosty śmiertelnik w obliczu Najwyższego?!

              Płaczę jedynie nad niemożnością ostatniego pożegnania mojej najdroższej Renate, moich kochanych dzieci i najdroższych wnucząt. Och, Boże, ile bym oddał za ostatni rzut umęczonego oka na kochane Alpy, wznoszące się przy słonecznej pogodzie nad mym rodzinnym Wolfratshausen! Jakże ucieszyłaby się dusza moja na ostatni łyk orzeźwiającego piwa znad Tegernsee i jakże zabiłoby moje serce nad radosnymi melodiami ludowymi mojej rodzinnej Bawarii! Tu, w tych ponurych bułgarskich lasach, otoczony nieskażonym ludzką dłonią okrucieństwem natury, przytłoczony ciężkim, wilgotnym powietrzem czuję się opuszczony jak nigdy dotąd.

              Dość rozmyślań, stary głupcze! Czyż nie słyszysz wycia i szelestu stóp za swoimi plecami? Czy ów niezrozumiały dla ludzkiego ucha język Słowian nie sięga cię niczym bezlitosne ostrze Żniwiarza niczym ostateczna klątwa? Diabli nadali (och! wybacz mi, Wszechmogący!) ów lud ciemny, który wciąż uchwycony zabobonu niczym niemowlę matczynej piersi igra z boskim porządkiem!

              Moje palce są przemarznięte i skostniałe. Nadmiar słowiańskiej strawy, którą pod przymusem raczono mnie przez wiele tygodni ciąży na umyśle i ciele, nie pozwalając skoncentrować się należycie nad przekazem, który – jeśli wiara pozwoli – dotrze prędzej czy później do poczciwych i bogobojnych ludzi, którzy zetrą w pył niegodną Stwórcy abominację, czyhającą w lasach okalających przerażające Bubino. Niech przepiękna figura Przenajświętszej Panienki, która góruje nad Chaskowem kieruje drogą, którą podąży mój pamiętnik, ku chwale Najwyższego.

              Nazywam się Hans-Günther Ochsenbach, dumny obywatel Bawarii. Jestem w pełni przeświadczony, że odnajdzie się ktoś, kto będzie rozumiał cywilizowany język, w którym z maluczkimi porozumiewał się Goethe czy Mann. Pozostawiam Wam, moi anonimowi przyjaciele, notatki sporządzone w czystym i pięknym języku Germanów, gdyż moje ucho nie pojęło nigdy dawnej, ruskiej mowy, która brzmi niczym szelest liści w te straszliwe, wietrzne dni. Gdyby jednak znalazł ów list ktoś nieuczony, zostawiam mu ostrzeżenie, w postaci słowa, które szepcą pobożni, bułgarscy wieśniacy, gdy ponury Księżyc przybiera grymaśne oblicze.

              Veshtitsa.[1]

 

             

Dzień pierwszy. Wolfratshausen.

 

              Moja najdroższa Renate śmieje się ze mnie, że na podróż do Bułgarii postanowiłem zabrać pamiętnik, w którym pozostawię wszelkie wspomnienia z tej dzikiej krainy. Wiem, że w dzisiejszych czasach wydaje się bardziej taktownym zapisywanie swoich odczuć w dyktafonie bądź komputerze, ja jednak pozwolę sobie na bardziej tradycyjną metodę. W końcu to owa tradycja jest ostoją i przyczyną potęgi wielkiej Bawarii. Bez niej, mój pamiętniku, bylibysmy zgubieni.

              Renate uśmiecha się uroczo, nazywając mnie starym prykiem. Odwzajemniam uśmiech, bo wiem, że to tylko żarty.

              Nakłada mi olbrzymią porcję najwspanialeszego przysmaku w całych Niemczech, jej słynnych serowych klusek[2] okraszonych prażoną cebulą. Za chwilę na stole ląduje litrowy kufel dobrze schłodzonego piwa. Siedzimy na ganku przed domem, rozkoszując się ciepłymi pieszczotami wiatru znad Alp. Jeszcze ten jeden posiłek, jeszcze jedna noc u boku mojej kochanej żony.

              Nie lubię podróży. Moje wysłużone audi ma przejechane może dziesięć procent kilometrów, które mają auta w tym wieku. Pracuję w domu, na zakupy jeżdzimy raz w tygodniu.

              Renate przeklina cichaczem popędliwość Tima, którego chuć zmusza mnie do wyjazdu, dla którego kupiłem książeczkę, w której zapisuję te słowa. Też, Bogiem a prawdą, nie rozumiem syna.

              Mało to pięknych kobiet w Bawarii?

              Moja żona wprawdzie nie jest już taką pięknością, jak w dniu, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, ale wciąż zachowała relatywną krzepkość i zdrowie. Nie mógł sobie, głupiec, wybrać partnerki podobnej matce? Nie musiałbym teraz pakować resztek bielizny do – niemal nigdy nie używanej – skórzanej walizki mojego własnego ojca i ciągnąć stare kości w rosyjskie knieje[3]. Narwany uparciuch koniecznie chce wpędzić rodziców do grobu. Wpierw żeniąc się z dziką Słowianką[4], a następnie – ani chybi celowo – gnając na sam kraj wschodniej Europy! Ech, gdyby widział to jego dziadek, miej Panie jego duszę w opiece...

              Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że mój mały Tim zakochał się w bułgarskiej dziewczynie, którą poznał podczas praktyk w jednym z monachijskich hoteli. Bóg jeden wie, co w tej chudej dzierlatce zobaczył mój najmłodszy syn, dość rzec, że świata poza nią nie widział. Kiedy niemiecka duma zagrała w mej starczej piersi, zamiast uszanować zdanie ojca, krnąbrny dzieciak spakował się – jak teraz ja – i wraz z tą swoją Sijaną opuścił rodzinne strony.

              Pisał rzadko. Głównie zresztą do matki. Czasami łkałem ukradkiem z tego powodu po nocach, ale godność nie pozwoliła mi się do tego przyznać. Pracował, zgodnie z zawodem, w hotelach. Berlin, Oslo, przez krótki czas Rzym (być może niepotrzebnie zażartowałem wówczas, że ręka Opatrzności ciągnęła go głównie po stolicach naszych przyjaciół z dawnych lat, bo Renate nie odzywała się potem do mnie przez kilka długich dni[5]).

              Kiedy Sijana zaszła w ciążę, postanowili przenieść się do Bułgarii (nie śmiałem już podówczas żartować przy swojej żonie[6]). Zamieszkali w jej rodzimych stronach, Jakimśtamgradzie. Teraz, najwidoczniej skruszeni, postanowili zaprosić wyrodnych rodziców na oględziny wnuka.

              Nie wypowiedziałbym tych słów na głos, ale idę o zakład, że potrzebują pieniędzy. Ponury, gruby Niemiec może im śmierdzieć kiełbasą i piwskiem, ale z pewnością nie cuchną im grube pliki niemieckiego euro. Z początku, wiedziony instynktem, chciałem odmówić, ale Renate namówiła mnie na tę nieszczęsną wyprawę. Cwana, wiedziała doskonale, że jej, obciążone latami i znakomitą acz tuczącą bawarską kuchnią, stawy nie zniosą tylu kilometrów jazdy. Wysłała więc swojego naiwnego ślubnego, by nawiedził wyrodnego potomka i – jestem pewien, że taki jest plan starej lisicy – pogodził się z Timem i jego wielkooką kochanicą.

              Niedoczekanie.

              Słowa jednak dotrzymam i nim złożę swoje kości w niemieckiej ziemi, wyruszę na daleką podróż do nietkniętej cywilizacją Bułgarii. Święty Piotr nie wpuściłby mnie jednak za bramy Niebios, gdybym wsiadł do podmiejskiej kolejki nie spałaszowawszy uprzednio wielkiego sznycla mojej żony[7].

 

 

Dzień szósty. Sofia.

 

              Na Miłość Boską...

              Sam jestem sobie winien, Renate namawiała mnie na samolot. Nie byłem jednak pewien, tak przynajmniej twierdziłem, czy podniebna podróż nie wpłynie negatywnie na moje serce. Mogę się jednak skrycie przyznać, iż wyznaję zasadę, że po to dobry Bóg obdarzył anioły skrzydłami, byśmy my mogli pozostać na twardej ziemi.

              Niespełna tydzień w powolnych europejskich pociągach dał mi się jednak we znaki. Postoje pozwoliły mi wprawdzie zobaczyć perły europejskiej cywilizacji, na czele z monumentalnym Wiedniem, ale nadmiar wrażeń odciągnął mnie od pisania not w moim pamiętniku. W osobnej książeczce poczyniłem pospieszne notatki na temat widzianych zabytków; tę będę mógł pokazać bez cienia zażenowania rodzinie[8]. Popijam teraz lurowatą kawę na sofijskim dworcu, oczekując na przyjazd syna.

              Mile zaskoczył mnie dość nowoczesny wygląd bułgarskiej stolicy. Wyznaję, że spodziewałem się obrazów, którymi karmi nas telewizja. Rozpadających się lepianek, wszeograniającego smrodu bydła i innych znamion Trzeciego Świata[9]. Rozsierdził mnie jednakże fakt, że niemal żaden z pracowników dworca nie władał przyzwoitą niemczyzną.

              W końcu najbardziej ordynarny z nich, pilnujący toalet, długowłosy obdarciuch w dziwacznej koszulce z napisem Havoc Vulture na klatce piersiowej, łamaną angielszczyzną wskazał mi miejsce w poczekalni. Kiedy zażartowałem, patrząc na jego tors, że faktycznie nie ma o niczym pojęcia, lump podrapał się tylko po głowie [10].

              Muszę ze zdumieniem pryznać, że dworzec w Sofii zrobił na mnie wrażenie. Niestety, nie da się tego powiedzieć o kawie. Kiedy Tim przyjedzie mnie odebrać, pojedziemy do jakiejś kawiarni. Jeśli i tam poczęstują mnie lurą, moja wizyta w Bułgarii skończy się szybciej, niż zakładałem.

              Najprawdopodobniej jednak nie będzie mi dane dokończyć napoju. Przez szerokie okna dworcowej poczekalni dostrzegłem zajeżdżającego na parking srebrnego volkswagena, o którym wspominał mi syn. Postaram się uzupełnic wpisy w pamiętniku tak szybko, jak dane mi będzie przycupnąć gdzieś w kącie. Boże, daj mi siły to przetrwać.

 

 

Dzień siódmy. Gdzieś w Bułgarii.

 

              Widoki mają Bułgarzy niemal tak piękne, jak my. O hotelach na takim poziomie jak Niemcy, mogą jedynie pomarzyć[11].

              Nie spotkałem się z synem. Przyjechała jedynie jego - mam ochotę splunąć, gdy piszę te słowa – żona. Pomagając mi wpakować walizkę do przestronnego bagażnika ich passata, napomknęła jedynie, że jest chory.

              Muszę przyznać, że, po tygodniu z dala od ojczyzny, możliwość odezwania się do kogoś po niemiecku była niczym balsam na duszę. I choć ostry, słowiański akcent Sijany nieprzyjemnie drażnił wrażliwe germańskie ucho, to musiałem z zadowoleniem przyznać, że Timowi udało się nauczyć młódkę dość zgrabnie posługiwać moją mową.

              Dość interesujący lud, ci Słowianie[12]. Tyle państw – sprawdziłem w atlasie przed wyjazdem – a posługują się niemal tym samym językiem. Ja, kiedy tylko przekroczę granicę jeziora Tegern, napotykam w co kolejnej wiosce nowe narzecza. Sąsiad sąsiada czasami nie może zrozumieć. Nasz germański dialekt jest tak zróżnicowany, że aż dziw, że udało nam się stworzyć tak wielkie i potężne państwo. Sijana wprawdzie kiedyś wspominała, że bułgarski nie jest tym samym co polski bądź rosyjski, ale nie może to być prawdą, skoro wszystko tu brzmi tak samo.

              Rozpisałem się niepotrzebnie, a czasu mało. Wstałem nieco przed ustalonym przez synową (wciąż nie mogę się przyzwyczaić) terminem, by wszystko spisać.

              Tim leży w łóżku, matka i babcia Sijany zaś opiekują się wnukiem. Tyle właściwie zdążyła mi przekazać dziewczyna. Nawet ja – według Renate kompletnie nieczuły na ludzkie emocje – dostrzegam bijącą od niej niechęć. Wie doskonale, przebiegła dziewka, że nie zgadzałem się od początku na wyjazd Tima do Europy i porzuceniu Bawarii. Wiedziała, że nie uznaję mieszania niemieckiej krwi z podludzką rasą[13].  Wiedziała, że nie podoba mi się, jako odpowiednia partnerka dla mojego najmłodszego syna.

              Muszę się sam przed sobą przyznać, że myliłem się, co do jej fizycznej oceny jako kobiety. W dalszym ciągu podtrzymuję zdanie, że prawdziwa żona musi choćby mieć należycie rozwiniętą, za przeproszeniem, pupę... Kto nigdy nie widział tych rozkosznych, rumianych dziewoi na Oktoberest, niosiących żwawo i po dziesięć kufli wyśmienitego piwa, ten nie wie, o czym mówię. Może jestem wobec syna niesprawiedliwy, ale patrząc na drobną posturę Sijany, zastanawiałem się, jakim cudem wydała na świat dziecko. No i – wybacz mi, Boże, obsceniczność – co to za biust, w którym nie można się zanurzyć w chłodne noce?

              Dostrzegam jednak, co mogło Timowi się w Sijanie podobać. Wspominałem już o jej wielkich oczach, niewątpliwie pięknych i intensywnie zielonych. Twarzyczka jej miała ostro zarysowane rysy a w połączeniu z wysokim czołem przypominała głowę kota. No i włosy, bujne i kasztanowe. Poruszała się żwawo i z gracją (jak na takiego chuderlaka). Palce, bardzo smukłe i długie, po kobiecemu przyozdabiała rozmaitymi srebrnymi pierścionkami; wiem, że Tim bardzo to lubił. No i uśmiech. Nawet wymuszony, miał w sobie pewien magnetyzm. Sijana mogła podobać się mężczyznom i myślę, że doskonale o tym wiedziała.

              Znowu odbiegasz od tematu, stary zboczeńcu (Bogu dzięki, że Renate nie przeczyta tego zapisu, przynajmniej za mojego żywota!). Jakkolwiek powabna i zgrabna nie byłaby Sijana, dowiedziałem się od niej tyle, że przeprowadzili się z biednym Timem na wieś. Nie było najmniejszego sensu, by słać mnie pociągiem na skraj świata, postanowili więc, że drogę od Sofii przebędę samochodem w towarzystwie synowej.

              Prawdę mówiąc, wolałbym zaśmierdły pociąg najpodlejszej klasy. Większość drogi spędzaliśmy w gęstej ciszy; Sijana wpatrzona w drogę, ja w krajobraz dzikiej Bułgarii. Na wszelkie moje pytania, również te grzecznościowe, odpowiadała zdawkowymi mruknięciami. Dowiedziałem się, że mieszkają w starym domu jej babki. Kiedy zakrzyknąłem, że być nie może, by mój syn gnieździł się w jakiejś ruderze, odpowiedział mi jedynie wściekły błysk szmaragdowych oczu. Dopiero gdy zaproponowałem, że mógłbym pomóc im jakoś wyremontować bądź wręcz wybudować nowy dom, na jej dziwnej twarzyczce zagościł cień uśmiechu. Wiedziała, że strawiłem życie na budownictwie. Być może, szepnął mi diabeł w głowie, tylko dlatego postanowili sprowadzić starego do tej zapadłej dziury. Niech tam, pomyślałem, w końcu to rodzina.

              Moje słowa musiały wprawić w Sijanę w o tyle dobry nastrój, że zaproponowała mi pobyt w hotelu. Podróż z pewnością była dla mnie wyczerpująca, stwierdziła z troską – udawaną bądź nie – a okoliczne przybytki słyną z wyśmienitej kuchni. I tak oto dałem się namówić na noc w tej nieszczęsnej dziurze, z której ten tylko pożytek, że mogę spisać powyższe słowa przy lepiącym się, hotelowym sekretarzyku.

              Kuchnię jednakże – by nie wyszło, że jestem całkowicie niewdzięczny – mają Bułgarzy wielce przyzwoitą. Nie muszę jednak wspominać, że ich odmiana gulaszu nijak się ma do nawet najprzeciętniejszego bawarskiego sznycla. Ech, nie na mój niemiecki żołądek te ich „rarytasy”. Bo jakby nie patrzeć, to taki kawałek kotleta. Dobry, naprawdę tęsknię. Albo piwo, nie da się porównać z tym, co mi przyniosła Sijana. Renate, czemu cię nie ma przy mnie. Wtuliłbym się w twoje wielkie [nieczytelne]. Mocne to, jakaś odmiana wódki, chyba, nie wiem. Jutro[14].

 

 

Nieznany dzień. Chyba gdzieś w Bułgarii.

 

              Boże Najdroższy, jaki jestem głupi. Stary a głupi.

              Chyba jedyną wadą Niemców jest nasza łatwowierność[15]. Widziałem partnerkę mojego syna tylko raz w życiu. Ukryta w jego cieniu, mała i szara myszka. Skóra i kości, jakieś tam włosy, jakieś tam oczy. Czort jeden, za przeproszeniem, wie, jakim cudem rozpoznałem Sijanę w tej potwornej kobiecie.

              Nie wie, że mam ten pamiętnik. Piszę, bo wszelkie próby wydostania się z mojego więzienia skończyły się fiaskiem. Niech mam chociaż nadzieję – gdyby coś mi się stało – że ktoś odnajdzie te zapiski i zawiadomi policję albo coś w tym stylu.

              Być może nie doszłoby do tego, gdybym używał telefonu komórkowego, jak młodzież. Ale nie wyrosłem na takich wynalazkach. Gdybym nie był starym głupcem, sięgnąłbym po niego jeszcze na dworcu. Być może, tłumaczę się sam przed sobą, wieść o chorobie syna sprawiła, że zapomniałem o tym piekielnym urządzeniu, które przezorna Renate włożyła mi do torby.

              Tak czy inaczej, nie wiem, kiedy ta piekielnica wróci. Zostawiła mnie w jakimś ciasnym pokoiku, zamkniętym na cztery spusty. Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, co robić.

              Pamiętam, że jechaliśmy autostradą. „Sijana” nazywała ją Marissa, czy jakoś w ten sposób. Znaki mówiły o tym, że jesteśmy bodaj czterdzieści kilometrów od jakiejś miejscowości na X[16]. Nie odzywałem się wcale, gdyż moją głową targały bóle po wypiciu nadmiernej ilości podłej wódki. I być może to właśnie nadwrażliwość człowieka skacowanego sprawiła, że usłyszałem wibracje telefonu, dochodzące z kieszeni kobiecego płaszcza, którym ta kobieta przykryła mnie, gdy spałem.

              Nie wiem, czy zrobiła to celowo, czy przez nieuwagę, ale sięgnąwszy bezwiednie do kieszeni jej palta, by uciszyć niecne urządzenie, wyczułem pod palcami swój sterany telefon. Okazało się, że dzwoni mój syn.

              Odebrałem. Drżącym z niepokoju głosem oświadczył, że od dwóch dni szukają mnie po całej Sofii.

              Zarówno policja, on sam jak i zatroskana synowa.

              Gdy zamarłem w przestrachu, dostrzegłem spojrzenie tej, którą wziąłem za żonę Tima. Zanim pojąłem ogrom swojej głupoty, tępe uderzenie w skroń pozbawiło mnie przytomności.    

 


[1]Ze wszystkich zapisków, które nieszczęsny Hans-Günther Ochsenbach zdołał po sobie pozostawić, jedynie ów fragment jest pisany w tak zawiłym i pseudobarokowym stylu. Również charakter pisma tego właśnie ustępu odnalezionego w bułgarskich lasach pamiętnika, odbiega znacząco od póżniejszych not. Pozwala to wysnuć tezę, iż pisany był pod sam koniec życia naszego bohatera, który wykorzystał pierwszą, niezapisaną kartę zeszytu dla tego, nieco teatralnego, wstępu. Kolejne fragmenty znajdzie Czytelnik z pewnością bardziej strawnymi (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2]Są to tzw. Spätzle, popularny w południowych Niemczech rodzaj jajecznego makaronu. Jako, że – przeprowadzając niezbędne wywiady z bliskimi naszego bohatera - miałem przyjemność być częstowanym tymiż przez Renate Ochsenbach, muszę wyznać, że jest to jeden z nielicznych momentów, w których można w pełni wierzyć Hansowi-Güntherowi

[3]Hans-Günther kilka jeszcze razy używa określenie „rosyjskie” bądź „Rosja” mając na myśli Bułgarię. Z kronikarskiego obowiązku, napominam o tym tylko w tym jednym miejscu. Kolejne takie pomyłki zostały automatycznie przeze mnie poprawione. Zrzucam je na karb sędziwego wieku, choć niepokojącym jest, że siostra Tima Ochsenbacha, Hertha Goewald, popełnia te same błędy.

[4]Pytane o ten, niewątpliwie rasistowski, wpis, zarówno Renate jak i Hertha zaprzeczały gwałtownie, jakoby Hans-Günther wygłaszał kiedykolwiek publicznie takie opinie. Niewątpliwie tylko prywatny charakter pamiętnika tłumaczy takie epitety, którymi nasz bohater opisuje Sijanę Ochsenbach.

[5]Ten wpis zdaje się być wyjątkowo niejasny.

[6]Jw.

[7]Zdrowy rozsądek nakazywałby sądzić, że Hansowi-Güntherowi chodzi o słynne niemieckie kotlety. Przyzwoitość nie pozwoliła mi jednak na upewnienie się u poczciwej Renate, co jej nieżyjący mąż miał dokładnie na myśli.

[8]Wspomniana książeczka, niestety, zaginęła prawdopodobnie gdzieś w chaskowskich lasach.

[9]Ten fragment wydaje się na tyle przesadzony, że możnaby posądzać autora o sarkazm. Według Renate jednakże, jej mąż dysponował „niemal zerowym poczuciem humoru, nawet jak na Niemca” (dosłowny cytat).

[10]Gra słów. Potoczny niemiecki frazeologizm „zu wissen die Geier” (dosłownie „znać sępa”) oznacza „nie mieć pojęcia”. Ocenie Czytelnika pozostawiam, czy powyższy żart potwierdza, czy zaprzecza słowom Renate Ochsenbach (patrz poprzedni przypis).

[11]Hans-Günther prawdopodobnie nie miał zbyt wiele do czynienia z niemieckimi hotelami, czego nie można powiedzieć o tłumaczącym ten tekst. Dam Czytelnikowi jedynie dobrą radę, by nigdy nie korzystał ze szklanek  na wodę w niemieckich hotelach.

[12]Autor używa słowa Volk. Nie jestem pewien, czy ma na myśli lud, naród czy grupę etniczną. Zapoznawszy się z jego sposobem myślenia i poziomem wiedzy, wolałbym nie pozostawić tego bez wspomnienia o tym. 

[13]Hans-Günther skreśla ów, niewątpliwie wysoce emocjonalny, wpis. Mimo to postanowiłem go pozostawić, jako wiele mówiący o autorze.

[14]Zredagowałem ostatnie akapity w miarę możliwości. Oryginał zawierał mnóstwo błędów i chwiejną konstrukcję. Obserwując charakter pisma Hansa-Günthera, jedynym wyjaśnieniem dla powyższego tekstu jest spożycie nadmiernej ilości mocnej rakiji, do której Niemiec z pewnością nie był przyzwyczajony.

[15]Dodałbym do tego co najmniej hipokryzję, ale nie chcę narażać Czytelnika na prywatne wyznania.

[16]Jestem niemal pewien, że Hansowi-Güntherowi chodzi o Chaskowo.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin