Promiński Marian
OPOWIEŚCI I OPOWIADANIA
BRAMKARZ „ŚWIĘTEJ BARBARY'
Mistrzowska drużyna Urugwaju „Santa Barbara”, zwa na inaczej cyrkiem Ramigueza, miała za sobą w objeździe po Europie siedem wygranych meczów z najmocniejszymi zespołami Anglii, Francji, Niemiec i Czechosłowacji. W tej chwili bawiła w Rzymie, gdzie miała do rozegrania ciężkie spotkanie z teamem Italii, potem czekały ją dwa w Medio lanie, dwa lub trzy w Madrycie i Lizbonie, a dalej — być może — jeszcze z kilku płotkami sportowymi, o ile zdobędą się one na pokrycie kosztownej lekcji piłkarstwa Urugwaj- czyków.
„Santa Barbara” nie była zwykłym klubem, była — cyr kiem, na wzór głośnego niegdyś cyrku tenisistów Tildena. José Ramiguez, kapitan drużyny, kompletował swój zespół z najlepszych spośród zawodowców; wymagania, które sta wiał swoim ludziom, wykraczały daleko poza normalną sprawność piłkarzy, uznawał tylko wartości podniesione przynajmniej do drugiej potęgi. Cała jedenastka składała się z lekkoatletów, których wyniki w dziesięcioboju musiały się utrzymywać na poziomie światowym, a gracz, który tra cił kilka punktów na bieżni czy skoczni, przechodził do re zerwy, choćby na treningu piłkarskim był zadowalający. Ramiguez twierdził bowiem, że braki w kondycji fizycznej zawsze mogą wyjść na jaw w spotkaniu, a on nie ma ani potrzeby, ani ochoty ryzykować. „Santa Barbara” winna być jak zegarek, urugwajski zegarek, który bije dwunastą ściśle wtedy, kiedy jest dwunasta I
Nad prywatnym życiem swego zespołu czuwał jak prze or klasztoru. Dziewczyna i koniak należały do rzadkich i skrupulatnie dozowanych uciech tego $ wiata, na które
wolno było sobie pozwolić tylko w czasie dwutygodniowych urlopów rozrzuconych po kalendarzu dwa lub trzy razy do roku, zależnie od kontraktów, i podczas dłuższych, sześcio tygodniowych ferii późną jesienią. Życie w tych warunkach nie było łatwe, toteż tylko dwu graczy spośród siedemna stu, licząc z rezerwowymi, było żonatych i ci zawijali do domów jak marynarze po rejsie dokoła świata. Ich żony mogły być jednak spokojniejsze o uczucia swoich chłopców niż żony marynarzy.
Ramiguez potrafił być w sprawach higieny sportowej zde cydowanie nieprzyjemny. W tradycji klubu utrzymywała się historia sprzed dwóch lat ówczesnego lewoskrzydłowego, Brabante’a, którego nie ma już w drużynie, a który w Los Angeles na kilka godzin przed ważnym spotkaniem posta nowił się upić w towarzystwie głośnej i pięknej diseuse’y i w tym celu wybrał sobie kawiarnię w ogródku na krań cach miasta. Ramiguez zdołał go jednak wytropić i kiedy zobaczył przed młodą parą szklanki napełnione calvadosem, który — nadużyty — wywołuje obrzydliwe przypadłości, nie zapanował nad sobą i spoliczkował Brabante’a w obec ności pysznej di wy hollywoodzkiej. Brabante nawet nie mruknął ani ręki nie podniósł do uderzenia; byłoby to zresztą niebezpieczne, bo Ramiguez miał morderczą ripostę.
Kapitan drużyny miał trzydzieści dwa lata, wygląd po łudniowca, z którym kłócił się jedynie jego wzrost, 182 cm, nazbyt jak na południowca wybujały, i sam grał w środku napadu. Grał zresztą nie zawsze, tylko w szczególnie emo cjonujących spotkaniach. Miał równie dobrego jak on za stępcę, Lodo viga Cinzę y Zebra, człowieka-kulę, jak go na zywano, który na 100 metrów stale osiągał czas poniżej 11 sekund i należał do najszybszych chyba napastników w historii sportu piłkarskiego.
Poza nimi cały napad składał się z ludzi całkiem mło dych, z których żaden nie przekroczył dwudziestego piątego roku życia. Lewe skrzydło — Rodorigo C., łącznik — Allonzo M., drugi łącznik — Carlos D., prawe skrzydło — Juan L., pomocnicy — Arletta, Włoch Cimone i Bidagos. O indywi dualnych cechach tych ludzi trudno Europejczykowi coś po wiedzieć, zarówno jeśli chodzi o sklasyfikowanie ich kunsz tu, jak o zapamiętanie sylwetki i twarzy gracza. Szybkość i precyzja — te dwa słowa mówią wszystko o ich sztuce,
zewnętrznie zaś zespół robił wrażenie sfory czarnych dia błów. Domieszka krwi indiańskiej sprawiła, że ich twarze były krótkie, o wystających kościach policzkowych, migda łowych wąskich oczach i haczykowatych ostrych nosach. Poza tym w ich fizjonomiach trudno się było rozeznać.
Jednym z obrońców był Miguel Alicante y Lorca, Hisz pan czystej krwi, trzydziestotrzyletnia primadonna druży ny, piłkarz niezwykle uzdolniony, ale nierówny i niekarny. Z nim Ramiguez miał najwięcej kłopotów i często musiał mu przypominać smutnej sławy Tino Brabante’a, którego złamana kariera sportowa powinna była być dla Miguela przestrogą. Dziwne — kiedy stał na boisku z założonymi rękoma, do czego miał często sposobność, bo napad „Barba ry” dusił zazwyczaj przeciwnika na jego połowie — wysoka, sucha sylwetka Miguela mało przypominała piłkarza.
0 twarzy szczupłej, sinej od wygolenia, z trapezoidalnym podbródkiem i nikłym lokiem nad łysiejącym czołem — wyrażał szparkami zmrużonych oczu rozważną pogardę
1 przebiegłość matadora. Tylko mu dać kapę na łokieć i szpadę do garści, a popędzi przed sobą byka.
Drugim obrońcą był jedyny blondyn w zespole, trzydzie- stoczteroletni Szwajcar, Martin Rainer, mężczyzna atletycz nej budowy, flegmatyk, oszczędny w ruchach i dokładny: rzadko tylko mógł przejść przez niego atak przeciwnika. Jego wyleniała baniasta głowa zjednała mu sławę nie dla swojej mądrości, lecz dla przymiotów zewnętrznych, jako kula. Rainer zamieniał ją w czasie gry w same „główki”, którymi biorąc piłki z powietrza, bez stopowania, zyskiwał na czasie i rozdawał je swoim graczom rzutami z dokład nością automatu.
Wreszcie kolej na bramkarza będącego fenomenem klu bu. Pablo Cochas przyszedł do drużyny przed pięciu laty, tuż po jej reorganizacji i objęciu kapitaństwa przez Rami- gueza. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata, a wyglądał na osiemnaście. I dzisiaj nikt by nie powiedział, że ma więcej niż dwadzieścia. Smukły, dobrze, ale niezbyt mocno zbudo wany, z ładną głową o krótkich tłustoczarnych lokach, przedstawiał zewnętrznie przeciętny typ urodziwego mło dzieńca rasy łacińskiej. Koleje jego kariery dowiodły jed nak, że nie był kimś przeciętnym. Z prowincji do Monte video przyprowadził go Ramiguezowi pewien menażer i dłu
go musiał namawiać kapitana, by zechciał wypróbować no wicjusza; gdyby bowiem próba wypadła pomyślnie — by łoby to zobowiązujące, a Ramiguez nie potrzebował bram karza. Po dwu tygodniach natarczywych nachodzeń znie cierpliwiony Ramiguez skrzyknął na treningu Lodoviga Cinzę i jeszcze dwóch strzelców, postawił Pabla w bramce i zaczął mu ładować swoim zwyczajem półwysokie bomby tuż przy słupkach, z rozmaitych pozycji, z prawej strony i z lewej, z bliska i z daleka, on i Lodovigo, i jeszcze tamci dwaj na dodatek.
Pablo pierwszą piłkę wziął, drugą wziął, trzecią wziął, czwartą puścił, potem chwycił wszystkie aż do dziesiątej, i tak dalej — obronił trzy czwarte najtrudniejszych strzałów i tylko się uśmiechał, kiedy mu się udało piłkę zwinąć pod siebie i wyrzucić graczom lekko pod nogi, a krzywił się, jakby mu się zbierało na płacz, kiedy lądowała w siatce. Ramiguez zapalił się do tej roboty, brzydko klął pod nosem jego matkę, ale widać było, że wykrzykuje to z coraz więk szym podziwem i zadowoleniem. Po pół godzinie, wymłó- ciwszy Pabla tak, że się biedaczysko chwiał na nogach, za wołał: — Dosyć! — Zbliżył się do niego, łupnął go parę razy w łopatkę, powiedział, że go angażuje, i ofiarował mu od razu wysoką płacę. Od tego czasu Pablo Cochas zrobił jeszcze znaczne postępy.
O ile jednak jego umiejętności uległy w czasie pięciolet niego współżycia z drużyną należytemu dokształceniu, o ty le charakter podobno znacznie się popsuł. Tak przynajmniej twierdzili koledzy, mówiąc — dosłownie — że „mu woda sodowa uderzyła do głowy”. Pablo przyszedł do drużyny jako nieśmiały chłopiec, który do każdego się uśmiechał, jakby prosił o wybaczenie, mówił mało i ostro wziął się do treningu. Uczył się ambitnie, przepuszczając coraz mniej bramek, i dalej się uśmiechał. Ale im mniej było braków w jego grze, tym ten jego uśmiech robił bardziej niepoko jące wrażenie. Przed upływem roku, bez jakiegokolwiek udziału ze strony Pabla i bez zmiany w odcieniu usłużnego grymasu, nabrał on zgoła innego znaczenia. Weterani klubu nabrali przeświadczenia, że jest to uśmiech wyższości, gdyż nie było już z czego się usprawiedliwiać. Kiedy Pablo brał najniebezpieczniejsze strzały i w czasie meczu ratował kik sy swojej drużyny, zdarzające się przecież i w najlepszym
zespole, jasne, że jego uśmiech mógł być rozumiany tylko jako wyraz pobłażania. Pablo podsłuchał pewnego razu roz mowę kolegów, z której wynikało, że oni sobie nie życzą, by on się do nich w ten sposób odnosił; zaczął więc powścią gać mięśnie twarzy i tak je tresować, że z czasem nabrała rzeczywiście wyrazu zupełnej obojętności na bodźce zwią zane z grą, a nawet z wydarzeniami poza boiskiem. Ale zwycięstwo Pabla nad własną twarzą przypadło już na ten okres jego kariery w trzecim roku współpracy, kiedy prze stał w ogóle przepuszczać bramki. Zupełna obojętność jego maski, przy ledwie dostrzegalnym uniesieniu jednego kącika ust, zestawiona z absolutną doskonałością rzemiosła — wy woływała nieprzyjemne wrażenie. W atmosferze poprawne go koleżeństwa między nim a resztą drużyny wytworzyła się izolująca go próżnia. Ludzie czuli się nieswojo w zetknię ciu z jego doskonałością i zwracali się tam, gdzie mogli się spodziewać potwierdzenia i uznania dla swoich ludzkich, niedoskonałych wartości.
Pablo Cochas został ze swoją umiejętnością sam. Sam ze sobą i z mnóstwem pieniędzy. Miał najwyższą gażę. Było za co płacić. W ciągu dwóch lat „Santa Barbara” przegrała tylko jeden mecz, niewysoko, z „Arsenałem”, i to tylko dla tego, że wystawiła rezerwowego bramkarza. W tabeli stra conych bramek za okres obejmujący dwa sezony widniała zatem cyfra 2. Dwie bramki, które stracił rezerwowy bram karz. To wszystko. Poza tym najlepszy wynik, jaki udało się uzyskać jakiejkolwiek drużynie świata grającej z „cyr kiem Ramigueza”, był 0 : 0. Jest to wynik rzadki w praktyce piłkarskiej, toteż na tabeli figurowała tylko jedna taka po zycja na czterdzieści dziewięć wygranych.
Naturalnie niedorzecznością byłoby twierdzić, że Pablo- wi nie można by w ogóle strzelić bramki, tylko w połącze niu z tak doskonałą drużyną, jak „Santa Barbara”, umiejęt ności jego dawały ten właśnie rezultat. Ale magia cyfr jest urzekająca: mnóstwo ludzi twierdziło, że Pablo Cochas jest rzeczywiście nieomylny. Co sam Pablo o tym sądził, nia wiadomo. Z jego zachowania się można tylko wnioskować, iż Pablo uwierzył w to, że mu nie wolno stracić piłki.
Ostatnio w tygodniku filmowym wyświetlano fragment jednego z najbardziej interesujących spotkań, z lunetowym zbliżeniem pozycji na bramce. Na krawędzi obrazu błyska
czyjś but, sztuce i łokieć — jako nieważne fragmenty, cho dziło bowiem o środek, o uchwycenie czujności najlepszego bramkarza wszystkich czasów, czujności w groźnej sytua cji. Pablo Cochas — w rozkroku, przygięty, z palcami rozca pierzonymi na nakolannikach — wyrywa się tułowiem do przodu. Zdjęcie wskutek bezruchu modela jest przetrzyma ne i pozwala widzowi nasycić się wyrazem oczu Urugwaj- czyka. Są nadmiernie otwarte, błyskają krążkami białek, jakby starały się przebić jakąś zagadkę, wyprzedzić czas. Ktoś z publiczności wychodzącej z sali kinowej — komen tując — utrzymywał, że to nie są oczy, tylko komórki foto- elektryczne; widocznie porównanie z aparatem było tu naj większym komplementem. Niewątpliwie jednak są to oczy fanatyczne, obłędne, jak spojrzenie Maurów na bardzo sta rych portretach.
II
„Italia” była niebezpiecznym przeciwnikiem, z czego drużyna „Santa Barbara” zdawała sobie sprawę, a gra szła
o wysoką stawkę. Nie tylko o dobre imię sportowe i mate rialną cenę drużyny na giełdzie, ale doraźnie o sto tysięcy lirów, które prezydent miasta wyznaczył jako nagrodę dla zwycięzcy. Ponieważ „Santa Barbara” była faworytem, wy znaczenie tak wysokiej nagrody zdawało się wskazywać na jedno: że w kołach, które doradziły ten krok prezydentowi, wiedziano więcej o możliwościach własnej drużyny, niż to mógł przypuszczać człowiek z ulicy. „Italia” była niebez pieczna.
Mecz wypadł na jeden z ostatnich dni września. Perłowe niebo od samego ranka zapowiadało upał; nie było to dusz ne gorąco jak w środku lata, ale pogoda lekka i przyjazna, podszyta ciągiem orzeźwiającej bryzy od Morza Tyrreńskie go. Wiatr przedzierał się w dolinę Tybru i w żółte ulice miasta, wiatr dotykalny, nasycony solą i jodem. Ze wszyst kich stron już od godziny trzeciej po południu kilkoma arteriami spływały do Rzymu ściągające wszystkimi szosa mi samochody i na sporej połaci kraju panował nastrój pod niosły, jak w Hiszpanii w czasie ciągu na fiestę. Ponieważ była niedziela, kupcy, rolnicy i rzemieślnicy śpieszyli na
wielkie widowisko, jadąc czym popadło: tramwajem, kolej ką i przepełnionymi taksówkami; amerykańscy żołnierze śmigali na „willysach”, a zamożniejsi obywatele dumnie i statecznie prowadzili własne samochodziki.
Pojazdy płynęły nie tylko z głębi kraju, ale też od wy brzeży. Ostatnie ruszyły ciężkie limuzyny bogaczy z poblis kiej Ostii, Grotta Ferrata i Marino, w których sezon już się kończył, ale miał potrwać jeszcze kilka dni. Wszystkie te samochody sunęły po ulicach i placach dokoła niemych tea trów wielofiguralnych posągów i wodotrysków i już zgodną rzeką, obok powolniejszej ławy pieszych, płynęły w kie runku wielkiego stadionu.
Stadion mógł pomieścić sześćdziesiąt tysięcy widzów i wypełniał się powoli, prawie dwie godziny, jak ogromny elipsoidalny słonecznik, ząbek po ząbku, aż wreszcie przed rozpoczęciem meczu nie pozostawało ani jednej wyrwy. Przeważał na nim tłum jasnobarwny, z ciemniejszymi cęt kami twarzy; dominowała jeszcze kremowa biel letnich mę skich ubrań obok zieleni mundurów. Szczelnie wypełnione trybuny rozbłyskiwały raz po raz podwójnym lśnieniem lor netek, bo odległość od środka boiska była duża i każdy chciał sobie zapewnić jak najlepszą widoczność.
Dwadzieścia minut przed rozpoczęciem gry na prosto kąt boiska, wpisany w cynobrowe jajo ceglanej bieżni, wbie gła drużyna „Italii” witana nie zorganizowanymi jeszcze, ale jucznymi okrzykami. Widocznie prezydent był już w swojej loży; istotnie, pod betonowymi dachami krótkiego odcinka odsłonecznej strony ruszały się ciemniejsze sylwetki wygalowanych widzów. Gracze po oddaniu salutu rozbiegli się po jednej połowie boiska do lekkiego treningu. Dresy mieli sznurowane, błękitne, z godłem Republiki pośrodku piersi, czarne spodenki i czarne sztuce. Drużyna niezbyt rosła, z wyjątkiem dwóch albo trzech graczy, ale technicz nie wytrawna, co było widać od pierwszych piłek, poda wanych pół wysoko od nogi do nogi i pryskających prędko w kierunku bramki.
W kilka minut po nich wbiegła „Santa Barbara”, witana skąpszymi, ale gościnnymi brawami. Urugwajczycy mieli amarantowe koszulki z niebieskimi emblematami św. Bar bary, z kościoła ich patronki w Montevideo, spodenki koloru khaki i w poprzek pręgowane brązowo-białe sztuce. Ich
saluty na obie połowy stadionu lepiej było słychać, bo roz- gwar trybun powoli przycichał, ruch między rzędami są czył się coraz skąpszy i nawet dziewczęta z napojami chło dzącymi zaczynały się wycofywać po głównych przejściach i znikać w bufetach i szatniach pod widownią.
Podobnie jak drużyna „Italii”, także „Santa Barbara” odbyła swój mały pokazowy trening. Pablo Cochas miał sposobność kilka razy wytrysnąć jak delfin nad falę, zbie rając krótkie gwałtowne oklaski bliższej połowy stadionu. Był to pokaz, nie wiadomo bowiem, czy w czasie gry na darzą się tak efektowne sytuacje.
Potem na gwizdek sędziego, którym był Francuz, druży ny ustawiły się naprzeciw siebie, kapitanowie uścisnęli so bie dłonie i wylosowali boisko. Nastąpiła krótka, zupełna cisza, przerwana wreszcie donośnym stentorem głośni ków — to prezydent w zwięzłych słowach powitał gości i podkreślił znaczenie dzisiejszego spotkania i ufundowanej nagrody. Odpowiedzieli mu kapitanowie obu drużyn przed mikrofonami ustawionymi na środku boiska, przedstawiciel Urugwajczyków w języku hiszpańskim, przedstawiciel go spodarzy po włosku. Wreszcie wycofano z trawnika bagaż sprawozdawców i fotoreporterów, sędzia usunął się nieco ze środka i mecz się rozpoczął.
Pablo był dzisiaj bardzo dobrze usposobiony. Jeśli sa mopoczucie przyrównać do boi wynurzonej z wody, to jego dusza była niby lekka, skoczna boja utrzymująca się w gór nej połowie piersi i bijąca szczęsnym pulsem w gardle, u nasady szyi. W członkach czuł przyjemną gotowość czynu, wyostrzoną przez umiejętną zaprawę, tak że każdy nie znaczny ruch na jego nieruchomej pozycji sprawiał mu nie określoną uciechę, zapowiadając rzeczy, które mają się stać, skoki jeszcze nie wykonane, ale drzemiące pod samą po wierzchnią najbliższych dwu godzin. Na horyzoncie jego myśli nie było żadnego zmartwienia, dosłownie żadnego, ani zadraśnięcia ambicji, ani nie spełnionych życzeń. A jeśli miał jakieś życzenia, to były po to, aby się spełnić, i nic nie stało na przeszkodzie ich urzeczywistnieniu. Żywo utkwił mu w pamięci jego wczorajszy wyjazd do ogrodów Tivoli i ruin Hadriana i przypadkowe tam spotkanie z kimś bardzo miłym i dostojnym, a tak musiał zjawienie się ko biety obcej, pięknej i wytwornej oceniać wygłodzony wil
czur ze sfory Ramigueza. Ach, chętnie by się o tym pomy ślało, ale nie ma czasu. Więc na później...
...Piłka jest już w akcji, nieco poza połową. Stopuje Ci- mone, pojedynek z łącznikiem „Italii”, Cimone przechodzi, nie, nie przeszedł, przeciwnik trzyma się jego butów, atak „Barbary” wysypuje się tyralierą do przodu, ostrożnie, bo będzie offside; Ramiguez krzyknął coś, piłka jest już u prze ciwnika, przechodzi małymi łukami w poprzek boiska, o, ła dnie, ładnie grają, ale już ją pochwycił Arletta, wystawia silnie do przodu, nasz atak zrywa się znowu, a był już na swojej połowie; piłka jak konik polny niewielkimi skokami przechodzi na prawe skrzydło: Bidagos i Juan wyciągają krok, ostrożnie, bo będzie offside. Gwizdek. Stało się. No, nic takiego. Przygotowują się do strzału. Rzut będzie egzek wował ten niski na krzywych nogach, nie znam nazwiska, Piletti, zdaje się; nie wiadomo, z której nogi strzeli, gracze tańczą parami przy sobie. Strzał niski, stracił długość o bio dro Allonza, ale piłkę ma „Italia”, nie, znowu nasi. Rami guez zderzył się z centrem przeciwnika, tamten machnął kozła, wstał, kuleje i rozkłada ręce, no, nic takiego się nie stało, gwizdka nie było, nie udawać, jechać dalej. O piłkę potykają się Carlos ze środkowym napastnikiem, który przed dwiema sekundami kulał, a teraz dmie do przodu jak jaguar, a widzisz, ty komediancie! Ramiguez został, Arletta został, Cimone został...
...Przeciwnik wyrwał się do przodu sam i wypuścił piłkę
o pięć metrów przed siebie. Rainer w pierwszej sekundzie ciężko, a potem błyskawicznie wyszedł naprzeciw niego, po tężnym „czechem”, aż zafurkotało, wybił piłkę na trzy czwarte boiska i pociesznym truchtem powrócił na miejsce, pokazując coś na palcach Miguelowi Alicante, ale Miguel nie ma czasu odpowiedzieć, bo znowu ktoś jedzie na jego połowę. Tym razem atak prowadzi trzech, ale dobrze, że Rodorigo i Allonzo cofnęli się na czas, prawoskrzydłowy przeciwnik niebezpieczny, ciężki i wielki chłop, i gra ostro. Ale też zanadto wypuścił do przodu, Miguel likwiduje, tam ten wpadł na Miguela już bez piłki, Miguel trochę łamie się pod nim, było to nieumyślnie — tak przynajmniej wyglą da — Miguel poprawia sobie sztuc, nie bardzo mu się to podoba, nie lubi brutali. Już się śmieje... Ale gdzie piłka? No, na ich połowie, Ramiguez, Juan, Bidagos prowadzą
kombinację, żwawo, chłopcy, bo dotąd niceśmy nie poka zali. Buch-buch-buch, strasznie się kotłuje przed ich bram ką, z tego może być goal, z tego może być goal. Nie, obrońca podaje w ręce bramkarza. Bramkarz wybija. Piłka idzie wysoko, ich pomocnik jeszcze głową podaje do przodu, Ci- mone odpowiada główką, akcja na środku...
Miguel Alicante czuł się dzisiaj wyjątkowo podle. Dopie...
ChomikKulturalny