Golding William - Chytrus.pdf

(819 KB) Pobierz
William Golding
CHYTRUS
Przełożył i przypisami opatrzył Krzysztof Filip Rudolf
1.
Walczył na wszystkie sposoby, był samym jądrem wijącego się i wierzgającego węzła
swego ciała. Nie było góry ani dołu, światła ani powietrza. Poczuł, jak jego usta rozwierają
się i wystrzela z nich przeraźliwy wrzask:
- Pomocy!
Razem z wrzaskiem uciekło powietrze, a jego miejsce wypełniła woda - paląca woda,
jak kamienie raniąca gardło i usta. Wygiął ciało w kierunku miejsca, gdzie wcześniej było
powietrze, lecz natrafił tylko na czarną, dławiącą kipiel. Ciało opanowała panika, a usta
otworzyły się z wysiłkiem, aż do bólu szeroko rozwartych szczęk. Do środka wdarła się
woda, prąc w dół, bez litości. Wraz z nią wpadło na chwilę powietrze, więc chyba kierował
się w odpowiednią stronę. Woda jednak pochwyciła go znowu i zakręciła nim tak, że
zapomniał, gdzie znajdowało się powietrze. Uszy rozdzierał ryk turbin, a ze środka, jak z
pocisku smugowego, strzelały zielone iskry. Był tam też silnik tłokowy, który pędził w
zawrotnym tempie, wprawiając w drżenie cały wszechświat. Potem na chwilę zjawiło się
powietrze - chłodna maska na twarzy, w którą wbił zęby. Zmieszana z powietrzem woda
wtoczyła się do jego ciała jak żwir. Mięśnie, nerwy i krew, walczące z wysiłkiem płuca,
maszyna wewnątrz głowy - wszystko to pracowało przez chwilę w odwiecznym rytmie.
Bryłki twardej wody przedarły się przez gardło, wargi zwarły się i rozstąpiły, język wygiął się
w łuk, w mózgu rozpalił się neonowy szlak.
- Mam...
Lecz mężczyzna spoczywał zawieszony poza tym całym zamieszaniem, oddzielony od
swego szarpiącego się ciała. Świetliste obrazy, które przed nim rozrzucono, były skąpane w
świetle, nie zwracał jednak na nie uwagi. Gdyby mógł kontrolować nerwy swej twarzy lub
gdyby twarz była tak ukształtowana, by wyrazić stan jego świadomości, kiedy spoczywał tak
zawieszony między życiem a śmiercią, tę twarz zniekształcałby wściekły grymas. Lecz jego
prawdziwa szczęka była wykrzywiona i odległa, a z ust wylewała się woda. Zielony pocisk
wylatujący ze środka zaczął się skręcać, tworząc tarczę. To gardło, tak oddalone od
charczącego mężczyzny, wymiotowało wodą i wciągało ją z powrotem. Twarde bryłki wody
już nie sprawiały bólu. Zapanowało coś na kształt rozejmu, obserwacja ciała. Nie było twarzy
- był tylko grymas.
Obraz się uspokoił i mężczyzna skupił na nim wzrok. Nie widział podobnej rzeczy od
tak wielu lat, że jego grymas, zabarwiony zainteresowaniem, stracił nieco na intensywności.
Dokładnie przyjrzał się całemu obrazkowi.
Na stole stał słoik, jaśniejąc w silnym świetle. Mógł to być ogromny słój na środku
sceny lub mały słoiczek niemal dotykający twarzy, lecz interesujące w nim było to, że można
było wejrzeć w inny świat, odrębny, a zarazem łatwy do opanowania. Był niemal całkowicie
wypełniony czystą wodą, w której unosiła się maleńka, szklana figurynka. Słoik zamykała
cienka membrana z białej gumy. Przyglądał się temu słoikowi, nie poruszając się ani nie
myśląc o niczym, podczas gdy jego odległe ciało uspokoiło się i rozluźniło. Najbardziej
frapująca w tym słoiku była owa figurynka, utrzymywana przez przeciwstawne siły w stanie
chwiejnej równowagi. Wystarczy położyć palec na membranie, by ścisnąć zamknięte tam
powietrze, a ono z kolei jeszcze mocniej naprze na wodę. Wtedy podniesie się poziom wody
w małej rurce umieszczonej wewnątrz figurynki, która zacznie tonąć. Zmieniając nacisk na
membranę, można robić z tą małą figurynką, co się chce; ma się ją wówczas całkowicie w
swojej mocy. Można mruknąć: ―A teraz toń!" I pójdzie na dno, coraz niżej i niżej. Można ją
zatrzymać, dać chwilę wytchnienia. Potem niech się przedziera chwilę ku powierzchni, zanim
pośle się ją, rozważnie, powoli, bezlitośnie, niżej i niżej.
Chwiejna równowaga szklanej figurynki odnosiła się do jego ciała. W nagłym,
bezsłownym olśnieniu pojął, że to on sam dotyka powierzchni morza, zawieszony w takiej
właśnie niebezpiecznej równowadze, pomiędzy unoszeniem się na powierzchni i tonięciem.
Grymas pomyślał jakieś słowa. Nie wyartykułował ich, lecz zdał sobie z nich sprawę, jak w
blasku światła.
Oczywiście. Mój pas ratunkowy.
Umocowany taśmami pod jedną i drugą pachą. Taśmy opinały ramiona - teraz nawet
je czuł - biegły wokół klatki piersiowej, zapięte z przodu pod nieprzemakalnym sztormiakiem
i bajową bluzą. Był ledwie nadmuchany, zgodnie z zaleceniami władz, gdyż mocno
wypełniony powietrzem mógł pęknąć przy uderzeniu o powierzchnię wody. Najpierw
odpłynąć od okrętu, a dopiero potem nadmuchać pas.
Gdy sobie uświadomił, że ma pas, napłynęły falą obrazy - polakierowana tablica, na
której zapisano polecenia, ilustracje przedstawiające pas ratunkowy z wężykiem i metalową
rurką przewleczoną przez taśmy. Nagle pojął, kim jest i gdzie się znajduje. Był zawieszony w
wodzie jak owa szklana figurynka; nie walczył, lecz zwisał bezwładnie. Fale regularnie
obmywały jego głowę.
Usta wypełniła woda i zakrztusił się. Błyski pocisku smugowego przebiły mrok.
Poczuł, że coś ciągnie go w dół. Grymas wrócił z obrazem ciężkich gumiaków i zaczął
poruszać nogami. Zahaczył jednym palcem o brzeg buta i popchnął, lecz na próżno.
Zebrawszy się w sobie, odnalazł swe ręce, oddalone, choć ciągle pomocne. Zacisnął usta i
wykonał ponurą sztuczkę akrobatyczną, podczas gdy pocisk smugowy w jego głowie wciąż
błyskał. Poczuł, jak wali mu serce, i przez chwilę był to dlań jedyny punkt odniesienia pośród
bezkształtnych ciemności. Podciągnął prawą nogę do lewego uda i naprężył rozmokłe ręce.
Gdy but zsunął się po łydce, zrzucił go jednym kopnięciem. Palce jego nóg uwolniły się od
gumowego okrycia, które dotknęło go raz jeszcze, po czym przepadło na zawsze. Z
wysiłkiem podciągnął do góry lewą nogę i przez chwilę szamotał się z drugim butem, który w
końcu zszedł. Obie nogi były wolne. Rozluźnił się i zwisł bezwładnie, podtrzymywany przez
pas.
Jego usta były zmyślne. Rozwierały się i zamykały, wpuszczając powietrze, lecz nie
wodę. Ciało też pojęło, o co chodzi. Raz na jakiś czas kurczyło żołądek w twardy węzeł, a
wargi wyrzucały strugi morskiej wody. Znów opanowało go przerażenie - nie zwierzęcy
strach, lecz głęboki lęk przed długotrwałym i samotnym umieraniem. Grymas powrócił, teraz
jednak miał twarz, której mógł używać, i powietrze dla gardła. Za grymasem kryło się coś
znaczącego, co nie zamierzało marnować powietrza na żadne dźwięki. Był tam jakiś zamysł,
który z braku czasu i doświadczenia nie potrafił pojąć swej bezwzględności. Nie mógł
wykorzystać tego mechanizmu do regularnego oddychania, lecz między jednym a drugim
zanurzeniem pochłaniał hausty powietrza.
Gdy łykał powietrze, każdy jego haust przynosił nową myśl. Znów przypomniał sobie
o swoich rękach - były gdzieś daleko, pogrążone w mroku. Przyciągnął je bliżej i zaczął
gmerać przy twardym, namokniętym ubraniu. Guzik był obolały i trudno go było przekonać,
by zechciał przejść przez dziurkę. Wreszcie pętelka ześlizgnęła się z kołka zapinającego jego
bluzę. Leżąc niemal bez ruchu, stwierdził, iż morze całkowicie go ignoruje, traktując go jak
szklaną figurynkę marynarza lub kłodę, którą wkrótce zatopi, lecz którą jeszcze przez kilka
chwil zachowa na powierzchni. Między jednym a drugim grzbietem zawsze czekało
powietrze.
Chwycił gumowy wężyk i przeciągnął go przez taśmy. Czuł wyraźnie sflaczałą gumę,
która ledwo utrzymywała go na powierzchni. Chwycił zębami zaworek wężyka i zaczął
odkręcać go dwoma palcami, podczas gdy pozostałe palce pilnowały, by nie uszło powietrze.
Wywalczył go trochę między jedną a drugą falą i wdmuchnął przez gumowy wężyk. Wśród
nie kończącej się przeplatanki grzbietów i dolin odmierzał powietrze, które mogło wpaść mu
do płuc, aż w końcu jego serce zaczęło poruszać się z trudem jak ranny człowiek, a zielony
pocisk smugowy błyskał i wirował. Pas stwardniał, lecz cały proces był tak rozciągnięty w
czasie, że nie zauważył, kiedy to się stało. Naraz, gwałtownie, fale zaczęły przelewać się po
jego barkach, a każdy kolejny pogrzeb w ich odmętach był jak mokre klaśnięcie, uderzenie w
twarz. Odkrył, że nie musi walczyć o powietrze. Mocno i regularnie dmuchał w wężyk
pas
się rozrósł i zaczął go uwierać. Jednak nie przestał zaraz dmuchać. Zabawiał się z
powietrzem, raz wypuszczając odrobinę, to znów dmuchając, gdyż bał się przerwać tę jedyną
czynność, którą w jakiś sposób mógł sobie pomóc. Jego głowa, szyja i ramiona wystawały
teraz dłużej z wody. Były zimniejsze niż reszta ciała. Zesztywniałe na wietrze. Zaczęły drżeć.
Wypuścił z ust gumowy ustnik.
- Ratunku! Ratunku!
Przez wężyk uciekało powietrze i począł z nim walczyć. Skręcił go mocno i
zabezpieczył. Przestał krzyczeć i wytężył wzrok, chcąc przebić się przez ciemność, lecz ta
oblepiała gałki jego oczu. Mimo że podniósł rękę do twarzy, niczego nie dostrzegł.
Natychmiast do lęku przed osamotnieniem i utonięciem doszedł lęk przed ślepotą. Zaczął się
niezdarnie wdrapywać na grzbiety fal.
- Ratunku! Jest tam ktoś? Ratunku! Rozbitek!
Przez chwilę leżał, drżący, nasłuchując odpowiedzi, lecz dobiegł go tylko syk i
chlupot oblewającej go zewsząd wody. Zwiesił głowę.
Zlizał z warg sól.
- Ruszaj się.
Zaczął łagodnie uderzać wodę. Z ust wydobywały się bełkotliwe słowa:
- Dlaczego ściągnąłem te buty? W niczym mi to nie ulżyło.
Znów zwiesił głowę.
- Zimno. Nie mogę przemarznąć. Gdybym miał te buty, mógłbym ściągać je i
zakładać, ściągać i zakładać...
Nagle pomyślał o łodzi, pogrążającej się w wodzie, idącej na dno, od którego wciąż
dzieliła ją dobra mila, i od razu ten cały mokry ogrom zdusił jego ciało, jak gdyby spoczywał
zatopiony na wielkiej głębokości. Zacisnął szczękające zęby, a jego twarz zastygła w skurczu.
Wygiął ciało w łuk, podciągając obie stopy, jak najdalej od tej głębi, przelewającej się,
żarłocznej, skłębionej kipieli.
- Ratunku! Ratunku!
Zaczął młócić wodę rękami, chcąc za wszelką cenę obrócić się dokoła swej osi. Cały
czas wbijał wzrok w ciemność, lecz nie wiedział, czy już powrócił do pierwotnej pozycji,
gdyż otaczający go mrok był gładki i wszędzie taki sam. Nie było żadnego wraku, tonącego
dzioba, rozbitków walczących o życie - tylko on i ciemność kładąca się na gałkach jego oczu.
I ruch wód.
Począł krzyczeć, wzywając innych, kogokolwiek:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin