Ken McClure - Spirala Pandory.rtf

(4309 KB) Pobierz
Spirala Pandory

 

Ken McClure

 

Spirala Pandory

 

              Jeśli mały zasób wiedzy jest niebezpieczny, gdzie jest człowiek, który ma jej tyle, by znaleźć się poza zasięgiem niebezpieczeństwa?

              Tomas Henry Huxley (1825-1895)

             
 

              PANDORA — wg mitologii greckiej, pierwsza kobieta, stworzona na rozkaz Zeusa i zesłana na ziemię z puszką nieszczęść, które po otwarciu wydostały się na świat, by trapić ludzkość (puszka Pandory).

              SPIRALA — kształt śrubowy, np. korkociąg. Formę podwójnej spirali, zwanej podwójnym heliksem posiada cząsteczka DNA, która zawiera informacje genetyczne niezbędne do organizacji i funkcjonowania żywych komórek oraz dziedziczenia cech.

 

 

1

 

 

              Michael Neef, konsultant na oddziale onkologii dziecięcej Szpitala św. Jerzego spojrzał na zegarek zbiegając spiralną klatką schodową na patologię. Nie miał czasu, ale uznał, że powinien zajrzeć do prosektorium, skoro Frank MacSween prosił, by „wpadł tam na momencik”. On i MacSween znali się wystarczająco długo i jeden cenił sobie opinię drugiego. Jeśli Frank mówił, że ma coś, na co warto rzucić okiem, zazwyczaj tak było w istocie.

              Neef, wysoki, dobrze zbudowany, trzydziestopięcioletni mężczyzna, ciemne włosy zaczesywał do tyłu, a jego przystojną twarz szpecił tylko ślad po złamaniu nosa, jakiego doznał jako nastolatek podczas wypadku motocyklowego. Pchnął uchylne drzwi, skinął głową dyżurnemu laborantowi i wszedł do szatni. Włożył zielony, bawełniany fartuch i zawiązał go niedbale. Nie zawracał sobie głowy zmianą obuwia. Gumowce stojące rzędem pod ławką zostawił w spokoju. Nie zamierzał zabawić tu długo.

              Nigdy nie lubił patologii. Doceniał jej znaczenie, ale to wszystko. Widoki i zapachy tej pracowni przyprawiały go o klaustrofobię. Dotyczyło to nie tylko samego prosektorium. Drażniły go ciemne, drewniane półki laboratoryjne pełne słoiczków i buteleczek z diabelską zawartością i mdła, słodkawa woń utrwalaczy. Podczas gdy wyżej, „na powierzchni”, medycyna pachniała środkami antyseptycznymi i eterem, w podziemnym świecie patologii czuło się alkohol i formaldehyd. Zatrzymał się, by jednak włożyć plastykowy fartuch. Zawsze stanowił on rozsądne zabezpieczenie, jeśli zamierzało się stać tuż przy stole.

              Neef wkroczył do prosektorium, długiego, niskiego pomieszczenia wyłożonego białymi kafelkami. W jarzeniowym świetle każdy wyglądał tu jak trup, widoczny stawał się każdy por na ludzkiej twarzy. MacSween pracował przy najdalszym z czterech stołów. Pochylał się nad zwłokami. Okulary zsunięte na sam czubek nosa, nie mogły mu spaść tylko dlatego, że przytrzymywała je maska. Oczy przysłaniały mu krzaczaste brwi.

              Bulgot wody spływającej ze stalowego blatu do kanałów odpływowych zagłuszał kroki Neefa. Patolog zobaczył go dopiero wtedy, gdy wyprostował się, by przestawić wiszącą nad głową lampę.

              — Aaa, Michael! Dzięki, że wpadłeś — powiedział z miłym, śpiewnym, szkockim akcentem, dotykając dłońmi w rękawiczkach zesztywniałych pleców.

              — Co tu masz, Frank? — zapytał Neef.

              — Włóż maskę, pokażę ci.

              MacSween spojrzał w dół na obiekt swych badań. Przez chwilę w pomieszczeniu słychać było tylko odgłos pracy wyciągu umieszczonego w suficie nad stołem. Nie funkcjonował prawidłowo. Równy szum silnika zakłócał regularnie metaliczny dźwięk.

              Wiatrak zatrzymywał się, po czym znów zaczynał się obracać.

              — To Melanie Simpson, lat trzynaście — poinformował patolog.

              Neef przyjrzał się ciału dziecka.

              — Przepraszam, ale chyba nie...

              — Nie, nie. To nie jedno z twoich. Przywieziono ją ze Szpitala Uniwersyteckiego.

              Brakuje im ludzi na patologii. Eddie Miller kiepsko się czuje.

              MacSween rzucił okiem na Neefa i uchwycił jego spojrzenie. Obaj wiedzieli, że Eddie Miller, patolog ze Szpitala Uniwersyteckiego nadużywa alkoholu. Ale ponieważ zostało mu niewiele do emerytury, koledzy go kryli. W opinii ogółu, patolog z przeszło trzydziestoletnim stażem zasługiwał na godne zakończenie kariery. Na uroczysty, pożegnalny bankiet z toastami, przemówieniami i bukietem dla żony. A na razie powierzano mu mniej odpowiedzialne, rutynowe zadania w prosektorium przy sekcjach zwłok. Pobieraniem wycinków żywych tkanek na salach operacyjnych i badaniem ich zajmowali się wyłącznie jego trzeźwi i bardziej kompetentni koledzy.

              Eddie wydawał się to akceptować. Nie miał wyboru. Gdyby spróbował zbliżyć się do żyjącego pacjenta, wyleciałby na bruk bez względu na długość stażu pracy.

              — Więc o co chodzi?

              — Czegoś takiego jeszcze nie widziałem — odrzekł MacSween. — Melanie miała ciężkie, obustronne zapalenie płuc.

              — Pneumokoki? Klebsiella? — zapytał Neef.

              — O dziwo, ani jedno, ani drugie. To nie było zapalenie bakteryjne, więc uznali je za wirusowe.

              — Zapalenie wirusowe zazwyczaj nie jest tak zjadliwe.

              — No właśnie — przyznał MacSween. — Ale nie dlatego cię wezwałem. Przyjrzyj się bliżej jej płucom. Powinna zostać jedną z twoich pacjentek.

              Neef obejrzał usunięte płuca, które leżały w stalowych naczyniach obok. Pokrywały je małe guzy.

              — Dobry Boże! — wyszeptał. — Czy laboratorium to badało?

              — Charlie Morse właśnie pobrał kilka wycinków. Te nowotwory są złośliwe. Gdyby nie zmarła na zapalenie płuc, zabiłby ją rak.

              Neef podniósł naczynie i przyjrzał się płucom jeszcze dokładniej.

              — Dziwne... — mruknął. — Brak tutaj wyraźnego ogniska pierwotnego. A co z innymi narządami?

              MacSween pokręcił głową.

              — Tylko płuca zostały zaatakowane. Dlatego cię poprosiłem na dół. Nigdy nie natrafiłem na nic takiego u dziecka. Jak sam powiedziałeś, to na pewno nie jest sprawa pojedynczego nowotworu i późniejszych przerzutów. Są tu wielokrotne ogniska pierwotne, ale tylko w płucach.

              — I co o tym sądzisz? — spytał Neef. Wciąż jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zaatakowany organ.

              — Miałem nadzieję, że dowiem się czegoś od ciebie — odparł MacSween. — Ty jesteś specjalistą od raka.

              Neef potrząsnął głową.

              — To nie powstało samorzutnie. Pomijając wszystko inne, dzieci w tym wieku po prostu nie dostają raka płuc. Biorąc pod uwagę stopień zniszczenia tkanki, musiał na nią oddziaływać silny czynnik rakotwórczy. Może nawet źródło promieniowania.

              — Na przykład, bomba atomowa na ruchliwej ulicy — podsunął ironicznie MacSween.

              — Wiem, o co ci chodzi — powiedział Neef. — Niewiele jest źródeł promieniowania zdolnych wyrządzić tak rozległe szkody i nie spotyka się ich na co dzień. Sądzę, że w grę wchodzi bliski kontakt z rakotwórczym środkiem chemicznym.

              — A tych jest o wiele więcej i spotyka się je dużo częściej.

              — Niestety, tak. Niemal każdego dnia pojawia się coś nowego.

              — Spójrz tylko na nią. Miała już trzynaście lat, a wyglądała jak małe dziecko.

              Obaj mężczyźni przyjrzeli się białej jak kreda twarzy martwej dziewczynki.

              Miała zamknięte oczy, a jej blond włosy ciasno przylegały do głowy. Nieskazitelnie gładkie, niemal przezroczyste policzki nadawały jej piętno jakiejś nieziemskiej istoty. Ta twarz wyglądała jak fizjonomie z kościelnego witraża.

              — Cholera... Nawet nie zakosztowała życia — westchnął żałośnie MacSween.

              Neef zerknął na niego z ukosa i zauważył, że patologowi zwilgotniały oczy.

              — Nie powinieneś tak się przejmować — poradził przyjacielowi i koledze po fachu.

              — Nie zapominaj, kim jesteś. Powinieneś stać przy stole, jedząc kanapki i nie pozbywać się cynizmu. Tak, jak pokazują w telewizji.

              — Pieprzę telewizję — burknął MacSween.

              Neef wzruszył ramionami jakby na znak, że rozumie tę filozofię i patolog uśmiechnął się lekko.

              — Więc co robimy? — zapytał.

              — Będziemy musieli zawezwać ludzi z Wydziału Zdrowia.

              — Nie chcesz zaczekać, aż laboratorium ustali, co to za substancja rakotwórcza?

              — To zbyt poważna sprawa — odrzekł Neef. — Oni też muszą zacząć szukać źródła jej pochodzenia. Trzeba dać im znać. Epidemiolodzy będą mieli zajęcie.

              — Musimy również zawiadomić Szpital Uniwersytecki. Była ich pacjentką. Inaczej poczują się urażeni.

              Neef skinął głową.

              — Ciekawe, co stwierdzi Wydział Zdrowia — powiedział w zamyśleniu. — Trudno przewidzieć, gdzie trzynastoletnia uczennica mogła natrafić na tak szkodliwą substancję rakotwórczą.

              — Musiałaby w soboty pracować przy usuwaniu odpadów z fabryk azbestu — orzekł MacSween.

              — Nasz obecny rząd nazwałby to zapewne praktyką zawodową.

              — Rząd też pieprzy — oświadczył patolog.

              Neef zerknął na zegarek.

              — Mam złe przeczucie, że niedługo dopiszę do twojej listy przedstawicieli prasy.

              — Jakieś problemy?

              — Sprawa Torrance. Dziś mam spotkanie z reporterką.

              — A tak! „Mała Tracy”. Czytałem o tym. Nie wywiniesz się, stary.

              — Wiem... — Neef skrzywił się ponuro. — Lepiej już pójdę.

              * * *

 

              Ann Miles, sekretarka Neefa wpadła do jego gabinetu, gdy tylko wrócił. Wyglądała na zaniepokojoną.

              — Czeka tu Ewa Sayers z „Evening Citizen”. Nie jest zachwycona, że tak długo się pan nie pokazuje. Wciąż mi przypomina, że była umówiona na trzecią.

              Zegar na ścianie pokoju Neefa wskazywał osiem po trzeciej. Neef wzruszył ramionami.

              — Lepiej nikomu o tym nie mów.

              Ann Miles uśmiechnęła się konspiracyjnie.

              — Mam ją poprosić?

              Neef skinął głową.

              Do gabinetu wkroczyła szczupła, zgrabna kobieta około trzydziestki. Była ubrana ze swobodną elegancją i sprawiała wrażenie pewnej siebie. Rozejrzała się wokół, jakby wystrój biura interesował ją bardziej niż jego właściciel. Sztuczka niezbyt się udała, gdyż właściwie nie było tu co oglądać. Pokój Neefa prezentował się skromnie, jak typowy gabinet w placówkach państwowej służby zdrowia. Stało w nim tylko biurko i dwie szafki. Neef domyślił się, że kobieta demonstruje w ten sposób niezadowolenie, musiała bowiem czekać na rozmowę. Pozwolił jej zaspokoić ciekawość. Gdy wreszcie spojrzała na niego, przedstawił się z uśmiechem: — Jestem Michael Neef. Czym mogę służyć, panno Sayers? — zapytał wskazując krzesło stojące na wprost biurka.

              Reporterka usiadła, zdjęła z ramienia torebkę, wydobyła z niej mały magnetofon i ustawiła go przed sobą na blacie biurka.

              — Cokolwiek powiem, zostanie zarejestrowane? — uśmiechnął się Neef.

              — Przeszkadza to panu?

              Potrząsnął przecząco głową. Ewa Sayers wcisnęła przycisk nagrywania i przystąpiła do rzeczy.

              — Doktorze Neef, jak pan odpowie na zarzuty, że pan i pańscy koledzy nie robicie wszystkiego, co w waszej mocy, by pomóc małej Tracy Torrance? — Jej głos brzmiał chłodno, zdecydowanie, nawet groźnie.

              Neef przez dobre pięć sekund przyglądał się przystojnej kobiecie siedzącej na wprost niego, po czym odpowiedział: — Tracy Torrance jest nieuleczalnie chora. Ja i moi koledzy zrobiliśmy wszystko, co było można. Sugerowanie, że jest inaczej, jak to zrobiła jej matka na łamach pani gazety, to zwyczajna nieodpowiedzialność.

              — Czy na decyzję o zaprzestaniu dalszego leczenia Tracy nie miały wpływu związane z tym koszty? — zapytała reporterka.

              — Nie — odparł Neef.

              — Według moich informacji dalsza kuracja Tracy jest możliwa, lecz zdecydowaliście, aby ją przerwać, bo jest za droga. Co pan na to odpowie, doktorze?

              Neef opanował gniew i zmusił się do zachowania spokoju. Przyglądał się jak Ewa Sayers manipuluje swoim magnetofonem regulując ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin