Stirling S.M. & Drake David - General 04 - Stal.rtf

(696 KB) Pobierz

S.M. Stirling

David Drake

 

STAL

The Steel

Tłumaczenie: Marta Koniarek

 

Generał - księga IV

 

 

 

GTW
Rozdział pierwszy

Thom Poplanich unosił się poprzez nieskończoność. Jednolity blok eksplodował ku zewnętrzu, a on poczuł skręcanie się czasoprzestrzeni we wrzasku jej narodzin...

Sądzę, że teraz to rozumiem, pomyślał.

>>Doskonale<< powiedziało Centrum. >>Powrócimy do analizy społeczno-historycznej: temat – upadek ludzkiej federacji.<<

Znajdował się tu w dole, w sanktuarium strefowej jednostki dowódczo-kontrolnej AZ12-b14-c000 Mk.XIV już od lat. Jego ciało trwało w zawieszeniu, zaś umysł powiązany był ze starożytnym komputerem bojowym na poziomach o wiele bardziej różnorodnych niż bezgłośne połączenie komunikacyjne. Nie potrzebował już przyglądać się wydarzeniom w kolejności...

Obrazy przewijały mu się w głowie. Ziemia. Prawdziwa Ziemia Książeczek Kanonicznych, a nie świat Bellevue. A jednak nie był to doskonały dom półaniołów, o którym mówili księża, lecz świat ludzi. Narody powstawały i walczyły ze sobą, imperia rosły i upadały. Ludzie uczyli się, gdy cykle zwyżkowały, potem zaś zapominali, a odziane w skóry dzikusy zamieszkiwały ruiny miast, paląc książki, by uzyskać zimą ciepło. Wreszcie jeden cykl wystrzelił wyżej ku niebu niż kiedykolwiek przedtem. Na małej wysepce na północny zachód od głównego kontynentu budowano silniki. Z początku je rozpoznawał: szczękające silniki napędzające fabryki-tkalnie, ciągnące ładunki po żelaznych szynach, użyczające mocy statkom. Maszyny robiły się coraz większe, dziwniejsze. Uleciały w powietrze, a pod nimi płonęły miasta. Rozprzestrzeniły się z jednego lądu na drugi, a wreszcie wystrzeliły w kosmos.

Unosiła się przed nim Ziemia, biało-niebieska, jak obrazy Bellevue, które pokazywało mu Centrum – biało-niebieska jak wszystkie światy mogące żywić nasienie Ziemi. Ostateczna wojna poorała kulę pod nim płomieniami, punkcikami ognia, jednym ciosem pochłaniającymi całe miasta. Bezgłośne, purpurowe i pomarańczowe kule rozkwitały w pozbawionym powietrza kosmosie.

>>Ostatnia dżihad<< powiedział głos Centrum. >>Obserwuj.<<

Ukazała się rozległa konstrukcja, ogromny szkielet koło tubokształtnych statków i maleńkich niczym kropeczki ludzi w skafandrach.

>>Przestrzenna Sieć Przesiedleńcza Tanaki. Pierwszy model.<< Płynęły przez nią energie, skręcające ją w wymiary dające się opisać tylko przy pomocy matematyki, jakiej on jeszcze nie opanował. Statki zniknęły i ukazały się ponownie daleko stamtąd... tutaj, w systemie Bellevue. Koloniści, pierwsi ludzie, którzy postawili stopę w tym świecie. Wylądowali i podnieśli zielony sztandar islamu.

>>Jeszcze bardziej niż dżihad, sieć uczyniła koniecznym istnienie ludzkiej federacji<< powiedziało Centrum. Imperium, które powstało, tym razem rozprzestrzeniało się, aż objęło całą Ziemię i dokonało skoku ku pobliskim gwiazdom. Wiek później jego przedstawiciele wylądowali na odległej Bellevue, ku sporemu niezadowoleniu potomków uciekinierów. >>I sieć stała się przyczyną jego upadku. Ekspansja postępowała szybciej niż integracja.<< Nastąpiły długie łańcuchy wzorów. >>Gdy osiągnięto punkt szczytowy, entropiczny rozkład przyspieszył wykładnikowo.<<

Im wyżej się wznosili, tym boleśniejszy był upadek, pomyślał Thom.

>>To prawda.<< W beznamiętnym, mechanicznym głosie Centrum pojawił się lekki ton zaskoczenia.

Jeszcze więcej obrazów. Wojna przebłyskująca pomiędzy gwiazdami, bunt, secesja. Sieć Bellevue po rozbłysku zmieniona w plazmę. Pozostałości jednostek Federacji ulegające zdziczeniu, po tym jak zostały tutaj odcięte, przywodzące cywilizację ku upadkowi, nurzając ją w termonuklearnym ogniu. Postępujący szybko rozkład, prowadzący na większości obszarów do barbarzyństwa; żałosne pozostałości starożytnej wiedzy przechowywane w Rządzie Cywilnym i Kolonii podlegające degeneracji i stające się zabobonem. Teraz minęło ponad tysiąc lat i odczuwało się nieśmiałe poruszenie odrodzenia.

>>Cykle wewnątrz cykli<< powiedziało Centrum. >>Ogólny trend wciąż zdąża ku maksymalnej entropii. Jeśli moja interwencja nie zdoła zmienić parametrów, minie piętnaście tysięcy lat aż do fazy wzrostowej następnego całkowitego okresu historycznego.<<

Obraz dziwacznie znajomy, bowiem widział go na własne oczy i przy pomocy zmysłów Centrum. Dwóch młodych mężczyzn badających starożytne katakumby pod pałacem gubernatora we Wschodniej Rezydencji. Nietypowi przyjaciele: Thom Poplanich, wnuk ostatniego gubernatora Poplanicha. Młodzieniec drobnej budowy w tweedowym ubraniu myśliwskim patrycjusza. Raj Whitehall, wysoki, z nadgarstkami i ramionami szermierza. Strażnik panującego Barholma Cleretta, pochodzący tak jak i on sam z odległego hrabstwa Descott, będącego źródłem najlepszych żołnierzy Rządu Cywilnego. Jeszcze raz zobaczył, jak odkryli kości przed wejściem do wnętrza, kości tych, których Centrum odrzuciło jako swe narzędzia w świecie.

Raj to uczyni, pomyślał Thom. Jeśli jakiś człowiek może zjednoczyć świat, to jest to on.

>>Jeśli jakiś człowiek może<< zgodziło się Centrum. >>Prawdopodobieństwo powodzenia wynosi mniej niż 45% plus minus 3, nawet z moją pomocą.<<

Już pokonał Kolonię. Bitwa pod Sandoralem była największym zwycięstwem Rządu Cywilnego odniesionym od pokoleń. Zniszczył Eskadrę. Eskadra i jej admirałowie utrzymywali Południowe Terytoria od ponad wieku – był to jeden z Rządów Wojskowych, który jako ostatni przybył z barbarzyńskiego Obszaru Bazy. I pokonuje Brygadę. 591 Prowincjonalna Brygada była najsilniejszą z barbarzyńców, utrzymywała Starą Rezydencję, pierwotną siedzibę Rządu Cywilnego na zachodnim skraju Morza Śródświatowego.

>>Do tej pory<< przyznało Centrum >>zajął Półwysep Korony i Miasto Lwa. Pozostały trudniejsze bitwy. <<

Ludzie idą za Rajem, rzekł cicho Thom. I nie tylko to. On sprawia, iż robią rzeczy wykraczające poza nich samych. Przerwał. Tak naprawdę, to martwi mnie Barholm Clerett. Nie zasługuje, aby służył mu taki człowiek jak Raj! A ten jego bratanek, którego posłał na tę kampanię, jest jeszcze gorszy.

>>Cabot Clerett jest bardziej zdolny niż jego stryj i jest mniejszym niewolnikiem swej obsesji<< zauważyło Centrum.

I to mnie martwi.


Rozdział drugi

Kawaleria śpiewała jadąc. Dźwięk ten wznosił się rykiem ponad dudnieniem łap rozlicznych psów do jazdy, skrzypieniem uprzęży i piskiem nie naoliwionych kół karawany bagażowej.

 

My, Descottczycy, włochate mamy uszy,

I gaci nie nosimy,

Każdy z nas fiutem łatwo skały kruszy,

My twarde skurwysyny!

 

– Mam nadzieję, że będą tacy radośni za miesiąc – powiedział Raj Whitehall, spoglądając w dół na mapę rozpostartą na łęku siodła. Jego pies Horace przestąpił pod nim z nogi na nogę, skamląc z niecierpliwości, aby pogalopować w rześkim, jesiennym powietrzu. Raj pogłaskał go po szyi dłonią w rękawicy.

Dowódcy zgromadzili się na pagórku dającym rozległy widok na szeroką dolinę rzeczną poniżej. Chrapliwy męski chór kawalerzystów unosił się znad pól. Korpus Ekspedycyjny wił się przez niskie falujące wzgórza, posuwając się ku zachodowi. Wozy i działa po drodze, piechota w kolumnach batalionów po obu stronach, a pięć batalionów kawalerii na flankach. Unosiło się bardzo niewiele kurzu; wczoraj spadł deszcz; wystarczająco, by ubić ziemię. Piechota posuwała się sprawnie, z karabinami przerzuconymi przez prawe ramię i zwiniętymi kocami zarzuconymi na lewe. W środku konwoju rozciągała się pstra mieszanina ciur obozowych, jedyny element chaosu w wyćwiczonej regularności kolumny, ale oni także nadążali. Powietrze było łagodne, lecz rześkie – doskonała pogoda do pracy na dworze; liście dębów i klonów, pokrywających wyższe wzgórza, nabrały złotych i szkarłatnych odcieni przypominających rodzimą roślinność.

Żołnierze wyglądali teraz jak weterani. Nawet ci, którzy nie walczyli z nim przed tą kampanią. Nawet dawni Eskadrowcy, wojskowi jeńcy wcieleni do sił Rządu Cywilnego po podboju Południowych Terytoriów w zeszłym roku. Ich mundury były brudne i podarte. Zarówno błękit ich frakowych kurtek, jak i ciemne bordo workowatych spodni nabrały koloru gleby, ale broń była czysta, zaś ludzie gotowi do walki... a tylko to się naprawdę liczyło.

– Wygląda na to, że dzisiaj wieczorem będzie znowu padało – powiedział Ehwardo Poplanich, zasłaniając oczy przed słońcem i spoglądając ku północy. – Czy w tym cholernym kraju kiedyś nie pada?

Towarzysze także byli teraz weteranami, jego wewnętrznym kręgiem dowódców. Jak broń, której rękojeść jest wysłużona, przystosowana do dłoni sięgającej do niej w ciemności. Ehwardo był obecnie kimś więcej niż tylko wnukiem gubernatora.

– Tylko w środku lata – odparł Jorg Menyez. – Przypomina mi nieco rodzinne strony – część hrabstwa Kelden jest bardzo podobna do tego, i rejon rzeki Diva na północno-zachodnim pograniczu.

Kichnął. Specjalista od piechoty miał alergię na psy, dlatego też używał wykastrowanego samca i dlatego od początku wybrał karierę wojskową wśród pogardzanych piechurów, pomimo wysokiej rangi i ogromnego bogactwa. Teraz wierzył w nich z żarem nowo nawróconego, a oni zarazili się jego wiarą i sami uwierzyli w siebie.

– Gospodarstwa dobrze wyglądają – rzekł Gerrin Staenbridge, wgryzając się w jabłko. – Jak rany, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby położyć łapy na części tych wiejskich terenów.

I Gerrin też przebył daleką drogę. Dowodził 5 z Descott, zanim Raj ich przejął. Wtedy nuda garnizonowych obowiązków sprawiała, iż nie miał się czym zajmować, oprócz grzebania w rachunkach batalionu i oddawaniu się swym hobby – szabli, operze i przystojnym młodzieniaszkom.

Wokół było wiele sadów. Jabłonie, śliwy i wiśnie oraz winnice pięły się wysoko na palikach lub gałęziach niskich drzew morwowych. Pszenica i kukurydza zostały ścięte i zwiezione. Pszenica znajdowała się w pokrytych słomą stogach na podwórzach gospodarstw, a kolby kukurydzy w długich, prostokątnych skrzyniach. Ciemnobrązowa ziemia falowała w bruzdach za ciągniętymi przez woły pługami, gdy przygotowywano pola pod oziminy. Niewielu robotników uciekało, nawet gdy armia przechodziła w pobliżu. Rozeszły się wieści, że najeźdźcy ze wschodu pustoszyli tylko te miejsca, gdzie napotkali opór... a ziemię trzeba obrabiać, w przeciwnym razie w przyszłym roku wszyscy będą głodować. Pastwiska były zieleńsze, niż przywykła do tego większość ludzi ze wschodu, trawa sięgała do pęcin pasącego się bydła. Tu i ówdzie stały chałupy o drewnianych zrębach, zwykle wtulone w zagajniki, a od czasu do czasu widoczna była wioska rozrzucona wokół skrzyżowania dróg albo osada wyrobników koło masywnego, kamiennego dworu.

Wiele dworów było pustych. Pozostali właściciele byli w przeważającej części cywilami, chętnymi przysiąc wierność Rządowi Cywilnemu. Tu i ówdzie stał spalony i pusty dwór. Nieprzemyślany opór albo zemsta wieśniaków na uciekających panach. Niektórzy wyrobnicy zostawiali swoje pługi i gapili się na wielką, uporządkowaną masę przechodzącego wojska Rządu Cywilnego z łopoczącym na przedzie Rozbłyskiem Gwiazd. Minęło ponad pięćset lat, odkąd ten święty sztandar powiewał na tymi ziemiami. Raj pomyślał z ironią, że tubylcy pewnie myśleli, iż marszowa piosenka 7 Zwiadowczego z Descott była hymnem, często bowiem dotykali amuletów i klękali.

Rżniemy dziewki przez ubranie,

Szczegóły wszelkie mamy w dupie,

Wieszamy jaja na parkanie

I każdy z nas w nie z flinty łupie.

– Jak na mój gust za blisko do Oddanych – rzekł Kaltin Gruder. Jego dłoń gładziła blizny na twarzy, spuściznę po wybuchu pocisku artyleryjskiego Kolonistów, który zabił jego młodszego brata. – A przy okazji, jakieś wieści o tamtejszych garnizonach Brygadowców?

– Ministerstwo ds. barbarzyńców w tej sprawie się postarało – powiedział Raj, wciąż nie podnosząc wzroku znad mapy. – Oddani najeżdżają granicę, jak im za to zapłaciliśmy, i została tam większość regularnego wojska nieprzyjaciela. Reszta wycofuje się na południowy zachód, ku rzece Padan, skąd mogą popłynąć barkami w górę rzeki do Koszar Carson.

Przekupywanie jednych barbarzyńców, żeby atakowali drugich, od pokoleń stanowiło specjalność Rządu Cywilnego. Było to tańsze niż wojny, choć istniały również niebezpieczeństwa. Brygada przybyła na południe dawno temu, lecz Oddani pojawili się z Obszaru Bazy zaledwie kilka pokoleń temu. Zaciekli, zdradzieccy, liczni, wciąż będący poganami – nie wyznawali nawet heretyckiego kultu tej Ziemi.

– Dobra – stwierdził Raj, zwijając mapę. – Będziemy się posuwać w tej linii natarcia aż do rzeki Chubut – posłużył się mapą, aby wskazać na zachód – przy Lis Plumhas. M’Brust donosi, że otworzyło swoje bramy przed 1 Kirasjerów. Ehwardo, chcę, abyś połączył się tam z nim z dwiema bateriami – wysforuj się przed kolumnę – i przejął dowództwo. Przekrocz rzekę i udawaj, że posuwasz się ku Padan przy Empirhado. To dobry, logiczny ruch i pewnie się na niego nabiorą. Dopuszczaj do walki wedle własnego uznania, ale tak czy owak nas osłaniaj.

Padan osuszała większość środkowej części Zachodnich Terytoriów, wypływała z południowych podnóży gór Sangrah Dill Ispirito i płynęła na północny wschód wzdłuż tego łańcucha, a potem na zachód i południowy zachód okrążając najbardziej na północ wysunięte krańce. Empirhado było ważnym portem rzecznym i zajęcie go odcięłoby północ od stolicy Brygady w Koszarach Carson.

– A tak naprawdę – ciągnął Raj – my znowu skręcimy na południowy wschód, okrążając Zeronique w górze Zatoki Rezydencyjnej i napadniemy prosto na Starą Rezydencję. Chcę, aby oni przyszli do nas, a w końcu będą musieli o nią walczyć – to jest starożytna stolica Rządu Cywilnego. A jednocześnie jest ona dostępna od morza rzeką Blankho, mamy więc bezpieczną drogę komunikowania się z Miastem Lwa. Strategiczna ofensywa, taktyczna obrona.

Wszyscy skinęli głowami, niektórzy robili notatki. Miasto Lwa stanowiło bardzo bezpieczną bazę. Rządzący nim syndycy próbowali stawiać opór wojsku Rządu Cywilnego, lękając się odwetu Brygady i ufając swym murom miejskim. Raj znalazł pod nimi starożytne przejście sprzed Upadku i poprowadził grupę mającą otworzyć bramę od środka. Po plądrowaniu, syndycy, którzy doradzali opór, zostali rozerwani na kawałki – całkiem dosłownie – przez rozwścieczonych zwykłych ludzi z miasta. Jedyną nadzieją gminu było teraz zwycięstwo Rządu Cywilnego. Gdyby powróciła Brygada, to wyrżnęłaby każdego mężczyznę, kobietę i dziecko za zdradę generała... i za zamordowanie wyższych stanem.

– Tymczasem zamierzam zatrzymać pięć batalionów kawalerii z główną kolumną i posłać resztę was z podjazdami. Zbierzcie zapasy, oswobodźcie miasteczka i przy okazji zniszczcie ich fortyfikacje obronne – nie chcemy, żeby Brygadowcy znowu je okupowali na naszych tyłach. Bądźcie czujni, messerowie, wkrótce napotkamy pewnie większy opór. Przygotowałem listę celów o znaczeniu wojskowym. Grammeck?

– Nie podobają mi się te drogi – rzekł artylerzysta-inżynier.

Jak większość pracujących w tych służbach, Grammeck Dinnalsyn był człowiekiem miastowym, ze Wschodniej Rezydencji. W przeciwieństwie do większości szlachty wojskowej, Raj Whitehall nigdy nie wahał się przed posłużeniem się umiejętnościami technicznymi wiążącymi się z tym wykształceniem.

– Te drogi to po prostu niwelowana ziemia, i to gliniasta. Więcej deszczu i zmienią się w zupę.

Raj ponownie skinął głową. – Tym niemniej, zamierzam robić codziennie przynajmniej dwadzieścia kilometrów, minimum.

Jorg Menyez wzruszył ramionami. – Moi chłopcy będą tyle maszerować – powiedział i kichnął, odsuwając się nieco na bok, aby znaleźć się pod wiatr od psów. – Jestem zaskoczony, że jeszcze żeśmy nie napotkali większego oporu – dodał. – Znacznie przekroczyliśmy strefę, którą najechał major Clerett.

Raj się uśmiechnął. – Mały dactosauroid przyleciał i poszeptał mi do ucha – powiedział – w osobie szacownego Rehvidaro Boyeza, który był jednym z negocjatorów ministerstwa w Koszarach Carson i wydostał się dzięki przekupstwu, że Brygada zwołała tam naradę wojenną.

Ostry śmiech dobiegł z kręgu towarzyszy. W skład rady wojennej wchodzili wszyscy dorośli mężczyźni Brygady, podejmujący decyzje w sprawach wielkiej wagi państwowej na ogromnych zgromadzeniach w Koszarach Carson, stolicy Brygady wybudowanej na bagnach. A właściwie, dla ścisłości, to ogromnie długo debatowali nad tymi sprawami. Dla ludzi przyzwyczajonych do prawie boskiej autokracji Rządu Cywilnego, stanowiło to niewyczerpane źródło rozbawienia.

– Nie, nie – właściwie to dobre posunięcie. Muszą podjąć decyzję dotyczącą przywództwa, zanim będą mogli coś zrobić. Filip Forker z pewnością nie zrobi nic. – Forker był uczonym o umiarkowanym temperamencie, bardzo nietypowym jak na awanturniczą szlachtę-wojowników Brygady. Był on także defetystą, potajemnie porozumiewającym się z Rządem Cywilnym.

– Zatem muszą się go pozbyć i wybrać na generała wojownika. Oczywiście zostawili to na ostatnią chwilę.

Żołnierze poniżej wyryczeli ostatnią zwrotkę swojej marszowej piosenki.

Owcę się czasem wychędoży

I wciągnie gdzieś w maliny

I nic jak baran się podłoży

My twarde skurwysyny!

– Ruszajmy się, panowie. Spodziewam się nieco gorącego przyjęcia po drodze do Starej Rezydencji.

* * *

– Ukłony dla kapitana Suhareza i niech kompania C zwróci się w lewo, w tej linii – rzekł Gerrin Staenbridge. Naszkicował coś szybko w swoim notatniku, wyrwał stronę i wręczył posłańcowi na psie. Mężczyzna wsadził ją pod kurtkę, chroniąc rysunek przed padającą mżawką.

Gerrin uniósł lornetkę. Groty lanc kirasjerów Brygady były wyraźnie widoczne za granią, w odległości czterech tysięcy metrów na zachód. Sądząc po tym, jak proporce trzepotały ku tyłowi, posuwali się żwawo. Rozciągnięcie linii frontu stanowiło pewne ryzyko, lecz ogień pozostałych kompanii powinien ją pokryć. Lepiej zatrzymać wysunięty ruch okrążający, niż po prostu nie ruszać się z miejsca.

– I jedno działo – dodał.

Posłaniec pognał i zagrała trąbka. Ludzie posuwali się drogą w zagłębieniu ku linii frontu, gdzie zwracał się ku północy główny szereg dwóch batalionów. Kompania odczołgała się i stanęła, a potem szybko ruszyła na zachód w czwórkowej kolumnie. Woda tryskała im spod butów i chlupała spod działa podążającego za nimi, a toczące je psy dyszały i ślizgały się na mokrej ziemi i żółtych liściach, znikając z widoku, by odpowiedzieć na okrążający atak nieprzyjaciela. Pozostali ludzie ruszyli na zachód, aby zająć puste miejsce, rozciągając szereg w odpowiedzi na wykrzykiwane rozkazy.

Łapy pułkownikowego psa też chlupały, gdy ten jechał drogą. Droga miała zaledwie dziewięć metrów szerokości; zryte koleinami błoto otoczone po obu stronach przez wysokie klony i drzewa biczyskowe. Na północ za nimi znajdował się szeroki kawałek ścierniska po zżętej pszenicy, z lucerną prześwitującą zielenią pomiędzy wypłowiałym złotem słomy. Dalej znajdował się sad i Brygadowcy, ci, których ciałami nie było usiane pole po pierwszym przegranym natarciu.

– Dobra, chłopaki – zawołał Staenbridge, pogalopowawszy ku środkowi szeregu, gdzie obok głównej baterii łopotały razem sztandary 5 z Descott i 1 Straży Życia z Rezydencji. – Trzymać te cudne tyłeczki przy ziemi i wybrać cele.

Mężczyźni leżeli lub klęczeli za wysoką na metr granią, stanowiącą północny skraj znajdującej się poniżej drogi. Drzewa i pozostałości płotu dawały jeszcze lepszą osłonę. Skrzynie z mosiężnymi ładunkami leżały rozsiane wokół, a utrzymujący się smród siarki przebijał przez zapach mokrej ziemi i zgniłych liści. Większość ludzi miała na grzbietach szare płaszcze; Miasto Lwa miało ich pełne magazyny, utkanych z surowej wełny wciąż zawierającej lanolinę, będących prawie wodoszczelnymi. Staenbridge przemyślnie postawił straże przed magazynami, gdy miasto upadło, i zabrał dosyć dla swoich ludzi oraz trochę dodatkowych. Kropelki deszczu, spływając, połyskiwały na wełnie, gdy ludzie nastawili celowniki i przeładowali. Szczęknął, otwierając się zamek działa, a załoga pchnęła je ku przodowi, aż lufa wystawała na równi z lufami broni strzelców.

Zatrzymał się koło sztandaru. – Kapitanie Harritch – powiedział – przesuń jazgoczące działko na lewy koniec szeregu, jeśli łaska.

Dowódca dwóch baterii krzyknął, załoga pociągnęła za sznury i lekka broń zeskoczyła z prowadnicy. Nie trzeba było zaprzęgać psów do tego niewielkiego ruchu, lecz one podążyły posłusznie, ciągnąc keson z rezerwową amunicją.

– Moglibyśmy umieścić kompanię na psach za lewą i kontratakować, gdy te sparzone homary zostaną powstrzymane – podrzucił Cabot Clerett.

Była to odpowiedź jak z podręcznika, lecz Staenbridge potrząsnął głową. – Walka na miecze z barbarzyńcami – powiedział – jest jak walka ze świnią, gdy stajesz na czworaka i gryziesz ją. Wolę utrzymywać karabiny na naszej linii ognia. Zobaczymy, czy znowu zaatakują.

– Ci zamierzają – rzucił beznamiętnie Barton Foley.

Oficer obierał jabłko zaostrzoną, wewnętrzną krawędzią swego haka. Teraz odciął kawałek i podał go. Staenbridge wziął, ignorując zduszoną niecierpliwość Cabota Cleretta. Jabłko było bardziej cierpkie niż owoce, do których przywykł. Pomyślał, że to pewnie przez tutejsze dłuższe zimy.

Cabot Clerett prawdopodobnie czuł urazę, iż Barton Foley rozpoczął swą karierę wojskową jako protegowany – a właściwie kochanek – Staenbridge’a. Jednakże bitwy, które zabrały mło...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin