Zarzycka Irena - Dzikuska. Historia miłości.pdf

(486 KB) Pobierz
1
I
RENA
Z
ARZYCKA
DZIKUSKA
HISTORIA MIŁOŚCI
2
SŁOWO WSTĘPNE
Propozycja wydania „Dzikuski” w roku 1988, w przeszło
60 lat po jej ukazaniu się na rynku wydawniczym (1927 rok),
jest dla autorki czystym surrealizmem. Czuję się jak prababka,
mająca grać rolę własnej prawnuczki, a tu i kostium za ciasny, i
rola trudna do udźwignięcia.
„Dzikuska” była pierwszym kostiumikiem literackim
Ireny Zarzyckiej. Autorka - młoda, oczarowana życiem,
miłością, urodą świata, wędrowała wraz z mężem, topografem
Wojskowego Instytutu Geograficznego, po całej Polsce z
miejsca na miejsce, z kwatery na kwaterę. Witały ją wciąż
nowe wrażenia, nowi ludzie, nowe serdeczne kontakty, które
wtedy nawiązywała szybko i łatwo, a do dziś wiele z nich
przechowuje w pamięci. Słuchała zwierzeń wesołych i
smutnych, historii, opowiadań i plotek. Jak w kalejdoskopie
przesuwały się imiona, twarze, wypadki słyszane i
zaobserwowane, a ponieważ nic nie ginie w naturze, więc te
wszystkie wrażenia i doznania żyły, kipiały... no i wybuchły...
Ukazała się „Dzikuska”, a zaraz w następstwie napłynęła
lawina listów i propozycji.
Gdy po wojnie przypadkowo wpadła mi ta książka do
ręki, byłam trochę zdziwiona, trochę ubawiona... Przecież
uważałam ją za grzech młodości. I to był grzech... A pokuta...?
Najsroższą zadała mi wojna, zabierając dom, męża i 15 -
letniego syna, więźnia „Majdanka”. Miałam jednak dość siły,
by wychować maleńką wówczas córkę, dla której chciałam żyć.
Okazało się, że zachowałam ów ogromny, niewyczerpany
ładunek miłości, pozwalający przetrwać wiele lat i nie udusić
się łzami żalu i goryczy.
Nie mogę się do „Dzikuski” nie przyznać - ale naprawdę
wtedy pisała ją inna Irena Zarzycka, co chyba widać w
powieści, beztroskiej, pełnej optymizmu i radości życia.
3
Trudno dziś uwierzyć, jak wielka była popularność tej
książki, nie posiadającej przecież godności wydarzenia
literackiego, będącej jednak pewnego rodzaju zjawiskiem
socjologicznym, jako cząstka folkloru tamtych lat. Podobne
kariery i popularność zdobywają dziś niektóre zespoły
młodzieżowe, z tą różnicą, że mają one fanów wśród młodej
widowni. „Dzikuskę” czytali młodzi i starzy. Listy pisali i
jedni, i drudzy.
Ta przedwojenna Irena Zarzycka tyle miała dowodów
sympatii i uwielbienia, tak bardzo ją rozpieszczano
dziesiątkami listów, że brnęła sobie niefrasobliwie w pisarstwo
aż do roku 1939. Wówczas była zbyt zajęta urokami życia, by
przejmować się krytyką, zwłaszcza ostrą, rzeczową. Wolała
serdeczne i życzliwe uwagi Wacława Sieroszewskiego, którego
list przechowuje do dziś, czy też Melchiora Wańkowicza - jej
pierwszego wydawcy. Ich rady i wskazówki, namawiające ją do
głębszych refleksji i obserwacji życia, postanowiła realizować
„potem”. A potem to była wojna i skończyła się „Irusia”
Zarzycka.
Wiele osób sądziło i zapewne sądzi nadal, że nie ma jej
wśród żywych, zwłaszcza że uwielbiana przez nią Zofia Kossak
- Szczucka uśmierciła ją w obozie w jednym ze swoich
wspomnień.
Życie dostarczało wciąż, jak niegdyś, gotowych
scenariuszy, tylko sięgnąć ręką po pierwszy z brzegu, ale nikt z
najbliższych i najserdeczniejszych przyjaciół nie zdołał jej
namówić do pisania. Mimo wszystko bowiem pozostała wierna
dawnym przyjaźniom, dawnym sympatykom i swojej złotej
młodości.
(Irena Zarzycka) 5 maja 1988 roku
4
ROZDZIAŁ I
Pan Kruszyński, właściciel niedużego folwarku
Kruszelnicy, a zarazem zarządca majątku barona Ziemskiego,
siedział w swym gabinecie. W tej chwili właśnie kończył
rozmowę z młodym człowiekiem o pięknej, poważnej twarzy,
rozjaśnionej weselem śmiejących się czarnych oczu.
- A teraz - mówił Kruszyński - chciałbym przedstawić
mej córce kochanego profesora.
- Aż profesora? Brzmi to zabójczo poważnie...
Doprawdy, z punktu można stracić zaufanie do mej osoby.
- Ma pan rację! Ona gotowa się tak ukryć, że nawet
Antoś jej nie znajdzie. Jeszcze raz pana uprzedzam... Proszę się
nie zrażać, że dziewuszysko trochę dzikie, ale, panie,
jedynaczka... z samymi chłopakami chowana, bez matki.
- Myślę, że zdołam pozyskać sympatię Ity, choć jestem
tym nienawistnym, jak pan wspomniał, belfrem.
Pan Kruszyński pokiwał siwiejącą głową.
- Hm... Różnie to tam bywało do tej pory. Córka miała
już sześć nauczycielek, czterech profesorów i nic z nią nie
wskórali, bo każdy po paru dniach uciekał... Może pan... młody,
pełen zapału do wiedzy, potrafi ujarzmić moją jedynaczkę.
- A cóż to za przerażająca panna! - zasępił się przez
chwilkę Witold, lecz zaraz wesoły uśmiech rozchylił mu usta. -
To chodźmy... - zaproponował głośno. - Jestem szalenie
ciekawy mej uczennicy!
Pan Kruszyński spojrzał z pewnym zakłopotaniem,
otworzył usta, chcąc jeszcze coś powiedzieć, ale machnął ręką i
zrobił minę odpowiednią do tematu „raz kozie śmierć”.
Wyszli na podwórze zalane potokami słońca. Cztery
ogromne lipy zastygły w swej świeżej krasie... Nie drgnął żaden
listek. Zaraz za furtką podwórka nęcił zapachem i czarem
młodej masy zieleni wielki ogród. Upojną ciszę czerwcowego
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin