Long John Arthur Powrót do poczatku A5.doc

(1235 KB) Pobierz
Powrót do początku




John Artur Long

Powrót do początku

 

 

Przełożyła: Maria Józefowicz

Tytuł oryginału: Eve of Regression

Rok pierwszego wydania: 1988

Rok pierwszego wydania polskiego: 1995

Seria wydawnicza: Harlequin Special (tom: 1995/15)

 

 

Rysunek był niezbyt wyraźny, lecz jego treść nie pozostawiała wątpliwości - przedstawiał grób, Grób narysowany przez kobietę, która poprzez głęboką hipnozę cofnęła się w czasie aż do początków ludzkości. Grób, który w hipnotycznym śnie kobiety należał do jej matki - biblijnej Ewy! Czy ten grób rzeczywiście istnieje? Czyżby w Afryce przetrwał materialny ślad obecności na ziemi biblijnych prarodziców? Jeżeli tak, to starotestamentowa historia stworzenia przestałaby być jedynie prawdą religijną, stając się jednocześnie prawdą naukową...

Z tą myślą w samo serce Czarnej Afryki wyrusza ekspedycja naukowa - sześć osób, które łączy jeden cel: odnaleźć grób pramatki Ewy.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie przerwiemy naszej wyprawy

A na koniec wszelkich ekspedycji

Powrócimy do miejsca wymarszu,

Patrząc na nie jakby po raz pierwszy.

Przez nieznaną, pamiętaną bramę,

Gdy na ziemi będzie do odkrycia

Tylko to, co było początkiem...

T.S. Eliot

Cztery kwartety

przełożył Stanisław Barańczak

 


Prolog.

Nad sawanną zapadła noc. Pod rozgwieżdżonym afrykańskim niebem pracował wytrwale wysoki wojownik masajski. Jego muskularne, gibkie ciało spływało potem i lśniło w blasku ognia. Wierna towarzyszka wojownika, smukła żyrafa, stała nie opodal, przyglądając się człowiekowi tak pochłoniętemu ciężką pracą, że nie zwracał uwagi na odgłosy ciemności dobiegające spoza kręgu światła rzucanego przez ognisko.

Masaj kuł żelazo i szykował nową włócznię. Nie robił tego z ochotą, gdyż członkowie jego plemienia nie trudzili się kuciem żelaza, zajęciem dobrym dla innych plemion, a nie dla szlachetnych Masajów.

Musiał jednak zrobić włócznię, bo tak wywróżyły mu święte kamienie, gdy nimi rzucił. Nie miał wyboru, był Twambą, człowiekiem od urodzenia wyjątkowym wśród swych współplemieńców. Tym, który słyszy szepty wszystkiego, co żyje. Dorastając, nauczył się wsłuchiwać w otaczające go tajemnicze głosy. I nauczył się być im posłuszny, tak jak to czynił w tej chwili.

Dlatego wykuwał włócznię. Na gotowej miał wyciąć święte znaki i poświęcić ją podczas ceremonii, z którą dawno temu zapoznał go inny Masaj, też posłuszny głosom przyrody, przemawiającej do tych, którzy potrafią słuchać.

Niedaleko, niewidoczny w ciemnościach, wyrastał z ziemi ogromny masyw skalny. Twamba znał go dobrze. Często tam chodził. Dawno temu Wielki Bóg rozgniewał się i zaczął pluć ogniem, potem zaś poskręcane kamienne masy zastygły, tworząc bezkształtne jaskinie i nawisy. Było to miejsce niezwykłe. Szukały tam schronienia stare i słabe zwierzęta sawanny, pchane jakimś potężnym instynktem.

Opowiadano, że ściągały one tam na długo przed urodzeniem się Twamby, a nawet przed urodzeniem się jego dziadka. Wtajemniczeni wierzyli, że działo się tak jeszcze przed wybuchem ognistego gniewu Wielkiego Boga, który na zawsze odmienił oblicze tej krainy, tak że stała się pusta i dzika.

Mówiono, że toczyła tu kiedyś swe wody wielka rzeka, wypływająca ze świętego przybytku wiecznie żywych duchów, i że szukające ratunku zwierzęta i pierwotne istoty podążały jej brzegiem aż do źródła. Działo się tak zawsze, od początku świata.

Choć stworzenia nadal szukały tu ratunku, rzadko wracały na wielkie równiny. Ukryte jaskinie i groty, dające schronienie słabym i chorym, stawały się miejscem ich wiecznego spoczynku. Wielkim cmentarzyskiem sawanny.

Wiedząc, że masyw skalny jest miejscem śmierci, Twamba przychodził tu często, by pomagać zwierzętom, które miały szanse na przeżycie. Był nie tylko mocarnym wojownikiem, ale także słynnym uzdrowicielem, obdarzonym wiedzą zielarską.

Ale nawet Twamba poruszał się ostrożnie w tym tajemniczym miejscu, gdyż pewien gatunek zwierząt przychodził tu nie po śmierć, lecz po życie. Mądry wojownik musiał się wystrzegać tych bezlitosnych zwierząt, których watahy włóczyły się po skalistych płaszczyznach i zboczach.

Nocą czaiły się w mroku, przypadając do skał. Czasem w ciemnościach rozbłyskiwały odbitym blaskiem ich ślepia i lśniły wyszczerzone kły.

Padlinożerne hieny. Dziwnie niezgrabne, prawie jak kaleki, przyprawiające o dreszcz swoim upiornym szczekiem, miały żuchwy silne jak żadne zwierzę. Gdy były wygłodzone, rzucały się na żywe stworzenie, ale najczęściej czekały. Czekały, by wypełnić przeznaczoną im w starannie wyważonym planie natury rolę zjadaczy trupów.

Tej nocy hieny przyglądały się wysokiemu Masajowi, pracującemu przy ognisku. Zaniepokojone widokiem wojownika i dziwnymi dźwiękami, których był źródłem, unosiły łby i wyły urągliwie, nie pojmując tego naruszenia granic swojego terytorium.

Twamba też nie pojmował, dlaczego wykuwa włócznię. Wiedział tylko, że chodząc pośród pradawnych skamielin w otwierającej się ku niebu jaskini za skalną ścianą dostrzegł w ziemi otwór, którego przedtem z pewnością tam nie było, dużą rozpadlinę u stóp drzewa rosnącego pośrodku odkrytej przestrzeni. Dobywały się stamtąd ciepłe opary.

Poruszony tym odkryciem Masaj wyczuł, że to jakiś znak. Odszedł kawałek od masywu skalnego, usiadł i rzucił święte kamienie. Oto jak się dowiedział, że musi wykuć włócznię.

Gdy była gotowa, uniósł ją wysoko i obejrzał w świetle ogniska. Zadowolony ze swojego dzieła, opuścił włócznię niżej. Wykonał swoje zadanie. Nie miał zamiaru rozstawać się z nią, pewien, że we właściwym czasie okaże się, do czego ma ona posłużyć.

Do tego czasu mógł sobie nie zaprzątać tym głowy. Wystarczyło, że usłuchał przemawiających do niego głosów. Jak zwykle w takich razach, ogarnęło go uczucie niezmąconego spokoju.


Rozdział 1.

Kathy Sullivan patrzyła oczami przestraszonej dziewczynki i z całych sił starała się krzyknąć, albo przynajmniej zapanować nad dziecięcymi odruchami. Ale jak zwykle nie mogła nic zrobić i śniła dalej sen, który dręczył ją już tyle razy.

Była całkowicie bezradna wobec ściskającego jej gardło strachu i z rosnącym przerażeniem oglądała swój sen z podwójnej perspektywy, dziecka i osoby dorosłej, dobrze wiedząc, jak się on skończy. I że koszmar ten wtrąci ją znowu w otchłań lęku i rozpaczy...

Starzec umarł i w środku dnia nagle nastał mrok, który spowił ich kirem smutku. Ale w ciemnościach coś ich wiodło tam, gdzie musieli zanieść starca, by je rozproszyć.

Posuwali się brzegiem wzburzonej, rwącej rzeki, której groźne pomruki wskazywały im drogę. I tylko błyskawice przecinające mrok i ziemię odsłaniały szeroki pas spienionej, rozszalałej wody. Szli pod prąd... ku źródłom rzeki.

O owym miejscu starcy opowiadali gardłowymi głoskami i językiem gestów. To właśnie tam, mówili, przepadła wielka jasność.

Przykryte zwierzęcą skórą i obsypane kwiatami oraz ziołami ciało starca było przywiązane do prymitywnego posłania na dwóch żerdziach, które ciągnęli najsilniejsi mężczyźni. Przy sunących po ziemi marach szła powoli, z pochyloną głową, jego towarzyszka. U jej boku, nie rozumiejąc, dlaczego zrobiło się ciemno, dreptała mała dziewczynka, wystraszona jękami i zawodzeniem.

Pogrążona w żalu kobieta najwyraźniej zapomniała o córce, odkąd nastała ciemność. Ale dziewczynka na krok nie odstępowała matki i trzymała się kurczowo jej odzienia z wyprawionej skóry, za żadne skarby nie chcąc rozstać się z jedyną osobą, która broniła jej przed strasznym lękiem czyhającym zewsząd, by ją dopaść.

Prowadził ich wojownik pokryty bliznami, zaprawiony w bojach i niestrudzony. Nad głową trzymał włócznię i ponaglał ich do szybszego marszu. Był najstarszym, od dawna nie widzianym synem zmarłego, dlatego wielu nie poznało go, kiedy raptem wyłonił się z mroku. Ci, którzy go poznali, okazali zrazu niezadowolenie. Teraz jednak podążali za nim wraz z innymi, bo choć wygnano go ze szczepu za zabicie brata, wierzono, że tylko on dzięki swojej sile przeprowadzi ich przez niezbadane ciemności.

Młodszy syn pilnował, by grupa trzymała się razem, i pocieszał przytłoczoną brzemieniem straty kobietę, ku której kierowały się spojrzenia wszystkich obecnych. Ona jedna była ongiś u źródła wielkiej rzeki i wiedziała, kiedy dotrą do kresu podróży. Do prapoczątku.

Przez cały czas towarzyszył im strach przed krążącymi wokół dzikimi zwierzętami. Słychać je było w ciemnościach, a światło błyskawic wydobywało z mroku ich kształty, których wciąż przybywało.

Ogarnięta złymi przeczuciami Kathy Sullivan modliła się właśnie, by sen dobiegł końca, kiedy kobieta, na którą patrzyła zdziwionym spojrzeniem małej dziewczynki, przystanęła. Pozostali zatrzymali się w milczeniu, pewni, że ujrzała światło.

Po chwili ujrzeli je także oni - drgający hen daleko jasny promyk.

Mieli tak dość ciemności, że odzyskali energię i mimo lęku przyspieszyli kroku, wzajemnie się popędzając. Starzec nie kłamał: światło istniało naprawdę. Przyzywało ich do siebie. Przyciągało do źródła.

Największa zmiana zaszła w kobiecie. W coraz silniejszym blasku oświetlającym jej rysy aż odmłodniała. Wyprostowała przygarbione plecy, a cierpienie zniknęło z jej twarzy, która rozpromieniła się jak nigdy dotąd.

Wreszcie dotarli do granic złotego światła. Ciągnący mary dosunęli je na sam kraj wirującej światłości.

Dziewczynka odważyła się puścić matkę, a nawet uśmiechnęła się, patrząc w zachwycie na rozjarzone, tańczące światło.

Wtedy zaś, w spowijającej ich jasności, wojownik wbił w ziemię włócznię i padł na kolana. Zagrzmiało, ciemne niebo przecięła ognista błyskawica, a ziemia rozstąpiła się z tak strasznym hukiem, że zatkali uszy. Mary zadrżały na skraju świeżej szczeliny, ześliznęły się do niej i zniknęły.

Dziewczynka instynktownie chciała się uczepić matki, ale chwyciła tylko powietrze i krzyknęła ze strachu. Kobieta bowiem rzuciła się przed siebie w świetlny krąg i zaczęła już niknąć z oczu, by po chwili przepaść w wirującej jasności.

Wszyscy jęknęli i żałośnie zawodząc padli na kolana przed niebotyczną ścianą światła.

Wszyscy prócz dziewczynki, która krzyczała, bo straciła więcej niż oni. Za nic miała wielki cud, mistyczne wejście do raju utraconego. Była dzieckiem, od którego odeszła matka.

Nagle z tyłu rozległy się paniczne krzyki. Klęczący z przodu odwrócili się i ujrzeli pokryte łuskami potwory, które wyłoniły się z ciemności i gotowały do ataku. Wojownik wstał, wzywając współplemieńców do walki. Tylko dziewczynka nie odwróciła się od światła.

Nie zważając na dobiegające z tyłu warczenie i ryki, próbowała w nie wstąpić. Ale światło zamieniło się w ogromny, ognisty miecz, który zagrodził jej drogę i nie pozwolił się zbliżyć.

 

* * *

 

Tak jak zwykle, kiedy było już za późno, Kathy Sullivan odzyskała władzę nad sobą. Usta dziewczynki otworzyły się i Kathy usłyszała własny krzyk rozpaczy po tym, co bezpowrotnie utraciła.


Rozdział 2.

Obudziła się w objęciach silnych ramion, które lekko ją kołysały.

- Ciii... Już dobrze, Kathy. Już dobrze - usłyszała głos Zeldy.

Hipnotyzerka siedziała na brzegu łóżka, na którym Kathy zapadła w sen. Kathy przestała szlochać, otarła oczy i rozejrzała się niespokojnie, chcąc się upewnić, że obudziła się naprawdę.

Poznała pokój, który wynajęły w hotelu Norfolk w Nairobi. Zelda jak zwykle była przy niej, aby ją pocieszyć i służyć w razie potrzeby pomocą.

- Nic mi nie jest, Zeldo... naprawdę - powiedziała zawstydzona, wysuwając się z jej objęć. Odgarnęła z twarzy zwichrzone, rude włosy.

Zelda kiwnęła głową i pogłaskała Kathy po ręce.

- Tak, tak, oczywiście. Znów śniło ci się to samo?

- Tak - odparła Kathy, pocierając twarz wierzchem dłoni. - Boże, zawsze tak głupio się czuję po przebudzeniu, ale we śnie wszystko jest takie prawdziwe.

- Wiem. - Hipnotyzerka przyjrzała się uważnie młodej, przystojnej pacjentce, sprawdzając, czy rzeczywiście dobrze się czuje. Dźwignęła się z łóżka i wygładziła kwiecistą sukienkę, która sfałdowała się na jej mocno zaokrąglonych kształtach. - Podświadomie próbujesz zracjonalizować to, co dzieje się podczas seansu hipnotycznego. Rozumiem twój niepokój, ale wcale mnie nie dziwi, że sen powtarza się tym częściej, im bliżej jesteśmy celu.

- Poradzę sobie z tym - powiedziała Kathy i z ciężkim westchnieniem opadła na łóżko. - Nie będę zasypiać tak długo, aż wyjaśnimy tę zagadkę.

Na twarzy Zeldy pojawił się uśmiech.

- Bogu dzięki, że jesteś zdecydowana i masz silną wolę. Ktoś ze słabszym charakterem dawno by zrezygnował.

Kathy wpatrywała się w sufit.

- To coś więcej niż silna wola, Zeldo, to nieodparta potrzeba. Chyba nie mogłabym zrezygnować, nawet gdybym chciała.

- Mogłabyś - zaoponowała Zelda stanowczo i podparła się pod boki. - Możemy się wycofać w każdej chwili, kiedy uznasz, że masz dość. Mówię poważnie, Kathy.

- Tak, pani doktor - odparła Kathy z udanym namaszczeniem. - Myślisz, że dam za wygraną po tylu staraniach... po tym, jak zaangażował się w to Eddie? Nie mówiąc o kosztach, jakie poniosłaś.

- Mniejsza o koszty. Rodzina tak mnie zaopatrzyła, że do końca życia tego nie wydam. Pieniądze się nie liczą. Już ci mówiłam.

- Wiem, ale...

- Żadnych ale, Kathy! Oboje z Eddiem uważamy, że najważniejsze jest twoje dobro. Badamy nieznane obszary świadomości. Fascynuje mnie to, ale nie zapominam o ryzyku. Możliwe, że mózg płata nam figle i mamy do czynienia z jakąś umysłową manipulacją, o której nic nie wiemy.

- Już to przerabiałyśmy, Zeldo. Jak zwykle przyśnił mi się zły sen. Nic mi nie jest, naprawdę. Przyznaj się, ani przez chwilę nie wierzyłaś, że to sztuczki umysłu.

Zelda potrząsnęła głową i przygładziła krótkie włosy, które i tak leżały gładko.

- Masz rację, nie wierzyłam - przyznała z głębokim przekonaniem. - Wierzę, że dogrzebałyśmy się czegoś niezwykłego i jesteśmy o krok od wielkiego odkrycia. Ale przy całym swoim doświadczeniu nie mogę stwierdzić, co dzieje się w twoim umyśle, Kathy. Tylko tobie jest to dostępne. Znam natomiast twoją motywację. Wiem, na co liczysz, i powtarzam, że szanse zdobycia wiadomości o twojej matce są nikłe, podobnie jak szansa znalezienia jakichkolwiek innych namacalnych dowodów. Jeśli więc te sny zbyt cię dręczą, jeśli nie czujesz się na siłach ciągnąć tego dalej, to powiedz, proszę, a wycofamy się. Dobrze?

Kathy spojrzała na Zeldę, która z zawodową wprawą wyczytała w jej oczach strach i zwątpienie. Ale jeszcze silniej biła z jej twarzy determinacja, by się nie poddać. Cechę tę Zelda dostrzegła w tej młodej kobiecie od razu, gdy ją poznała. Głównie dlatego zdecydowała się na wspólną wyprawę.

- Nie wycofamy się, Zeldo - powiedziała Kathy stanowczo. - Miewam zmienne nastroje, przyznaję, ale dam sobie radę, u licha. - Chwyciła starszą od siebie hipnotyzerkę za rękę. - Jeżeli zabraknie mi sił, powiem. Obiecuję.

- Dobrze - odparła Zelda. Położyła drugą rękę na dłoni Kathy i uścisnęła ją lekko. - Dzielna dziewczyna. Wiesz, dzwonił do mnie Eddie. Ma się spotkać z tym zaprzyjaźnionym dziennikarzem. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wkrótce się tu zjawią. Spotkamy się na dole z panem Guntherem, żeby zaplanować nasze safari. Czujesz się na siłach, czy wolisz odłożyć to na później?

Kathy usiadła na łóżku i, spuszczając nogi na podłogę, przeciągnęła się leniwie.

- Czuję się dobrze. Umyję tylko twarz i doprowadzę się do porządku. Na ile Eddie wtajemnicza tych ludzi w nasze przedsięwzięcie?

- Dziennikarz może spisać dla nas całą tę historię i jest przyjacielem Eddiego. Eddie powiedział, że panu Hicksowi najlepiej od razu wyłożyć kawę na ławę. Natomiast pana Gunthera wynajęliśmy na przewodnika turystycznego safari i tylko od nas zależy, kiedy powiemy mu prawdę.

- Czy Gunther nie zacznie czegoś podejrzewać, kiedy zobaczy mnie w hipnotycznym transie? W obozie trudno będzie to ukryć.

- Eddie uważa, że lepiej nic nie mówić, dopóki nie trzeba.

- Odniosłam wrażenie, że pan Gunther jest gotów na wszystko za odpowiednią zapłatą.

- Pewnie masz rację - przyznała Zelda i zmarszczyła brwi. - Uważaj na niego. Nie podoba mi się, jak na ciebie patrzy.

- Zauważyłam. Na wczorajszym spotkaniu rozbierał mnie wzrokiem. Lubieżny uwodziciel. Pozwól, że się odświeżę przed przyjściem Eddiego i jego przyjaciela. Braxton Hicks! Wciąż mnie zadziwia to nazwisko.

- Jesteś pewna, że tak samo brzmi ten termin medyczny?

- Oczywiście. Dziwaczny zbieg okoliczności. Ale to mnie przypadnie palma pierwszeństwa za najdziwniejszą historię, kiedy Eddie wyjaśni, do czego zmierzamy. - Kathy przewróciła oczami i weszła do łazienki, nie przestając mówić. - Wiem, co do tej pory odkryłyśmy, ale kiedy czasem pomyślę, jakie to niesamowite, zastanawiam się, czy przypadkiem nam nie odbiło.

Zelda odruchowo pokręciła głową i podparła się pod boki, jak zwykle, gdy chciała wyrazić zdecydowany pogląd.

- Trzeba zapomnieć o wątpliwościach, moja droga, i skupić się na dążeniu do prawdy - powiedziała takim tonem, jakby wierzyła święcie w to, co robi, i całkowicie panowała nad sytuacją. Tym stanowczym głosem przeprowadziła niejeden seans hipnotyczny z Kathy Sullivan w ciągu ostatnich tygodni. - Zawsze się tego trzymaj. Przyrzekam ci, że dotrzemy do prawdy. A kiedy to nastąpi, wątpliwości znikną.


Rozdział 3.

Braxton Hicks, atletycznie zbudowany dryblas, pociągnął ciężkie drewniane drzwi i z westchnieniem ulgi przekroczył próg Muzeum Narodowego, znajdując ochłodę w jego wnętrzu. Kochał Afrykę, ale nie mógł przywyknąć do żaru lejącego się z nieba na ruchliwe ulice Nairobi, dlatego korzystał z każdej okazji, aby uciec przed spiekotą, choćby stawiając się na tajemnicze wezwanie starego przyjaciela, Eddiego Fitzsimmonsa.

Wszedł do pierwszej sali i stanął. Eddie, jak zwykle w ciemnych spodniach i czarnej koszuli z krótkim rękawem, wpatrywał się w podświetloną gablotę. Tak wychudł, że ubranie wisiało na nim jak na wieszaku.

Braxton uśmiechnął się widząc, który eksponat pochłonął uwagę przyjaciela. To było do przewidzenia. Podszedł do Eddiego i spojrzał na szklaną gablotę: patrzyła stamtąd dwoma oczodołami czaszka sprzed dwóch milionów lat. Była oznaczona numerem 1470, a znalazł ją przed kilkoma laty członek ekipy Richarda Leakeya na brzegu jeziora Turkana. Braxton wiedział o tym od Eddiego, który pasjonował się paleontologią i oglądał znalezisko wielokrotnie z nie słabnącym zainteresowaniem.

- Jambo, ojcze - rzekł przyjaźnie Braxton. - Witaj w cywilizowanym świecie.

- Cześć, Braxton - odparł Eddie, rozjaśniając się na widok dziennikarza, którego głos wyrwał go z zadumy. - Dziękuję, że przyszedłeś.

Braxton popatrzył zatroskany na wymizerowanego księdza.

- Żaden kłopot. - Wskazał na gablotę. - Słuchaj, Ed, skoro tak cię ten gość fascynuje, może się czegoś od niego nauczysz. Wiesz, dlaczego tak wygląda? Tak mu wystają kości policzkowe? Bo za dużo się martwił o innych, a za mało dbał o siebie. Wyglądasz strasznie, stary. Rób tak dalej, a ja postaram się o specjalną gablotę dla ciebie. Homo erectus Fitzsimmons, koniec dwudziestego wieku. Dalibyśmy tu taką tabliczkę. Dobrze by wyglądała, nie uważasz?

- Czy po krótkim powitaniu muszę od razu wysłuchiwać pouczającego wykładu? - spytał żałośnie ksiądz.

- Jeżeli nie wygłoszę wykładu, to niedługo nie będę miał się z kim witać. Wiesz, jak długo tym razem nie dawałeś znaku życia?

- Wiem, wiem. Ale jestem w Nairobi dopiero od kilku dni.

- Nie wiem, co robiłeś, ale z pewnością nie jadłeś i nie spałeś.

Ksiądz z wahaniem przeczesał ręką rzednące, jasne włosy.

- Niestety, nie miałem czasu na odpoczynek - przyznał.

Braxton pokiwał głową.

- Dobrze, koniec wykładu - powiedział. - Cieszę się, że cię znów widzę, Ed, nawet jako kandydata do anoreksji. O co chodzi? Chcesz, żeby pisano o tobie w gazetach? Masz to załatwione. Pomogę ci w miarę sił i możliwości.

- Wątpię, czy ktokolwiek może mi pomóc, Brax - odparł ksiądz i spochmurniał.

Braxton zmrużył oczy, przyglądając się uważnie przyjacielowi. Wyniszczony wygląd nie był niczym nowym. Eddie zawsze sprawiał wrażenie, jakby przydał mu się miesiąc snu i piętnaście porządnych obiadów. Najbardziej zaniepokoiły dziennikarza pełne rezygnacji słowa. Od dawien dawna, odkąd poznali się i dzielili pokój jako studenci, Eddie Fitzsimmons wierzył niewzruszenie, że można ulżyć niedolom ludzkości. Właśnie wiara Eddiego przekonała Braxtona, który nie miał żadnego celu w życiu, by też coś zrobił dla innych. Dlatego przyłączył się do Korpusu Pokoju i razem z przyjacielem wyjechał z misją do Kenii. W końcu obaj tam zostali: Braxton, ponieważ zakochał się w tym kraju, a Eddie, ponieważ wierzył w sens niesienia pomocy potrzebującym. Człowiek taki jak Eddie nie rezygnował bez bardzo ważnego powodu.

- Co mówiłeś, ojcze?

- Tym razem nie występuję w imieniu innych, Braxton. Przynajmniej niezupełnie. Tym razem ja potrzebuję pomocy. - Uśmiechnął się blado. - A do kogo najlepiej się zwrócić? Do jedynego człowieka, jakiego znam, który nie bierze życia serio.

- Daj spokój, Ed. Ja wszystko biorę poważnie, tylko się nad tym nie rozwodzę.

- Jesteś za skromny, mój drogi. - Eddie popatrzył na górującego nad nim, ogorzałego przyjaciela. - Masz rzadką zdolność wspierania bliźnich, połączoną z obiektywizmem. Umiesz zachować dystans.

- Co pozwala wykręcić się od poważniejszych życiowych zobowiązań - dodał zażenowany komplementem Braxton. - Ale przyznam ci słuszność. Obaj jesteśmy cudowni. Więc o co ci chodzi?

Ksiądz westchn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin