Göran Tunström - Oratorium na Boże Narodzenie.rtf

(1292 KB) Pobierz

Goran Tunstrom ORATORIUM NA BOŻE NARODZENIE

 

Goran Tunstrom

ORATORIUM NA BOŻE NARODZENIE

Tłum. ze szwedzkiego Małgorzata Anna Packalśn

Oficyna Literacka Kraków 1997

Zaraz po zainstalowaniu się w hotelu zadzwoniłem do domu, by oznajmić, że dojechałem. W dziecinnym glosie mego syna można było wysłyszeć momenty, wypełnione ciemniejszym tonem.

Masz w pokoju telewizor, tato?

Nie mam — odparłem, spoglądając na topniejący na butach śnieg. — Ale i tak nie miałbym na to czasu.

A jakieś kino tam jest?

Mój syn niezbyt ufa małym miasteczkom.

Było, przynajmniej w czasach mego dzieciństwa.

Że też chciało ci się tam jechać.

—  To dla mnie konieczne — odparłem i przyrzekłem zahaczyć o ulicę Wielką. On kocha nagłówki filmowych afiszów, typu „Jeśli ten film nie zmrozi ci krwi w żyłach, to znaczy, żeś wcześniej już fajtnął". „In space no one will hear you scream. And if someone co-uld it would even be worse." Film wyświetlany tego wieczoru nosił tytuł Mgła i reklamowano go podobnie: „What you can't see won't hurt you. It will kill you".

Witryna sklepu „Zegary i Optyka" Osterberga przyciągała wzrok: na posłaniu z syntetycznego śniegu i gwiazdkowych błyskotek, między czerwonymi krasnalami, które zdawałem się pamiętać z czasów dzieciństwa, kłębiły się przeróżne czasomierze: budziki, zegarki na rękę, urokliwe zegary z wahadłem, staromodny zegar babuni, zegarki kieszonkowe i małe damskie zegareczki, z niemożliwymi do odczytania tarczami. Naliczyłem ich wszystkich aż dwadzieścia siedem, wszystkie też chodziły.

Nie wskazywały jednak tej samej godziny. Na jednym było kwadrans po drugiej, na drugim dwadzieścia po czwartej, wskazówki trzeciego zapowiadały północ lub południe. Wszystkie tykały niezmordowanie, każdy odmierzał swój czas, nie przejmując się pozostałymi. Żaden z nich nie kłamał i żaden nie mówił prawdy: przed nimi i po nich była pustka. Wszystkie skierowane były do wnętrza, ku własnym mechanizmom.

Podobnie jak na ulicy, gdzie w gęsto prószącym śniegu sunęli, ślizgając się ku sobie i podobnie nie skoordynowani, ludzie: podczas gdy ktoś ocknął się nagle ze swych koszmarów, ktoś inny zastygał w wakacyjnych wspomnieniach.

Padający śnieg zmusił mnie do przymknięcia oczu, szczelniej też zapiąłem kołnierz płaszcza, uzyskując przez to wewnątrz przytulną wnękę. Pogrążony w zawiłym labiryncie własnego czasu, podążałem ulicą, gdzie kiedyś tylu rzeczom nadawałem nazwy. Kroczyłem nią jako dorosły, chociaż pewna nieznaczna część mnie miała trzy lata. Ta sama ręka, którą zaciskałem teraz na uchwycie aktówki, trzymała się jednocześnie ręki matki, wskazywała na lody w wafelku, wybroniła mnie z bójki w Grecji, podążała za wspaniałościami partytury. Każde zdarzenie z przeszłości dawało początek tysiącom nowych możliwości, podejmującym wędrówkę ku własnym losom. Nieprzerwany to proces: coraz więcej przybywa ich na łowieckich terenach podświadomości; widma, które polują i same są obiektem łowów. Bezustannie w ruchu.

Przeciąłem wskos Rynek i wszedłem na Most — powierzchnia wody w ciasnym przesmyku wciąż tak samo straszna: ileż tu spoczywa marzeń o Spadzie! Minąłem ciemny dom, w którym kiedyś mieszkałem i ślizgając się zacząłem wspinaczkę na kościelne wzgórze. Modrzewie i cisy, białe i uroczyste, chciały się dzielić swymi baśniami. W kościele pozapalano już lampy, ale przystanąłem na śniegu, spoglądając w dół, na oświetlone miasteczko. Pośród drzew ujrzałem jednak siebie samego, przewracającego się na nartach, podczas gdy śnieg wciskał mi się między pończochy a kalesonki. Poniżej był Balkon. I Hotel. Minęło tyle lat, a jednak: ta sama chwila, to samo życie. Ta sama potrzeba.

Siła twórcza śmierci...

Gdy obróciłem się, by pójść na groby, stał za mną, przyglądając mi się, Egil Esping, z łopatą do odśnieżania w ręku. Ubrany był w czarny płaszcz i ciemne spodnie. Na głowie nic nie miał, a tłuste włosy zaczesane były, jak zwykle, do tyłu.

8

Tyś to, Victorze? Wróciłeś ponoć. W prasie żem czytał.

Ano tak.

—  Więc żeś się stąd wyrwał. Widziałem cię raz w telewizji. Człek człekowi nierówny. Dawne to czasy, kiedyśmy tu razem robili.

Przełknąłem ślinę. Czułem się jak zdrajca.

Co najmniej trzydzieści lat.

—  Trzydzieści jeden — sprostował Egil Esping. — Odszedłeś w sierpniu. Zaczynałem tu przecie razem z tobą. Ale ja zostałem. Kawy się napijesz?

Boja wiem...

Masz jeszcze czas. Ciężko tyloma ludźmi dyrygować, co? Ale to pewnie rodzinne. Stary twój zdaje się pierwszy zaczął? Bo to on chyba był twoim starym?

Uhm.

Muszę ino nieco śniegu odgarnąć. Jeszcze dwadzieścia minut czasu. Po co ludzie mają w kościele błocić.

Ponure było lato owego roku, kiedyśmy porządkowali groby, przycinali krzewy, grabili ścieżki i przesiadywali w rozebranej obecnie szopie, obgadując zmarłych, którzy regularnym strumieniem napływali do kostnicy. Było to ostatnie lato przed naszą przeprowadzką. Esping ruszył przodem w kierunku nowo wzniesionej parafii i wskazał na drzwi wiodące do suteryny.

W starej szopie lepiej było, no nie? Okna siedzą tak wysoko, że trza się na stołek wspinać, by co zobaczyć. Choć i tak nie ma na co patrzeć. Te same ludzie cały czas. Znaczy się z wyjątkiem ciebie. Widziałeś, jaki fajny aparat do kawy? Bez przerwy go mamy na chodzie.

Egil Esping opadł na krzesło, rozpiął płaszcz i opierając się łokciami o kolana zapalił papierosa. W oczach miał zmęczenie, palce drgały mu nerwowo i bez przerwy strzepywał popiół na podłogę. Długo rozmyślał nad czymś ważnym.

Słuchaj no... jak to jest, jak występujesz?

Co masz na myśli?

No, w telewizji. Zażywasz co przedtem, na przykład jednego albo co?

Jeśli chcesz wiedzieć, czy piję, to nie.

Nawet kielicha! — Długo to przetrawiał, wreszcie wzruszył ramionami, jakby uwolniony od rozterki. — A tu człek nawet się z miejsca nie ruszył. Musi to być jednak męczące? Tyle kamer i tego... Zwłaszcza jak na goło, co?

Pewnie tak. A co tu się wydarzyło w tym czasie?

Prosty człowiek nie ma nic ciekawego do powiedzenia. A więc kupa ludu stoi i się na to gapi? Jak jest na golasa?

Owszem. Zaawansowałeś na szefa cmentarza?

Nawet i to nie. Ale szef jest w rozjazdach, więc go zastępuję. Weź se ćmika. Choć pewnie nie palisz?

Niestety, tak.

Przylepiony do butów śnieg topniał. Egil zatrzymał na tym przez chwilę wzrok, po czym zapatrzył się w dal.

Dawniej wszystko było lepsze. Teraz człowieka cały czas pilnują. Kiedyś brałem do roboty rower. Nikt nie zwracał uwagi, jakem se skoczył do monopolowego i kupił to czy tamto. Teraz nie do pomyślenia. Ostatnie pięć, sześć lat ani razu nie popiłem. W robocie, znaczy się.

Ożeniłeś się?

Nie, coś nie wyszło. Ale mam dzieciaka w miasteczku. Chłopak, sześć lat skończył.

Podniósł na mnie wzrok, jakby z głębi swoich grobów.

—  Za dużo piłem, kapujesz? Nie mogła tego znieść. Pamiętasz Bertila? Nie żyje.

—  Co ty powiesz? Choć z drugiej strony był przecież w podeszłym wieku?

Śrut. Prosto w facjatę. Leży tam, na Nowym, zaraz przy murze. Znaczy się jakbyś chciał rzucić okiem na grób.

Zastrzelił się?

Baba go rzuciła. No i zaczął pić. Sam, tam w lesie. W poniedziałek do roboty nie przyszedł, a przecie wiesz, że przez dwadzieścia lat ani jednego dnia nie opuścił. Choćby nawet spity jak bela.

10

Dzwonimy więc, lecz nikt nie odpowiada. Tośmy do niego pojechali. Pół głowy mu odwaliło.

Pamiętam, że marzył, aby sobie kiedyś zostać w domu i słuchać, jak krople deszczu biją w dach stodoły. Tak sobie leżeć w sianie i popijać pilznera.

Nie, nie. To był Gustaw.

Ach rzeczywiście!

On też nie żyje. Poczęstuj się ćmikiem.

Egil Esping chciał być ze wszystkimi w zgodzie. Nikomu nie sprawiać kłopotu. Gdy miał sześć lat, matka zaciągnęła go na most i rzekła, że się razem utopią, bo zmarnował jej życie i jego to wina, że stała się zakałą całej rodziny.

—  Bierz, mam więcej. Bez ćmików nie umiem żyć. Więc będziesz grał Bacha. Twój stary dał chodu, co?

Mmm.

Przysiadam czasem w kościele, jak grają. Tyś... wierzący?

Nie wiem.

Fajnie brzmi, jak czyta z Biblii. Pastor, znaczy się — spojrzał w górę. — Choć nie musisz nikomu tego mówić. Że tak uważam. Chcę powiedzieć, że z kazania i tak wiele nie kapuję, ale... Człowieka ogarnia jakiś taki spokój. Jakby..., no wiesz. Czytałżem kiedyś książkę. O wędrówce duszy. Ale ty pewnie nie wierzysz w takie rzeczy?

Nie.

No tak, bo i pewnie nie ma w co. — Odwrócił się do mnie plecami, wyglądając przez okno. Lampy na dworze sprawiły, że śnieg połyskiwał ziarenkami złota. — Ciężko grzebać ludzi w takim śniegu. Jak choćby wczoraj. Eva Bergkvist. Pewnie ją znałeś?

Chyba tak — odparłem niepewnie, bo mało było twarzy, którym pamięć nie zatarła konturów. Ucieszyło mnie jednak, iż sądził, że choć w ten sposób mogłem podzielić z nim jego samotność.

Musiałeś znać. To był rak. Jak przyszła do szpitala i spytali ją, czy ma krewnych, zaczęła płakać. Nie, mówi. A kogoś bliskiego? Też nie. To pojęli, że jest sama jak palec i tak jej tego raka piersi zoperowali, że w życiu niczego lepszego nie zaznała. Tak przynaj-

11

mniej mówiła, jak ją puścili do domu, w przerwie między naświetleniami. Bo guza miała jak pomidor. Potem wysłali ją do Karlstadu, do takiego domu dla chorych. Dostawała tam kanapki z pasztetem i ogórkiem, tak specjalnie krojone, wzdłuż, no wiesz. Na pogrzebie to prawie tylko ja żem był, ja i pastor. I tak pewnie będzie kiedyś ze mną samym... że nikt... nawet chłopak...

Przeszedłem się między grobami. W przejściach leżały wielkie zaspy śniegu, wiatr nawiał go też na nagrobki. Niemożliwością było odczytanie nazwisk, ale:

How fit a place for contemplation is the dead of night    ¦¦¦•¦¦-.•¦"' among the dwellings of the dead...                                  '"•:

Jan Sebastian Bach stworzył z wibrującego powietrza to, co, niewidoczne gołym okiem, zasięgiem swym obejmuje cały świat: boskie państwo. I sam w nie wkroczył, jeszcze za swego życia, jak ów legendarny malarz chiński w swój własny obraz" — pisze Oskar Lo-erke.

Ale to był Bach. Kim jednak są ci, którzy mają siły utrzymywać przy życiu „kategorie uniesień"? Nie mówiąc już o języku, który dzięki tym zabiegom wciąż tak samo, z roku na rok, jest nam dostępny?

Co mnie samemu dało tę siłę? Jakie chwile ukształtowały moje życie, czyje twarze oświetla pierwszymi, nikłymi promieniami nasza podświadomość, kierując nas na tę, a nie inną, drogę?

Ciężka brama kościoła nie zachęcała do otwarcia. Pełen wahania stałem przez chwilę w śniegu, nim pchnąłem ją i wszedłem do wypełnionej światłem niszy.

Witam serdecznie — zwróciłem się do orkiestry i chóru, siedzących na przodzie prezbiterium i pozwoliłem płaszczowi i szalikowi upaść na podłogę. — Nazywam się Victor Udde i będę waszym dyrygentem, czego możecie sobie państwo pogratulować. Kogóż innego bowiem skusiłoby tak szalone przedsięwzięcie, jak prowadze-

12

nie oratorium w naszych czasach. Stało się już niemal tradycją, że... — to ostatnie nie musi ich obchodzić, to moja własna, obrosła patyną czasu historia... — Niełatwo jest, jak państwu wiadomo, zebrać w tak małej mieścinie zespół muzyków. Mimo to...

Czułem, jak moje wnętrze zaczyna się wypełniać śpiewem. Zawsze tak było. Głęboko w podświadomości otwierały się drzwi, przez które zaglądały czyjeś twarze... Ale gdzie się podziały trąby? Gdzie jest Dietrich Fischer-Dieskau? Gdzież mamy Wiener Sangerknaben? Gdzie jest van Kesteren? Z nim cały Ewangelista od razu brzmi inaczej. Czy wy w ogóle macie jakiekolwiek pojęcie o muzyce? Czy opłaca się poświęcać dla was lekturę dobrych książek, ambicje studiów nad malarstwem ikonicznym lub nad Bhaga-wadgitą? Powiedzmy, że tak i pozwólmy sobie wznieść chwałę misterium narodzin. Jauchzet, frohlocket! Auf, preiset die Tage! Trąby i kotły, gdzież one?

Drzwi wejściowe ciągle były otwarte, zniżyłem więc nieznacznie głos:

Musicie państwo wiedzieć, że tego typu utwory pisano na każdą niedzielę. W poniedziałek i wtorek rozpisywano głosy. Pracowała nad tym cała rodzina Bachów, niemożliwością jest dziś odróżnić charakter pisma Jana Sebastiana od stylu jego żony, cześć jej pamięci. W środę i czwartek kopiowano, w piątek i sobotę odbywały się próby i w ten sposób do wieczora wszystko było gotowe, można sobie było w spokoju wypić filiżankę kawy. Zachowało się pięć czy sześć pełnych roczników, choć proszę nie zapominać, że w owych czasach pomocą służyła cała masa reguł: pełna symbolika. Ów proces twórczy, któremu dzisiaj nadajemy taką wagę, był tylko powielaniem wcześniejszych wzorów. Uniesienie, do którego osiągnięcia zdążano, wynikało w mniejszym lub większym stopniu z tej symboliki i poprzez nią. Reguły te stały się z czasem własnością ogółu. Jak jakiś mebel. Lub krzesło. Krzesło musi przecież zawierać określone elementy: nogi, oparcie, siedzenie. Ale mamy też krzesło van Gogha. Są krzesła Picassa — to te pamiętamy!

Proszę również nie zapominać, że nigdy nie dane mu było współpracować z poetą z prawdziwego zdarzenia. Teksty te w wię-

13

kszości wyszły spod ręki głównego naczelnika poczty w Lipsku, niejakiego Heinrici, zwanego Picanderem. Nie znaczy to, że mam coś przeciwko naczelnikom poczty jako takim, sąsiad mój w Ingesund pracuje na poczcie i lepszego wina z owoców dzikiej róży próżno by szukać. Z kolei mamy te odcinki, które opierają się bezpośrednio na tekście biblijnym, zestawione przez Bacha. Teksty Ewangelii obwarowane są chorałami, które w owych czasach były aktualne w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, tak jakby cały spektakl, za pozwoleniem, oglądany był z zewnątrz. Można to porównać z operą, gdzie akcja idzie naprzód, by nagle stanąć. Wszystko nieruchomieje, a czyjeś myśli nabierają kształtu w ariach, w ewangeliach. Lub jak w Operze za trzy grosze, kiedy Jenny śpiewa w burdelu: wszystko zamiera na tę właśnie chwilę.

Jauchzet, frohlocket, auf preiset die Tage! rtihmet, was heute der Hóchste ge-than!

II

Któregoś dnia czerwca, na początku lat trzydziestych, Solveiga Nordensson stoi na podwórzu swej varmlandzkiej zagrody, z nogami po bokach nowiusieńkiego roweru, sprezentowanego jej właśnie przez Arona, jakby świeżo wykochana i rozgrzana szczęściem, trzymając rękoma lśniącą kierownicę. Wybiera się do Sunne, by omówić z organistą Jancke koncert, który wreszcie, po dziesięciu latach przygotowań, ma się odbyć jesienią.

Mówi do Sidnera:

Zapomniałam zdaje się wyłączyć gramofon.

Po czym wichrzy mu lekko czuprynę, gładzi Evę-Liisę po policzku, spoglądając na powierzchnię wody i długie, popołudniowe cienie na polach.

—  Ja wyłączę, mamo — odpowiada Sidner, ale, jak to potem wiele razy dorzuci, „nic z tego nie wyszło". Cała trójka słucha przez chwilę, zwrócona w stronę otwartego okna, gdzie gramofonowa igła wytańcowuje swe triumfalne pieśni:

Lasset das Zagen, verbannet die Klage, Stimmet voll Jauchzen und Fróhlichkeit an! Dienet dem Hóchsten mit herrlichen Chóren Lass uns den Namen des Herrschers verehren!

Zamierają w zwróconym ku sobie bezruchu, tak teraz, jąk i wiele razy wcześniej, objęci bożonarodzeniową muzyką Bacha.

Ale najpierw musisz mnie popchnąć, Sidnerze.

Sidner chwyta więc rękoma krawędź bagażnika i, zapierając się bosymi stopami o żwir podwórza, pcha rower. Solveiga opada na siodełko i rusza w dół boczą. Szprychy roweru świszczą, piasek i gruz pryskają spod kół, a ona wciąga z mijanych drzew i nabrzeży rowów wszystkie zapachy lata: wiązówki błotnej, przytuliny i złocienia. Sidner przecina podwórze, wbiega na stromy wyłom nad zakrętem i woła: „Hej!..." Widzi stąd krowy, widzi swego ojca, widzi,

17

że Solveiga zamierza przyhamować, widzi, jak spada łańcuch, widzi, że za późno na skręt, widzi, jak znajdujące się na przodzie stada krowy uskakują, spłoszone jej pędem, widzi, jak pozostałe nie ruszają się z miejsca, widzi, jak wpada ona w tę grotę mięsa, rogów i kopyt, widzi, jak spada z roweru i już się nie podnosi, podczas gdy krowy depczą po niej i depczą, jeszcze długo po tym, jak już przestała istnieć — „Bywają — zanotuje kiedyś Sidner w swych zapiskach O Pieszczotach — chwile, które nigdy nie mijają".

O Teraźniejszości Sidner pisze, że Jest to czas, który się słyszy, gdy wciska się z łoskotem w zakątki naszych zmysłów, by stamtąd opaść w niższe regiony naszego ciała, w ów bogato rozgałęziony system kanałów, nawadniających nasz zasiew". Nie ulega wątpliwości, że i tu nawiązuje on do tego czerwcowego dnia, gdy jako dwunastolatek stoi na szczycie wzgórza i spoglądając do tyłu widzi na tle ciemnego otworu wrót obory rude warkoczyki Evy-Liisy. Pęd powietrza unosi je, gdy rzuca się ona na dół, by dogonić Solvei-gę. Z uniesionymi ramionami i spódniczką owiewającą opadające pończochy, woła: „Zaczekaj na mnie, mamo!"

Że na nią samą woła Sidner, tego nie słyszy. On zaś nie rusza się z miejsca.

Nawet po rozpoczęciu biegu można wciąż stać w tym samym punkcie. I stojąc tak można odkryć, że zdążyło się dotrzeć do Nowej Zelandii", zanotowuje.

Ale jedna jego część dogania Evę-Liisę tuż przed zakrętem, poniżej obranego z poziomek miejsca, gdzie rozpiera się tymianek i ziele babki. Rzuca się na nią i oboje padają na wysuszoną glinę drogi. Szeroka buzia zwraca się ku niemu, gapiąc się nań szczerbą między zębami, oczami, nosem: młócąc piąstkami mała stara się uwolnić. Sidner zatapia zęby w jej policzku, aż do krwi. Eva-Liisa zastyga pod nim w bezruchu, jej odprężone nagle ciało wydziela ciepło, oboje wypatrują zakamarków swych myśli, ziemia przekręca

18

się wokół osi. Co teraz? Co powinien zrobić? Jaki jest tett nowy świat?

Co cię napadło, Sidnerze! Oszalałeś, czy co?

Mama — szepcze on, ale cisza trwa nadal. Stacza się z jej brzucha, czuje wilgoć w spodniach, przymyka oczy. Czy świat może ponownie się odrodzić? Jakież imiona wymyślą sobie samym? Gdyby tylko nazywał się inaczej, nie musiałby się przejmować tym, co się stało. Byłby tylko kimś, kto przybył w odwiedziny i komu opowiedziano o tej strasznej rzeczy, jaka wydarzyła się w zagrodzie pod lasem.

Nie chce się przyznać do swego imienia, ale Eva-Liisa unosi się i siada, jej białe majtki gapią się na niego:

Co ci, Sidnerze?

Próbuje krzyknąć: „Nie pytaj", ale głos mu się zapada w czarną otchłań.

Gdybyż tak mieć rodziców, którzy nie nadali mu imienia. Gdy-byż móc się nazywać Ryż Na Mleku lub Sztacheta Z Płotu lub Niedzielny Ranek, albo jeszcze inaczej.

Chcę do mamy.

Nie! — tnie jej uszy odpowiedzią jak pejczem.

Świnia z ciebie, Sidnerze!

Sidner śnił wiele razy, że spada w przepaść, że tonie, ale gdy po przebudzeniu szukał schronienia w łóżku rodziców, nauczył się, że nocne koszmary najlepiej przeczekać. „Przeczekać więc i ten najdłuższy koszmar świata? Rok po roku? Aż do starości i wtedy dopiero na dobre się rozbudzić? Prosto w śmierć? Czy tak ma wyglądać moje życie?"

Dzieci podnoszą się i Sidner, całkiem blady, zabrania jej zejść na dół, każe poczekać. Eva-Liisa ociera policzek, ręka pełna jest krwi.

Świnia! Poskarżę się mamie!

Ale jakby teraz dopiero dojrzała jego wzrok. Ten no wy, z jakim wyciągnął rękę i brudnymi palcami dotknął krwi: „Przepraszam..." Wtedy i jej słowa bledną.                            c

Czemuś to zrobił?

19

Kiedyś — odpowiada i czuje, jak słowa uciekają z tego świata. — Kiedyś się okaże.

W tej samej chwili widzą Arona. Zmierza ku nim, otoczony rozpędzonym, falującym stadem. W ramionach trzyma krwawy tłu-mok. Żałosny to widok. I rozpaczliwy krzyk:

Nie mogę spędzić króóów! Boże! Nie mogę spędzić tych króó-óóów!

Mija ich i brnie ku Rzeczy, która się obnaża. Dom się obnaża, choiny na skraju lasu, pieniek do rąbania drzewa przed oborą, wbita weń siekiera, trawa się obnaża i zwraca ku drodze, wszystko to się zbliża, by go przygarnąć, gdy pada.

 

Aron wędruje tam i z powrotem po zewnętrznej stronie snu. Są tu białe i ciemnofioletowe kwiaty bobu, które teraz, o czwartej nad ranem, otacza pajęczyna rosy. W długim szeregu stoją pod ścianą domu. Jasnozielona marchewka jest jeszcze wątła — Aron obchodzi grządki, przypatrując się pozostawionym przez sarny śladom. Kiedyś, dawno temu, był tym, który postawiłby tu siatkę. Kiedyś był tym, który miał zręczne palce.

Idzie poprzez łany owsa, przez pastwiska. Staje, by przyjrzeć się czemuś, co stopniowo okazuje się kamieniem, krowim łajnem, suchą gałęzią. Wolno, wolno, o ile w ogóle, cechy wyłaniają się z przedmiotów, nabierają kształtu, przybierają właściwe położenie, jednoczą się ze swą nazwą. Ale bywają też, najczęściej krótko przedtem, długie chwile, mogące trwać w nieskończoność, gdy kamień odmawia bycia kamieniem, ręka nie chce być ręką, gdy nawet nie można umrzeć, bo wpierw trzeba by czuć w sobie życie.

Zawraca ku zagrodzie. Słońce dociera właśnie do dolnego rzędu okien, zabarwiając je miedzią. Za szybą siedzi kotka — i jej dostaje się po czarnym futerku odblaskiem promieni. Aron ponownie stawia stopę w przejściu między grządkami: niepodważalnym królestwie Solveigi. Sam jej każdej wiosny pomagał skopywać ziemię, po czym odchodząc do swych pól zostawiał ją bosą, pełznącą na kolanach w wiosennej, oczekującej nasion glebie, bo czuł się dziwnie onieśmielony tą ceremonią zasiewu. Powracał za to jesienią, by wykopywać, oczyszczać z naci, układać w piasku i znosić do piwniczki.

Stoi teraz, rozpatrując pamięć o niej: pochylona do przodu brnęła wzdłuż grządek, miękkie piersi wypełniały bluzkę, odgarniała włosy, przy czym przywierały do nich okruchy ziemi. Była najpiękniejsza ze wszystkich znanych mu rzeczy. Wszystko inne widział zawsze w odniesieniu do niej. I dobrze znosiła porównanie — można ją było oglądać zarówno we śnie i po przebudzeniu, jak i przy ciężkiej pracy. Każdy jej ruch gromadził tyle światła, że starczało go również dla niego.

21

Zawsze stać ją było na uśmiech, nawet wtedy, gdy najmniej się tego spodziewał.

A trzeba było wiedzieć, że okolica nieskora była do śmiechu. Chłopi nie należeli do wesołków, śmiech uchodził za objaw zdrady. Aron schyla się i próbuje ją odsunąć, chce wyrwać parę chwastów, które zdążyły się już bujnie rozpanoszyć wśród fasoli, groszku i buraków.

Ale jakby ktoś odsunął jego rękę.

Nie wolno ci tu pielić, Aronie! To królestwo Solveigi! Chwasty czekają na nią. Jeśli je wyrwiesz, ona już nigdy nie wróci.

Uśmiech mija go w powietrzu.

O mały włos pobawiłby ją tej możliwości.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin