Nelson DeMille - Śliwkowa Wyspa.doc

(2248 KB) Pobierz

Nelson DeMille

 

 

 

Śliwkowa Wyspa

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

 

Jestem wdzięczny wszystkim wymienionym niżej osobom za to, że podzieliły się ze mną swoją fachową wiedzą. Odpowiedzialność za wszelkie popełnione błędy oraz przeinaczenia ponoszę tylko i wyłącznie ja. Tu i ówdzie potraktowałem fakty w sposób nieco dowolny, zazwyczaj jednak starałem się pozostać w zgodzie z uzyskanymi informacjami.

W pierwszym rzędzie dziękuję detektywowi porucznikowi Johnowi Kennedy'emu z policji hrabstwa Nassau, człowiekowi, który napracował się nad tą powieścią prawie tak samo jak ja. John Kennedy jest oddanym policjantem, uczciwym prawnikiem, doświadczonym żeglarzem, dobrym mężem Carol, dobrym przyjacielem DeMille'ów i nieubłaganym literackim krytykiem. Serdeczne dzięki za poświęcony mi czas i fachowe uwagi.

Chciałbym jeszcze raz podziękować Danowi Starerowi z Research for Writers w Nowym Jorku za jego żmudną pracę. Wdzięczny jestem również Bobowi i Lindzie Scalia z Southold za pomoc w poznaniu lokalnego kolorytu i zwyczajów. Składam podziękowania Martinowi Bowe i Laurze Flanagan z biblioteki publicznej Garden City za fachową pomoc w zbieraniu materiałów.

Serdecznie dziękuję Howardowi Polskinowi z CNN oraz Cindi Younker i Mike'owi DelGiudice z News 12 Long Island za udostępnienie mi swoich materiałów filmowych z Plum Island.

Jeszcze raz dziękuję Bobowi Whitingowi z Banfi Vintners za to, że podzielił się ze mną swoją wiedzą i zaraził pasją do wina. Dziękuję doktorowi Alfonso Torresowi, dyrektorowi Ośrodka Chorób Zwierzęcych na Plum Island za cierpliwość oraz czas, który mi poświęcił. Podziwiam oddanie, z jakim wraz z personelem wykonuje swoją ważną pracę.

Jestem głęboko wdzięczny mojej asystentce Dianne Francis za setki przepracowanych dla mnie godzin.

Przedostatnie podziękowania kieruję na ręce mojego przyjaciela i agenta Nicka Ellisona oraz jego pracownic, Christine Harcar i Faye Bender. Żaden autor nie ma lepszych reprezentantów i lepszych kolegów.

Na koniec gorąco dziękuję Ginny DeMille - to jej siódma książka i ją również redagowała z miłością i entuzjazmem.

 

 

 

 

 

 

 

 

Od autora

 

W kwestiach dotyczących Ośrodka Chorób Zwierzęcych Departamentu Rolnictwa Stanów Zjednoczonych na Plum Island pozwoliłem sobie na pewną licencję literacką przy opisie wyspy i prowadzonej tam działalności.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Trzy osoby mogą dochować sekretu,

jeśli dwie z nich nie żyją.

 

Benjamin Franklin

Poor Richard's Almanac (1735)

 

 

 

Rozdział 1

 

Patrzyłem przez lornetkę na zakotwiczony kilkaset jardów od brzegu ładny, mający czterdzieści stóp jacht. Na pokładzie były dwie pary koło trzydziestki, które spędzały miło czas, opalając się na słońcu, popijając piwo i tak dalej. Kobiety miały na sobie wyłącznie skąpe, nie zasłaniające pośladków majteczki, a jeden z facetów stanął na dziobie i ściągnął szorty. Stał tam przez jakąś minutę, wietrząc małego, a potem skoczył do zatoki i opłynął łódź dookoła. Co za wspaniały kraj. Odłożyłem lornetkę i otworzyłem budweisera.

Było późne lato, przez co rozumiem nie koniec sierpnia, ale wrzesień, jeszcze przed jesiennym zrównaniem dnia i nocy. Mieliśmy już za sobą weekend Święta Pracy i zbliżało się babie lato, cokolwiek to znaczy.

Ja, John Corey, z zawodu gliniarz, na urlopie zdrowotnym, siedziałem w głębokim wiklinowym fotelu na tylnej werandzie domu mojego wujka i przez głowę przelatywały mi płytkie myśli. Doszedłem właśnie do wniosku, iż problem z nieróbstwem polega na tym, że nie wiadomo, kiedy z nim skończyć.

Staroświecka weranda obiega z trzech stron wiktoriański dom z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, prawdziwe cudo z wieżyczkami, gzymsami i spadzistymi dachami. Z miejsca, gdzie siedziałem, rozpościerał się widok na południe, na zatokę Great Peconic, która zaczynała się tuż za opadającym w dół trawnikiem. Słońce wisiało nisko na horyzoncie, dokładnie tam, gdzie powinno się znajdować o godzinie szóstej czterdzieści pięć po południu.

Jestem chłopakiem z wielkiego miasta, ale naprawdę zaczynało mi się podobać życie na wsi, rozgwieżdżone niebo i takie rzeczy. Przed kilku tygodniami znalazłem wreszcie na firmamencie Wielką Niedźwiedzicę.

Miałem na sobie prosty biały podkoszulek i przycięte dżinsy, które były obcisłe, zanim spadłem znacznie z wagi. Bose stopy oparłem o balustradę, a między wielkimi palcami lewej i prawej stopy widać było wspomniany wyżej jacht.

O tej porze dnia zaczynają cykać świerszcze, cykady i Bóg jeden wie co jeszcze, ale nie jestem wielkim fanem odgłosów natury, w związku z czym na stoliczku tuż obok miałem przenośny magnetofon, z którego płynęła muzyka zespołu Big Chill. W lewej ręce trzymałem budweisera, na kolanach lornetkę, a na podłodze przy prawej ręce leżał służbowy rewolwer Smith & Wesson kaliber .38 z dwucalowym bębenkiem, który mieści się świetnie w mojej torebce. Żartuję.

W trakcie dwusekundowej ciszy między When a Man Loves a Woman i Dancing in the Street usłyszałem lub wyczułem, że ktoś stąpa po skrzypiących starych deskach werandy. Ponieważ mieszkam sam i nikogo się nie spodziewałem, podniosłem z podłogi smitha & wessona i położyłem sobie na kolanach. Żeby ktoś nie pomyślał, że cierpię na paranoję, powinienem chyba wspomnieć, że urlop zdrowotny przyznano mi nie po przebytej śwince, ale po to, by zagoiły mi się trzy rany postrzałowe, dwie po pociskach kalibru dziewięć milimetrów i jedna po magnum czterdzieści cztery, choć w wypadku ran postrzałowych kaliber nie jest aż taki ważny. Jeśli chodzi o rany postrzałowe, to, podobnie jak w wypadku nieruchomości, największe znaczenie ma lokalizacja, lokalizacja, lokalizacja.

Moje trzy rany miały najwyraźniej odpowiednią lokalizację, ponieważ wracałem do zdrowia, a nie wąchałem kwiatków od spodu.

Spojrzałem w prawo, tam gdzie weranda zakręcała wokół zachodniej ściany domu. Jakiś facet wyłonił się zza rogu i zatrzymał mniej więcej piętnaście stóp ode mnie, wpatrując się w długie cienie rzucane przez zachodzące słońce. Tak się składało, że jego własny długi cień padał prosto na mnie i facet chyba mnie nie zauważył. Ponieważ miał za plecami słońce, trudno mi było dostrzec jego twarz i zgadnąć, jakie ma zamiary.

- Czym mogę służyć? - zapytałem.

Obrócił głowę w moją stronę.

- A... cześć, John. Nie widziałem cię.

- Siadaj, szefie.

Wsadziłem rewolwer za pasek pod podkoszulkiem i ściszyłem Dancing in the Street. Sylvester Maxwell, zwany Maksem, który reprezentuje w tych stronach prawo i porządek, podszedł bliżej i stanął twarzą do mnie, opierając się tyłkiem o balustradę. Miał na sobie niebieski blezer, białą koszulę z zapinanym kołnierzykiem, brązowe bawełniane spodnie oraz żeglarskie buty bez skarpetek.

Nie wiedziałem, czy jest na, czy po służbie.

- W tej lodówce są napoje orzeźwiające - powiedziałem.

- Dzięki - odparł, wyjmując z lodu budweisera.

Dla Maksa piwo to napój orzeźwiający. Pociągnął kilka łyków, wpatrując się w punkt oddalony o dwie stopy od swego nosa. Ja ponownie wlepiłem wzrok w wodę, słuchając Too Many Fish in the Sea Marvelettes. Był poniedziałek i wynieśli się już dzięki Bogu weekendowi turyści. Jak już wspomniałem, było to po Święcie Pracy, kiedy kończy się okres wynajmu letnich domków, i czuło się powracającą samotność.

Max pochodzi z tych stron i nie przystępuje od razu do rzeczy, musiałem więc cierpliwie czekać.

- To twój dom? - zapytał w końcu.

- Mojego wujka. Chce, żebym go kupił.

- Niczego nie kupuj. Jeśli coś lata, pływa albo daje dupy, wynajmij to. Oto moja dewiza.

- Dziękuję za dobrą radę.

- Jak długo tu jeszcze zabawisz?

- Aż wiatr przestanie mi świstać w środku piersi.

Uśmiechnął się, a potem ponownie zapadł w zadumę. Max jest dużym mężczyzną, mniej więcej w moim wieku, to znaczy około czterdziestu pięciu lat, o falistych włosach, rumianej cerze i błękitnych oczach. Kobiety uważają go za przystojniaka, co raczej nie przeszkadza komendantowi Maxwellowi, który jest samotny i hetero.

- No i jak się czujesz? - zapytał.

- Nieźle.

- Masz ochotę na małą łamigłówkę'?

Nie odpowiedziałem. Znam Maksa od jakichś dziesięciu lat, ponieważ jednak tu nie mieszkam, widuję go tylko od czasu do czasu. Powinienem w tym miejscu nadmienić, że jestem detektywem nowojorskiej policji i do momentu gdy mnie postrzelili, pracowałem w wydziale zabójstw komisariatu Manhattan North. Było to dwunastego kwietnia. W Nowym Jorku od jakichś dwudziestu lat nie postrzelono żadnego gliniarza z wydziału zabójstw, sprawa nabrała więc pewnego rozgłosu. Biuro rzecznika policji uderzyło w wielki dzwon, jako że było to ponownie zabójstwo na zlecenie, a ponieważ jestem miły, atrakcyjny, przystojny i tak dalej, można było rzecz dobrze sprzedać. Środki przekazu złapały wiatr w żagle i tak to się toczyło. Tymczasem dwaj sprawcy, którzy mnie załatwili, brykają na wolności. Spędziłem miesiąc w szpitalu Columbia Presbyterian i kilka tygodni w moim mieszkaniu na Manhattanie, a potem wujek Harry zasugerował, że jego letni domek jest odpowiednim lokum dla bohatera. Czemu nie? Przyjechałem tutaj pod koniec maja, zaraz po Święcie Poległych.

- Znałeś chyba Toma i Judy Gordonów - powiedział Max.

Spojrzałem na niego. Nasze oczy spotkały się i zrozumiałem.

- Oboje? - zapytałem.

- Oboje - odparł, kiwając głową. - Chciałbym, żebyś obejrzał miejsce zbrodni - stwierdził, kiedy uczciliśmy ich pamięć chwilą ciszy.

- Dlaczego?

- A dlaczego nie? W ramach przysługi. Zanim ktokolwiek inny tam się zwali. Brakuje mi detektywów w wydziale zabójstw.

W rzeczywistości policja gminy Southold nie dysponuje w ogóle wydziałem zabójstw, co zazwyczaj nie ma większego znaczenia, ponieważ mało kto ginie tutaj gwałtowną śmiercią. Kiedy coś takiego się stanie, przyjeżdża ekipa z policji hrabstwa Suffolk i odsuwają Maksa od sprawy. Max bardzo tego nie lubi.

Trochę lokalnego kolorytu: znajdujemy się na należącym do Long Island cyplu North Fork, w stanie Nowy Jork, w gminie Southold, założonej, wedle przydrożnej tablicy, przez osadników z New Haven w Connecticut, którzy, z tego co wiadomo, mieli na pieńku z królem. Na South Fork po drugiej stronic Peconic Bay leżą modne Hamptons, zamieszkiwane przez pisarzy, artystów, aktorów, wydawców i innych stuprocentowych dupków. Tu, na North Fork, mieszkają farmerzy, rybacy i ludzie ich pokroju. Oraz prawdopodobnie jeden morderca.

Dom wujka Harry'ego stoi w osadzie Mattituck, jakieś sto mil od Zachodniej Sto Drugiej Ulicy, gdzie dwóch dżentelmenów o latynoskiej urodzie wystrzeliło czternaście lub piętnaście pocisków w kierunku waszego oddanego sługi, trafiając trzy razy w ruchomy cel z odległości jakichś dwudziestu, trzydziestu stóp. Nie jest to zbyt imponujący wynik, ale ja się nie skarżę i nie zamierzam ich z tego powodu krytykować.

Gmina Southold obejmuje większą część North Fork: osiem osiedli, jedną wioskę, Greenport, oraz jedną placówkę lokalnej policji, w której służy około czterdziestu zaprzysiężonych funkcjonariuszy i której szefem jest Sylvester Maxwell. Tak to wygląda.

- Nie zaszkodzi, jeśli rzucisz okiem - stwierdził Max.

- Oczywiście, że zaszkodzi. Co będzie, jeśli potem wezwiecie mnie, żebym zeznawał w jakimś nieodpowiednim momencie? Nikt mi za to nie zapłaci.

- Tak się składa, że zadzwoniłem do gminy i zgodzili się oficjalnie cię zatrudnić. Jako konsultanta, za sto dolców dziennie.

- Rany. Wygląda mi to na fuchę, do której będę musiał dołożyć.

Max pozwolił sobie na uśmiech.

- Daj spokój, będziesz miał na benzynę i telefon. Zresztą i tak nic nie robisz.

- Czekam, aż zasklepi mi się dziura w prawym płucu.

- To nie będzie zbyt męczące.

- Skąd wiesz?

- Masz szansę zostać dobrym obywatelem Southold.

- Jestem nowojorczykiem. Nowojorczycy nie są dobrymi obywatelami.

- Znałeś chyba dobrze Gordonów. Nie byli twoimi przyjaciółmi?

- Tak jakby.

- No widzisz. Masz już motywację. Nie daj się prosić, John. Wstawaj. Idziemy. Będę ci winien przysługę. Anuluję ci mandat.

Prawdę mówiąc, nudziłem się, a Gordonowie byli porządnymi ludźmi...

Wstałem i odstawiłem piwo.

- Zatrudnisz mnie za dolara tygodniowo, żeby to wyglądało oficjalnie.

- Dobrze. Nie będziesz tego żałował.

- Oczywiście, że będę.

Wyłączyłem Jeremiah Was a Bullfrog.

- Dużo tam krwi? - zapytałem Maksa.

- Trochę. Zostali postrzeleni w głowy.

- Myślisz, że powinienem włożyć klapki?

- No, nie wiem... Z tyłu wypadło trochę mózgu i kości czaszki.

- W porządku.

Wsunąłem na nogi klapki, obszedłem z Maksem werandę, po czym wsiadłem do stojącego na kolistym podjeździe nieoznakowanego białego jeepa Cherokee ze skrzeczącym policyjnym radiem. Ruszyliśmy długą aleją, pokrytą stuletnią warstwą ostryg i mięczaków. Wujek Harry i wszyscy jego przodkowie wysypywali tam muszle razem z popiołem i żużlem z pieca węglowego, żeby pojazdy nie tonęły w błocie i kurzu. Posiadłość nazywała się kiedyś nadmorską farmą i w dalszym ciągu leży nad morzem, tyle że większa część działki została sprzedana. Sam teren jest trochę zarośnięty, a flora składa się w większości z rzadko już dziś uprawianych gatunków, takich jak forsycja, wierzba amerykańska i krzaki ligustru.

Sam domek, pomalowany na kremowy kolor, ma zielony dach i zielone obramowania okien. Jest dość fajny i być może kupię go, jeśli policyjne łapiduchy stwierdzą, że do niczego się już nie nadaję.

Powinienem poćwiczyć plucie krwią.

Co się tyczy mojej niezdolności do pracy, mam duże szanse na wolną od podatku dożywotnią rentę powypadkową. To policyjny ekwiwalent wyjazdu do Atlantic City, poślizgnięcia się o rozdarty dywan w kasynie Trump's Castle i wyrżnięcia głową w jednorękiego bandytę na oczach adwokata od odpowiedzialności cywilnej. Czyli strzał w dziesiątkę.

- Słuchasz mnie?

- Co takiego?

- Powiedziałem, że znalazł ich sąsiad. O piątej czterdzieści pięć.

- Czy jestem już oficjalnie zatrudniony?

- Jasne. Oboje zostali zabici strzałem w głowę i sąsiad znalazł ich leżących na patio...

- Wszystko to i tak zobaczę, Max. Opowiedz mi o sąsiedzie.

- Dobrze. Nazywa się Edgar Murphy. To starszy pan. Usłyszał, jak łódź Gordonów przypłynęła o piątej trzydzieści. Mniej więcej po kwadransie poszedł tam i odkrył ich zwłoki. Nie słyszał strzałów.

- Nosi aparat słuchowy?

- Nie. Pytałem go. Według Edgara, jego żona też ma świetny słuch. Więc może użyto tłumika. A może są bardziej głusi, niż im się wydaje.

- Ale usłyszeli łódź. Edgar jest pewien co do czasu?

- Raczej tak. Zadzwonił do nas o piątej pięćdziesiąt pięć, czyli zaraz potem.

- W porządku.

Spojrzałem na zegarek. Było dziesięć po siódmej. Max musiał wpaść na genialny pomysł, żeby mnie zaangażować, zaraz po przyjeździe na miejsce zbrodni. Zakładałem, że ludzie z wydziału zabójstw hrabstwa Suffolk już tam są. Jechali z małego miasteczka o nazwie Yaphank, gdzie znajduje się siedziba okręgowej policji, o godzinę drogi od miejsca, w którym mieszkali Gordonowie.

Max nie przestawał mówić, a ja próbowałem główkować, lecz minęło już pięć miesięcy, odkąd musiałem zajmować się podobnymi sprawami. Kusiło mnie, żeby warknąć: Suche fakty, Max!, ale na razie mu nie przerywałem. Poza tym w głowie słyszałem takty Jeremiah Was a Bullfrog, a sami wiecie, jakie to denerwujące, kiedy nie można się odczepić od jakiejś melodii. Zwłaszcza takiej.

Wyjrzałem przez otwartą boczną szybę. Jechaliśmy prowadzącą ze wschodu na zachód główną drogą, noszącą trafną nazwę Main Road, w kierunku Nassau Point, gdzie mieszkają - a raczej mieszkali - Gordonowie. North Fork jest czymś w rodzaju Cape Cod, skrawkiem lądu, owiewanym przez wiatr, otoczonym z trzech stron przez wodę i pokrytym patyną historii.

Liczba stałych mieszkańców nie przekracza dwudziestu tysięcy, ale wiele osób przyjeżdża tutaj tylko na lato i na weekend, a nowe winnice przyciągają jednodniowych wycieczkowiczów. Każdy, kto założy winnicę, może być pewien, że zaraz zwali się do niego dziesięć tysięcy degustujących wino japiszonów z najbliższego większego miasta.

Tak czy owak, skręciliśmy na południe, do Nassau Point, który jest długim na dwie mile półwyspem w kształcie tasaka, wrzynającym się w Great Peconic Bay. Moją przystań dzielą od domu Gordonów mniej więcej cztery mile.

Nassau Point jest kurortem od lat dwudziestych i można tu spotkać zarówno proste bungalowy, jak i imponujące rezydencje. Spędzał tu kiedyś lato Albert Einstein i stąd właśnie wysłał do Roosevelta w tysiąc dziewięćset trzydziestym którymś roku swój słynny List z Nassau Point. Namawiał w nim prezydenta, aby uruchomił produkcję bomby atomowej. Reszta, jak powiadają, jest historią.

Co ciekawe, w Nassau Point wciąż mieszka wielu naukowców; część pracuje w Brookhaven National Laboratory, tajnym ośrodku nuklearnym położonym trzydzieści pięć mil stąd. Inni zatrudnieni są na Pl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin