Coulter Catherine - Gwiazda 03 - Dzika Gwiazda.doc

(1469 KB) Pobierz
PROLOG

Catherine Coulter

Dzika gwiazda

PROLOG

Plantacja Wakehurst niedaleko Natchez,

Missisipi, 1843

- Drew pojechał przed chwilą z wizytą do Rad-cliffów. Oczywiście namawiałam go do tego. Zabrał swoje farby i nieprędko wróci. Odesłałam również niewolników. Jesteśmy sami.

Brent wpatrywał się w swoją piękną macochę. Jej ciche słowa brzęczały mu w uszach. Był hardym osiemnastolatkiem, a ona, tylko cztery lata starsza, wydawała mu się taka pociągająca. Miała pełny, ster­czącym biust, talię osy i jedwabiste, płomienne włosy, które teraz swobodnie spływały na plecy. Patrzył, jak delikatnie przesuwa językiem po dolnej wardze. Tak bardzo różniła się od dziewcząt, w których się kochał od czasu, gdy skończył czternaście lat. Wielokrotnie wyobrażał sobie, że się z nią kocha, że w nią wchodzi głęboko.

Poczuł ucisk w gardle i cofnął się o krok. - Mój oj­ciec jest twoim mężem - powiedział. Krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach i uświadomił sobie, że bole­śnie nabrzmiewa w obcisłych bryczesach.

- Tak - odparła Laurel. - Ale on jest stary, Brent. Jestem taka samotna, a on nie może mnie kochać.

Nie tak, jak ty byś mógł i nie tak, jak ja bym chciała. -Wzruszyła białymi ramionami i jedwabny peniuar rozchylił się lekko.

Brent zmusił się, żeby odwrócić wzrok od jej pier­si i spojrzał przerażony na drzwi sypialni. Nie powi­nien był tu przychodzić. Boże, co ma teraz zrobić?

- Nikogo nie skrzywdzimy, Brent. Po prostu da­my sobie odrobinę przyjemności, tylko o to proszę. Obydwoje jesteśmy młodzi. Pragnę cię, od kiedy tu przyjechałam. Jesteś pięknym i pociągającym mężczy­zną. Widziałam, jak całowałeś Marisę Radcliffe. Wie­działeś o tym? Chcę, żebyś mnie też pocałował.

Zadrżał, gdy z gracją podeszła do niego, a zapach magnolii wypełnił mu nozdrza i obezwładnił ciało.

Przycisnął pięści do ud. Wiedział, że powinien po­dejść do drzwi, otworzyć je, uciec od niej i od swojego przerażającego pożądania. Wystarczyło jednak, że położyła mu dłoń na ramieniu, by zesztywniał.

Stała na palcach, patrząc na jego usta. - Mogę cię nauczyć, Brent. Mogę ci pokazać, jak kochać się z ko­bietą. Mogę dać ci tyle przyjemności. Nikogo nie skrzywdzimy. Nikogo, przysięgam.

Dotknęła ustami jego warg, ale nie poruszył się.

- Mój ojciec - wyszeptał, ale dotknęła językiem jego języka i był zgubiony.

Rzadko umiał zapanować nad pożądaniem, a te­raz było to tym bardziej niemożliwe. Przycisnęła biust do jego torsu i poczuł, że ociera się o niego brzuchem i udami. - Mój ojciec - znowu powtórzył bezsilnie.

Jej mała dłoń odnalazła jego męskość, zaczęła go pieścić. Jęczał, wiedząc że eksploduje, jeśli ona nie przestanie. - Laurel - wyszeptał - proszę. Nie panuję nad sobą.

- Chodź - powiedziała. Zaprowadziła go do swo­jej sypialni. Nie spuszczając wzroku z jego twarzy, zrzuciła z siebie jedwabny penmar i koszulę. Pozwoli­ła mu nasycić się swoim widokiem, a potem zaczęła zdejmować z niego ubranie. Boże, jest piękny, pomy­ślała i ogarnęły ją niepohamowane żądze. Taki wyso­ki, cudownie zbudowany i silny. Taki miody. Stał przed nią nagi, z zamkniętymi oczami i milczał, a jej dłonie wędrowały po jego ciele. Zacisnął zęby, gdy za­częła pieścić go palcami, a potem cudownie miękkimi ustami, aż z jego krtani wyrwał się głęboki jęk. Wie­działa, choć on nie do końca zdawał sobie z tego spra­wę, że jeśli nie przestanie, to on eksploduje nasie­niem. Jednak gdy przerwała, był zawiedziony. Objęła go i pociągnęła za sobą do łóżka. Upadł na nią z dzi­kim okrzykiem. Nie przestawało go dręczyć poczucie winy zmieszane ze wstydem. - Mój ojciec - wyszeptał jeszcze raz drżącym z rozpaczy i pożądania głosem. Odsunął się, a wtedy jego wzrok padł na trójkąt ciem-norudych włosów i dostrzegł jej wilgotną i nabrzmia­łą kobiecość. - Nie, nie mogę - powiedział, ale ona usiadła na nim okrakiem, opierając dłonie o jego tors.

- Tak, Brent - wyszeptała. - On nigdy się nie do­wie. I tak by go to nie obchodziło.

Wsunęła język w jego usta i poczuła, że oddaje jej pocałunek, usłyszała jego pełne żądzy jęki. Wsunął dłonie w jej włosy i poczuł, że go pochłonęła, że nim zawładnęła. Nic innego się nie liczyło, nic nie istniało.

Laurel delikatnie się uniosła i wprowadziła go w siebie. Drżał cały i, kiedy wchodził w nią głębiej, wiedziała, że tym razem nie będzie jej dane zaznać rozkoszy. Ale nie miało to znaczenia. Jest taki młody, pełen energii i tak nieprawdopodobnie męski. Mają dużo czasu. Całe popołudnie, cały jutrzejszy dzień. Jeszcze da jej tyle rozkoszy, ile tylko będzie chciała. Poczuła, że sztywnieje i zobaczyła, jak napinają się mię­śnie jego szyi, gdy osiągnął orgazm. Jego błyszczące niebieskie oczy, głębokie i tajemnicze jak wzburzone morze, zwęziły się jakby z bólu. - Tak, Brent - wyszep­tała i zaczęła z pasją go ujeżdżać, aż wystrzelił w niej nasieniem.

Pocałowała go namiętnie, przytulając się do niego mocno. Ku jej wielkiemu zadowoleniu nadal był twar­dy. Był daleki od nasycenia, a tym bardziej od wyczer­pania. W ciągu następnej godziny nauczyła go dawać jej rozkosz. Ciepło jego ust, jego język sprawiały, że była bliska obłędu.

- Tak dobrze - wymruczała, mocniej przyciskając do siebie jego głowę. - Delikatnie, kochany, delikatnie.

Brent czuł całkowitą władzę i triumfował, gdy jej cia­łem wstrząsnął orgazm. Odwrócił ją tyłem i wcisnął się pomiędzy jej uda. Wszedł w nią z impetem, zapomina­jąc o bożym świecie i poddając się narastającej rozkoszy.

- O Boże!

Upłynęła chwila, zanim dotarł do niego głos ojca. Cała przyjemność znikła, jakby nigdy nie istniała. Wy­skoczył z niej, przeturlał się po zmiętej pościeli i sta­nął roztrzęsiony obok łóżka. Wpatrywał się w ojca.

- Jezu, mój rodzony syn! Ty plugawy draniu! -Twarz ojca była czerwona z wściekłości. Brent zdał so­bie sprawę, że ojciec opuścił wzrok i wpatruje się w je­go wilgotną męskość.

- Dziwka, kurwa! - Avery Hammond wrzasnął na swoją żonę. - Boże, będziesz się smażyć w piekle! - Wypadł z sypialni żony i Brent słyszał, jak pędzi dłu­gim korytarzem.

Laurel zerwała się z łóżka, owijając się prześciera­dłem. - Miał wrócić dopiero jutro - powiedziała oszołomiona.

- Ale tu jest - odparł Brent. Wciągając na siebie w pośpiechu rozrzucone ubrania, miał wrażenie, że jego mózg przestał pracować.

Wkładał buty, gdy w drzwiach ponownie pojawił się ojciec, trzymając w dłoniach szpicrutę.

- Obedrę cię ze skóry, ty dziwko! - wrzasnął do Laurel.

Brent szybko stanął naprzeciwko ojca. - Ojcze, przestań! Proszę, to nie była jej wina. - Brent wypro­stował się dumnie. - Uwiodłem ją, ojcze. Ja... ją zmu­siłem. To nie była jej wina. Nie chciała mnie.

Avery Hammond zatrzymał się w pół kroku, trzę­sąc się z furii, gdy dotarły do niego słowa syna. Jego syn, jego piękny syn, krew z jego krwi, jego duma. O Boże! Usłyszał ciche, jakby z oddali, łkanie żony. Brent, jego syn. Niewątpliwie nieokiełznany, ale mło­dy. Nieokiełznany jak on sam, gdy był w jego wieku. Przecież ona jest moją żoną, krzyczał w myślach. - Ty łotrze bez honoru! - wrzasnął. W uszach czuł, jak krew mu pulsuje. Uniósł szpicrutę i ciął nią twarz syna.

Brent poczuł piekący ból, ale nie poruszył się. Krew spływała mu po policzku i brodzie wprost na dy­wan. Nieoczekiwanie przyłapał się na myśli, czy pla­ma krwi spierze się z cennego tureckiego dywanu matki.

- Nigdy więcej nie chcę cię widzieć - powiedział Avery Hammond, opuszczając szpicrutę. Ręka mu się trzęsła. Boże, oszpecił własnego sy­na. Brent ani na moment nie przestał patrzeć mu w oczy. Avery poczuł, że coś w nim umiera. Potem przypomniał sobie, jak silne ciało jego syna wdzierało się między uda jego żony. - Nie jesteś wart tego, by być moim spadkobiercą. Wyrzekam się ciebie. Żyj z piętnem tej hańby przez resztę swojego żałosnego życia. Masz się wynieść przed zmrokiem albo cię za­biję.

Brent nie mógł się poruszyć.

- Idź do diabła!

Brent przeszedł wolno obok ojca i opuścił sypial­nię. Słyszał za sobą cichy szloch Laurel i ciężki od­dech ojca.

Nie bolał go rozcięty policzek. Nie czuł nic poza pustką.

ROZDZIAŁ 1

San Diego, Kalifornia,

marzec 1853

Lunch zaczął się nie najgorzej. Alice DeWitt nala­ła sobie potrawki i podała naczynie Byrony, która z kolei obsłużyła swojego brata i ojca. Puszystej i po­godnej Marii nie było już od trzech miesięcy. Nie mo­gli już sobie pozwolić na płacenie jej i tak śmiesznie niskiej pensji.

Panowało milczenie, za które Byrony była wdzięczna. Każda rozmowa przy stole kończyła się nieprzyjemnie. Zerknęła na ojca, Madisona DeWitta, i pomyślała, że dostrzega pewne oznaki. Kruszył w palcach miękki kawałek chleba, a jego mięsiste po­liczki zaczęły drżeć.

Atak nastąpił szybko.

- Leniwa suko! - wrzasnął na żonę. - Mężczyzna potrzebuje porządnego jedzenia, a ty mnie raczysz tym świństwem!

Gruba gliniana miska, wypełniona smaczną po­trawką z wołowiny, przeleciała przez jadalnię i rozbi­ła się o białą ścianę. Kawałki wołowiny i warzyw wylą­dowały na mahoniowym kredensie. Mebel był dumą jej matki.

- Czy masz mnie za świnię, że dajesz mi takie po­myje?

To nie było pytanie, ale Alice DeWitt odpowie­działa mężowi cichym, zranionym głosem: - Jest tam pełno kawałków dobrej wołowiny, Madison. Pomyśla­łam, że będzie ci smakowało.

- Cisza! Od kiedy to udajesz, że myślisz, ty bezna­dziejna kretynko?

Madison DeWitt odepchnął krzesło i zaczął wy­ciągać ze szlufek skórzany pas.

Na jego grubo ciosanej twarzy malowała się furia, a tętnica szyjna pulsowała ponad luźno zawiązaną chustką. Byrony nie mogła się powstrzymać. Wstała z krzesła i przeszła na drugą stronę stołu, by stanąć przy matce.

- Daj jej spokój, ojcze - powiedziała drżącym gło­sem, chociaż bardzo starała się zachować spokój. -Twój gniew nie ma nic wspólnego z potrawką i dobrze o tym wiesz. Jesteś wściekły, ponieważ Don Pedrore-na sprzedał swoje bydło w lepszej cenie!

- Siadaj i zamknij gębę - powiedział Charles, z ni­kłym zainteresowaniem patrząc na pas ojca. Ojciec nie uderzył go, od kiedy skończył trzynaście lat. Rozparł się na krześle i skrzyżował ramiona na piersiach. - Don Pedrorena jest cholernym kłamcą i złodziejem. Wszys­cy Kałifornijczycy to szumowiny. Któregoś dnia...

Byrony zaatakowała brata. - To nieprawda i do­brze o tym wiesz. Jesteś po prostu zazdrosny. Ty i oj­ciec. Gdyby któryś z was miał choć za grosz...

Nie dokończyła. Madison DeWitt zdzielił córkę pasem po plecach. Z bólu zgięła się wpół. Alice De­Witt załkała cicho i zamachała bezradnie rękoma. Nawet się nie poruszyła, by temu przeszkodzić. To tyl­ko pogorszyłoby sytuację. Czuła ból córki, swojej uko­chanej córki, którą przez całe życie usiłowała chronić.

- Jesteś tak samo głupia, jak twoja matka - wark­nął Madison i tym razem pas wylądował na jej ramionach. - Obie jesteście bezwartościowymi dziwkami! Niech mnie Bóg broni od głupoty kobiet!

- Nie Bóg! - wrzasnęła na niego Byrony. - Ale diabeł!

Poczuła, że tani materiał jej sukni rozrywa się pod kolejnym uderzeniem pasa. Upadła na kolana, usiłu­jąc zasłonić ramionami głowę i twarz.

- Ojcze - powiedział Charles, spokojnie popijając wino - nie oszpeć jej. Czyż nie mówiłeś mi, że możesz za nią dostać niezłą cenę? Wiesz przecież, że mężowi nie będą się podobały pręgi ani blizny.

Madison DeWitt uderzył jeszcze raz, zanim dotar­ły do niego słowa syna. Odsunął się, dysząc ciężko.

- Cholerny mąż nie zobaczy jej pleców do czasu, aż będzie za późno - powiedział, ale już jej nie uderzył.

- Wstawaj, mała wywłoko - odezwał się do córki. Je­go wzrok padł na skuloną postać żony. - Daj mi coś do jedzenia, kobieto, i żadnych więcej odpadków. -Wsunął pas w szlufki spodni i ponownie usiadł, już bez złości, żeby wypić z synem szklaneczkę whisky.

Byrony powoli się podniosła i usiadła na piętach. Czuła się skrzywdzona i obolała, zarówno na ciele, jak i na duszy. Jej oczy wypełniły się łzami nienawiści. Dlaczego po prostu się nie zamknęłam, pomyślała z wściekłością, ale wiedziała, że nie mogła tego zro­bić. Musiała chronić matkę. W końcu matka chroniła ją przez cały czas, aż do chwili, kiedy przed sześcioma miesiącami po śmierci ciotki Idy wróciła z Bostonu do San Diego. Ciotka Ida, starsza siostra matki, zawsze odpowiadała na pytania dziewczyny w ten sam spo­sób: „Twój ojciec jest trudnym człowiekiem, kocha­nie. Lepiej będzie, jak tu zostaniesz. Wiesz, że tego właśnie chce twoja mama”.

Trudny! Dobry Boże, to maniak! Wybuchy gniewu zdarzały mu się teraz częściej, ponieważ brakowało pieniędzy. Pobił ją trzy razy od jej powrotu. Byrony zagryzła dolną wargę, żeby nie rozpłakać się z bólu i bezsilnego gniewu. Znowu ściągnęłaby na siebie uwagę ojca. Najciszej jak mogła wstała i wymknęła się z jadalni. Słyszała, jak ojciec śmieje się z czegoś, co powiedział Charlie.

Prawie godzinę później Alice DeWitt weszła do małej sypialni córki. Bez słowa zmoczyła miękką szmatkę w ciepłej wodzie i zaczęła przemywać pręgi.

- Nienawidzę go - mruknęła Byrony przez zaci­śnięte zęby. - A Charlie stał się prawie takim samym zwierzęciem jak twój mąż.

- Twój ojciec przeżył wiele rozczarowań - powie­działa Alice. To była niekończąca się litania, jakby niepowodzenia życiowe mogły wytłumaczyć jego bar­barzyńskie napady.

- Przeżył te rozczarowania z własnej winy! Dla­czego od niego nie odejdziesz? Mamo, mogłybyśmy odejść razem, wyjechać z San Diego. Mogłybyśmy wrócić do Bostonu. Ciotka Ida miała tylu przyjaciół...

- Nie powinnaś była się wtrącać - odezwała się Alice. - Tyle razy ci mówiłam, żebyś tego nie robiła.

Musi wyjść za mąż, pomyślała Alice. Jak najszyb­ciej, wtedy będzie bezpieczna.

*

Gorący i suchy wiatr wiał ponad wzniesieniem, wyginając i pochylając całe połacie krzewów. Kilka myszołowów przyleciało z wyżyn na równinę w poszu­kiwaniu zdobyczy i szybowało wolno i równomiernie.

Byrony usiadła w cieniu samotnej sosny, wyciąga­jąc długie nogi przed siebie i zsuwając z czoła pilśnio­wy kapelusz. Jej klacz Thorny stała uwiązana trochę dalej, gdzie mogła skubać źdźbła niskiej dzikiej trawy.

Było to opuszczone, zaciszne miejsce, gdzie nie przy­chodził nikt poza Byrony. Jeśli dzień był pogodny, tak jak dzisiaj, mogła w oddali dostrzec ocean i niektóre budynki San Diego. Podniosła się i poczuła ból wzdłuż pleców. Znowu poczęła się zastanawiać, czy wszyscy mężczyźni są tacy jak jej ojciec i Charlie. Okrutni, źli, niezdolni do zaakceptowania własnych błędów i porażek. W przeciwieństwie do matki nie umiała usprawiedliwić ojca. Przez własne zaniedbanie stracił kilka sztuk bydła, które napiło się wody z za­trutego źródła. Usiłował sprzedać te, które przeżyły, ale dostał za nie niewysoką cenę. A Charlie hulał w salonach San Diego i grał w karty z takim samym niepowodzeniem jak ojciec.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy wiele razy myśla­ła o ucieczce. Miała dziewiętnaście lat, była silna i zdrowa. Wiedziała, że może sama zarobić na swoje utrzymanie. Poczuła dreszcze na wspomnienie słów brata, gdy mówił, że można za nią uzyskać dobrą ce­nę. Mąż. Zadrżała, wyobraziwszy sobie siebie na miej­scu matki, załamanej, podupadającej nazdrowiu, przedwcześnie postarzałej. Ta myśl napawała ją stra­chem. Nie miała zamiaru znosić przemocy męża, tak jak jej matka. Prędzej by go zabiła.

Zaczynam myśleć o przemocy, jak o sposobie ży­cia, pomyślała. Tak jakby przemoc była czymś normal­nym. Nie jestem od nich lepsza. Ciotka Ida wiedziała, ale nigdy mi nie powiedziała. Byrony pamiętała swoją początkową samotność, swoje dziecinne pytania o bra­ta. - Ale ciociu Ido, jeśli ojciec jest taki trudny, to dla­czego nie ma z nami Charlesa? - A Ida odpowiadała powoli i stanowczo: - Twój brat, kochanie, jest silny i może zadbać o siebie sam. On jest bezpieczny.

Pomyślała o niezliczonych listach, które pisała do matki w czasie tych długich lat, i o listach matki, pełnych miłości, troski i... kłamstw. Ale powtarzała so­bie, że matka usiłowała ją chronić. Jak wyglądałoby jej dzieciństwo, gdyby mieszkała z Madisonem De-Wittem?

Thorny zarżała nagle i Byrony oderwała się od po­nurych myśli. Wstała i przysłoniła oczy dłonią, by le­piej widzieć zbliżającego się jeźdźca. Był nim Gabriel de Nerve, syn don Joaquina de Nerve, bogatego zie­mianina i znienawidzonego Kalifornijczyka. Uśmiechnęła się do niego, gdy ściągnął cugle piękne­go, gniadego rumaka i z gracją zeskoczył na ziemię. Gabriel miał dwadzieścia jeden lat i był niewiele wyż­szy od Byrony. Oczy i włosy miał tak czarne, jak bez­księżycowa noc. Równe zęby połyskiwały bielą w opa­lonej twarzy.

Tak jak inni Kalifornijczycy, Gabriel ubierał się niesłychanie elegancko. Jego czarne spodnie przewią­zane były w pasie czerwoną jedwabną szarfą, a czarna kamizelka zapięta na złote guziki. Czarne buty uszyto z najlepszej skóry, a białą koszulę zdobił haft złotą nitką.

- Como esta? - zapytał od niechcenia, uśmiecha­jąc się do niej. Dostrzegł cień bólu w jej pięknych zie­lonych oczach, ale go nie zrozumiał. Cień zniknął, za­nim zdążył o to zapytać.

- Dobrze, Gabrielu - odpowiedziała. - Nie wi­działam cię od tygodnia. Co porabiałeś?

Gabriel zgiął obolałe ramię. - Ujeżdżałem nowe konie - powiedział. - Twarde bestie. A ty, Byrony, co porabiałaś?

Ojciec Gabriela nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego syn mówi poprawną angielszczyzną, co niewąt­pliwie by go rozzłościło. Nie wiedział również, że jego syn spotykał się z gringą, córką człowieka, którego uważał za głupca i pyszałka. Jednak Gabriel nie mógł trzymać się od niej z daleka. Była świeża, słodka i tak urocza, że na samą myśl o niej odczuwał ból. Był tak w nią zapatrzony i pochłonięty myślą, jakie jest w do­tyku jej ciało, że ledwie usłyszał odpowiedź.

Byrony rzuciła coś bezmyślnie i wzruszyła ramio­nami. Kilka miesięcy temu Gabriel wyśledził jej kry­jówkę, a teraz wydawało się, że zawsze wiedział, kie­dy tu przyjedzie. Nie przeszkadzało jej to, ponieważ go lubiła. Wydawał się miły, uwielbiał żartować i śmiać się. Był wytchnieniem od ciężkiej atmosfery, panującej w domu.

- Jesteś dziś bardzo cicha, nińa - powiedział, za­wiązując uzdę wokół łęku siodła.

Zrobił krok w jej stronę i przeraził się, gdy odsko­czyła do tyłu. - O co chodzi, Byrony? Zachowujesz się, jakbym był bykiem, który chce cię zaatakować.

Porównanie było tak celne, że niemal się roze­śmiała. - Wybacz mi, Gabrielu. Chyba jestem dziś tro­chę zdenerwowana.

Skrzywił się, zastanawiając się, co jej chodzi po głowie. Gdy się odwróciła, żeby popatrzeć na opusto­szały krajobraz, spojrzał na jej bryczesy. Co powie­działaby matka na widok tak odzianej dziewczyny? Pod podmuchami wiatru jej luźna biała koszula na­tychmiast przylgnęła do piersi. Z trudem przełknął ślinę. Po ostatnim spotkaniu z Byrony czuł tak silne pożądanie, że musiał odwiedzić burdel w San Diego. Ale to nie było to samo.

Domyśli się, że coś jest nie w porządku, jeśli nie powiem czegoś normalnego, pomyślała Byrony. -Opowiedz mi o nowych koniach, Gabrielu ~ powie­działa.

I opowiedział.

Popołudnie upłynęło na miłej rozmowie. Gabriel mówił o swojej rodzinie, a Byrony uświadomiła sobie, że chce usłyszeć, jakie życie może być przyjemne. Czy naprawdę minęło dopiero sześć miesięcy od czasu, gdy wyjechała z domu ciotki Idy, kochanej, zrzędliwej ciotki, która dała jej dom i miłość? I trzymała ją z da­la od mężczyzn w każdym wieku. Przez chwilę zasta­nawiała się, czy ciotka Ida, stara panna, wierzy, że wszyscy mężczyźni są tacy, jak mąż jej siostry. Nigdy wprawdzie nie powiedziała niczego złego na temat Madisona DeWitta ani innego mężczyzny, nie powie­działa jednak też niczego dobrego. Byrony znowu skupiła uwagę na Gabrielu, który opowiadał o swojej matce. Dona Carlota, matka Gabriela, była roześmia­ną, radosną kobietą, pulchną i kochającą, która uwiel­biała robić ojcu Gabriela psikusy. Jego bracia byli za­bawni i ciężko pracowali na ranczu Los Pińos, a jego najmłodsza siostra Blanca była niemądra, rozpiesz­czona i śliczna.

Gabriel właśnie opowiadał jej o zeszłorocznych świętach Bożego Narodzenia, gdy nagle Byrony zerwała się na równe nogi. - O mój Boże! Za chwilę będzie ciemno. Mój ojciec... Muszę iść, Gabrielu! - Trzęsła się.

- Odprowadzę cię do domu, Byrony - powiedział, pomagając jej wsiąść na konia.

- Nie!

Była mokra ze strachu i czuła, że krople potu spły­wają jej po plecach.

- Ależ oczywiście, że cię odprowadzę - odparł spokojnie i ustawił swojego ogiera przy jej klaczy.

Zostawię go, zanim dojedziemy do domu, pomy­ślała. W jej głowie kłębiły się kłamstwa, które miała powiedzieć, gdyby zobaczył ją ojciec. Zobaczyła świa­tła w oddali i uderzyła piętami w boki Thorny. - Do widzenia, Gabrielu! - zawołała, odwracając się, by mu pomachać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin