Tom Harper - Czarna rzeka.doc

(1474 KB) Pobierz

Tom Harper

 

Czarna rzeka

 

 

 

 

 

 

Dla Robin i OJ Burns,

którzy nauczyli mnie wędrować po krainie złota

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Oświadczenie

Nazwy miejsc i cechy położenia geograficznego zostały zmienione.

Nikt nie powinien próbować odtworzyć podróży opisanej w tej powieści.

Nazwiska zostały zmienione, aby ochronić reputację żywych i pamięć zmarłych.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ktoś nie wyjdzie stąd żywy.

Przez ostatnie dwa tygodnie tak często o tym myślałem, że kiedy wreszcie do tego doszło, miałem wrażenie, jakbym był na to przygotowany. Każdego z nas mogło to spotkać kilkanaście razy w ciągu dnia - źle wymierzony cios maczetą, ukąszenie węża albo niefortunny upadek. Ale to wydawało się takie abstrakcyjne. Gdyby ktoś mnie przycisnął i zapytał, na kogo bym postawił, czyje martwe powieki spodziewam się zamknąć, uznałbym to za absurd. Nie na Fabia, którego niewzruszona siła dodawała nam otuchy, nawet kiedy zabrakło jedzenia, i nie na Tillmana, który przedzierał się przez dżunglę jak odyniec. Na pewno nie na Antona, Drew, ani Zię. Ani nawet nie na Howiego.

W takim razie pozostawałem tylko ja. A dlaczegóżby nie? Nie wiedziałem, jak się zachować w tym miejscu, w którym nigdy nie powinienem się znaleźć. Ale wszystkim nam wydawało się, że jesteśmy nieśmiertelni.

Dżungla nie jest taka groźna, jak opowiadają - powiedział mi Anton tamtej nocy, kiedy się poznaliśmy. - Bardziej ryzykujesz, idąc na zakupy w rodzinnym mieście.

Mówił wiele zaskakujących rzeczy i w tej kwestii też się nie mylił. Olej węże
i krokodyle (które są grubo przereklamowane, jak mówił, również nie bez racji), kąsające mrówki i wrzaskliwe małpy, zapomnij o jaguarach (nie spotkałem ani jednego), piraniach i tych wszystkich roślinach, które mogą cię poharatać, zmiażdżyć albo spryskać trucizną. Prawdziwym niebezpieczeństwem, jak w każdym innym miejscu na świecie, są ludzie dookoła.

Ale co do Antona, przekonałem się - po wszystkim, kiedy było już za późno
- że zawsze musiał coś przemilczeć. Może w Amazonii rzeczywiście jest bezpieczniej niż na ulicy przed domem, ale istnieje pewna zasadnicza różnica. Kiedy w mieście dzieje się coś złego, można zadzwonić na policję, wezwać pogotowie. Można wrócić do domu, zamknąć za sobą drzwi na cztery spusty i nalewając sobie kieliszek wina, powiedzieć: „Dzięki Bogu, już po wszystkim”.

W dżungli nie ma dokąd uciec. To najbardziej tętniące życiem miejsce na kuli ziemskiej, ale życie potrzebuje pożywienia i gdy tylko tam trafisz, stajesz się potencjalnym łupem. Przeżyje ten, kto jest najlepiej przystosowany. Warstwa ziemi jest tak cienka, że nie ma nawet gdzie pochować zmarłych.

Jednak aż do tamtego poranka byłem przekonany, że nam się uda.

 

Jest w Andach takie miejsce, w którym Amazonka zaczyna swój bieg. Widziałem je na zdjęciu, lodowcową czapę na szczycie góry, która wyglądała jak polewa na gałce lodów. Sącząca się spod niej woda znajduje w końcu ujście w szczelinie skalnej i zamienia się w strumień. Sześć tysięcy kilometrów dalej, w miejscu gdzie rzeka wpada do oceanu, w każdej sekundzie przepływa tyle wody, że wystarczyłoby do zwodowania „Titanica”.

Ale to nie jest prawdziwe źródło. To tylko fikcja stworzona przez geografów. Tak naprawdę wszystkie krople deszczu, które spadają między Andami a Atlantykiem, trafiają do Amazonki. Każda z nich sama w sobie jest początkiem, nie bardziej niż pozostałe, a któż zdoła prześledzić drogę, którą przebyła, żeby połączyć się z innymi?

Ale jeśli moja opowieść ma jakiś początek, moment, w którym krople tworzą strugę i wyciekają spod ziemi, w którym mógłbym postawić tabliczkę z napisem „Tu jest źródło”, jest to tamten dzień w Meksyku. Dzień, w którym spojrzałem śmierci w oczy.

Dzień, w którym poznałem Antona.

 

Rozdział 1

 

W krainie Majów

 

1.

 

- Jedziesz w złą stronę.

Siedząca w fotelu pasażera Cate uniosła wzrok znad mapy. Za oknami przesuwały się piaszczyste pustkowia, na których tu i ówdzie rosły kępy krzaków i karłowate drzewa. Od dwóch godzin widok był taki sam.

- Bo mamy złą mapę.

Mapa była gratisowym dodatkiem do samochodu, lśniącym gadżetem promocyjnym zaprojektowanym zgodnie z zasadą, że wszyscy turyści cierpią na krótkowzroczność. Powinienem był wybrać GPS, ale ta opcja kosztowała dodatkowe czterdzieści dolarów, a wynajęcie samochodu już i tak mocno uderzyło mnie po kieszeni. Popełniłem błąd, korzystając z pośrednictwa hotelu.

- Trzeba było wziąć GPS.

- Nie ufam takim wynalazkom. Zresztą jesteśmy na tajemniczej wyprawie
- odparłem, próbując obrócić wszystko w żart, ale żarty skończyły się pięćdziesiąt kilometrów wcześniej.

- Możemy już wracać? - odezwała się Peggy z tylnego siedzenia. Stała się marudna, od kiedy padła bateria w jej iPadzie. Najwyraźniej to też była moja wina.

- Za chwilę tatuś zawróci - obiecała jej Cate.

- A co to?

Nacisnąłem hamulec i poczułem w ustach smak kurzu, który wdarł się do wnętrza samochodu przez otwarte okno. Obróciłem głowę, żeby spojrzeć na budynek, który właśnie minęliśmy. Przed pomalowaną na zielono ruderą z pustaków przechadzały się dwie kury i stała tablica z reklamą Coca-Coli. Na frontowej ścianie widniał napis: „Montezuma Bar Cafe”.

- Bar Montezuma. To tutaj.

Za budynkiem odbijał od głównej drogi gruntowy trakt, który prowadził w stronę kępy drzew rosnących na niewysokim wzgórzu. Skręciłem w tamtą stronę.

- Ile jeszcze? - zapytał cienki głosik za moimi plecami.

- Pięć minut - powiedziała Cate posępnym tonem.

 

Byliśmy w Meksyku od sześciu dni. Na tyle długo, żeby oswoić się z różnicą czasu i mieć już wszystkiego dość. Cate doskwierał upał, a Peggy była niezadowolona z jedzenia. Mnie nie podobały się tłumy i miałem wrażenie, jakbym wsiadł do wagonika kolejki, której jedynym zadaniem jest wyczyszczenie moich kieszeni, a przesuwające się w zawrotnym tempie widoki zlewały się w niewyraźny, rozmyty obraz. Turystyka spod sztancy. To dlatego tamtego popołudnia wynająłem samochód - żeby porzucić utarte szlaki i doświadczyć czegoś innego niż zaplanowane atrakcje. Żadnych klimatyzowanych autokarów, planu zwiedzania, programów kulturalnych i przekupniów, którzy roili się jak mrówki, gdy tylko wychodziliśmy na parking, żeby rozprostować kości. Miałem trzydzieści osiem lat, żonę, którą ubóstwiałem, spory kredyt hipoteczny i sześcioletnią córeczkę, nieszczęśliwą z tęsknoty za swoją ulubioną dobranocką o Oktonautach. Ale mimo wszystko jeszcze nie byłem gotów zrezygnować z przygód.

Pomyślałem, że trzeba było wykupić dodatkowe ubezpieczenie od uszkodzeń zawieszenia. Samochodem rzucało na wybojach, a wylatujące spod opon kamyki z grzechotem odbijały się od karoserii. Opadła poluzowana klapa schowka, z którego wyleciał plik luźnych kartek, rozsypując się na kolanach Cate.

- Jeszcze minuta - odezwała się moja żona takim tonem, jakiego używa, kiedy Peggy guzdrze się przed wyjściem.

Jechałem tak szybko, na ile starczyło mi odwagi, wzdrygając się za każdym razem, gdy jakiś kamień uderzał o blachę. Zza moich pleców dobiegła złowieszcza skarga:

- Niedobrze mi.

- Patrz prosto przed siebie.

Pokonaliśmy zbocze pagórka i dojechaliśmy do drzew. Soczysta zieleń ich liści kontrastowała ze spieczoną słońcem ziemią, która ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Wyglądały jak najprawdziwsza oaza.

- To musi być tutaj. - Zatrzymałem samochód i otworzyłem zakładkę, którą zaznaczyłem w swoim smartfonie. - Cenote do los Muertos. Studnia umarłych - zacząłem czytać.

- Brzmi intrygująco.

- „Ukryty wśród pustkowi Jukatanu skarb, który jest kojarzony z genezą mitu o Źródle Wiecznej Młodości...”.

- Zabawna nazwa jak na Źródło Młodości.

- „Kiedy tam trafisz, może będziesz je miał tylko dla siebie”.

- Raczej nic z tego. - Cate uniosła rękę, pokazując na wprost.

A potem zgromiła mnie wzrokiem, kiedy zmełłem w ustach przekleństwo, zauważywszy ledwie widoczny zza drzew samochód, który stał zaparkowany przed nami.

Gdy tylko wysiadłem, rzucił się na mnie rój komarów. Były jak ciężkie bombowce w porównaniu z tymi, które mamy u siebie. Na próżno usiłowałem się od nich oganiać. Peggy zaczęła piszczeć, więc Cate wyjęła z torebki sprej przeciwko owadom i spryskała jej ręce.

Podszedłem do tamtego samochodu. Nawet jak na Meksyk wyglądał dziwnie. Volkswagen garbus - klasyczny model, nie ta nowoczesna wersja, z której korzystają agenci nieruchomości - miał lakier zdarty do gołej blachy, a nad jego karoserią musiała pracować zgraja hippisowskich plastyków. Istna orgia barw.

Nie mogąc opanować ciekawości, zajrzałem do środka przez okno. Na lusterku wstecznym wisiał ekstrawagancki ludowy amulet, podłogę zaściełały papierowe kubki i opakowania po jedzeniu, a na tylnym siedzeniu leżał biustonosz w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin