1191.txt

(485 KB) Pobierz
Karol May
"W Podziemiach Mekki"K~ROL 1r1 ~Y
ru
Kara Ben Nemzi wraz ze swym przyjacielem
Halefem i jego dzielnymi wojownikami przybywa
do Mekki.
W więtym Miecie przeżywajš niesamowite
przygody. Walczš z podstępnym Ghanim, któremu
uniemożliwiajš spisek na życie wielkiego szarifa,
rozwišzujš zagadkę Mi.inedżiego i przywracajš
mu wzrok.
Każdy kto czytał "Most mierci" znajdzie tu
dalszy cišg przygód bohaterów, jednakże
ksišżka ta stanowi odrębnš, samodzielnš całoć.
Życzymy przyjemnej lektury.
O.,aY~
-
4~ OOOn
^Kq~KOv~^
W czyćcu
Po południu droga prowadziła nas przez całkowicie bezludnš,
pustš, piaszczystš pustynię. Bahr bila Ma -morze bez wody; na takie
okrelenie zasługiwała ta częć pustyni, gdzie w głębokim piasku
grzęzły nogi wielbłšdów. Jechałem z szejkiem Beni Lamów, który
służył nam za przewodnika, a Halef i Khutab Aga jechali przodem.
'I~n ostatni był milczšcy i zamknięty w sobie, wcišż jeszcze nie mógł
otrzšsnšć się z wydarzefi ostatnich dni. Tym bardziej rozmowni byli
obaj szejkowie, którzy w krótkim czasie poczuli do siebie sympatię.
Halef pilnie skorzystał ze sposobnoci, by swojš i mojš osobę ukazać
w odpowiednio korzystnym wietle. Ja brałem niewielki udział w tej
rozmowie, wtršcałem tylko od czasu do czasu krótkš uwagę. Niekiedy
rzucałem także ostrzegawcze kutub, kiedy Halef zbytnio przesadzał.
Ale on nie dał się powstrzymać. Wskutek zbyt silnych przeżyE nie
można było powstrzymać jego elokwencji.
Od czasu do czasu zaglšdałem do Munedżiego, którego poleciłem
troskliwej opiece Hanneh i jej syna. Wcišż jeszcze nie doszedł do
siebie, leżał jak martwy na kocach, którymi wymocilimy siodło jego
hedżina.
5
Pod wieczór pustynia straciła swój dotychczasowy wyglšd. Jej gład-
ka powierzchnia przeszła w lekkie fale, które w przyjemny sposób
przerywały męczšcš wzrok monotonię. W zapadlinie utworzonej po-
między dwiema takimi falami zatrzymalimy się, by rozbić obóz.
Nazajutrz koło południa chcielimy dotrzeć do duaru Beni Lamów,
więc nie musielimy oszczędzać wody. Jeszcze bylimy zajęci poje-
niem zwierzšt, gdy z miejsca, w którym urzšdzilimy posłanie dla
lepca, rozległ się ostry, przecišgły krzyk. 'Pdki krzyk wydaje człowiek
tylko w największym strachu i miertelnym niebezpieczeństwie. Prże-
kazałem bukłak, z którego poiłem należšcš teraz do mnie kobyłę
Persa stojšcemu najbliżej Haddedihnowi i pobiegłem do lepca. Kie-
dy tam dotarłem, ujrzałem Halefa, Abd el Daraka i Basz Nasira,
których tam również przycišgnšł ten potworny krzyk. Prawdopodob-
nie Munedżi oprzytomniał w chwili, gdy Hanneh i Kara Ben Halef
zajęci byli ustawianiem kobiecego namiotu i dlatego nie pilnowali go.
Wraz z przytomnociš wróciło Munedżiemu wspomnienie zdrady
Ghaniego. Stał przed nami wyprostowany, na jego zapadłej twarzy
malowało się przerażenie, podczas gdy oczy pozbawione wyrazu wpa-
trywały się w pustkę. Ręce jego przy tym wykonywały koliste ruchy,
jak gdyby szukały oparcia. Otoczylimy go w milczeniu, także Hadde-
dihnowie i Beni Lamowie przerwali swoje zajęcia i w milczeniu
spoglšdali w naszš stronę. Nie trzeba było zbytnio znać się na lu-
dziach, by zrozumieć, jakie nieopisane rzeczy działy się teraz w duszy
biednego lepca. Usłyszał nasze kroki i chyba sšdził, że zbliża się jego
mniemany dobroczyńca, ponieważ wycišgał do nas błagalnie ręce i po
prostu krzyczał.
- Abadilah! Abadilah!
Potem bojaliwie nasłuchujšc pochylił głowę, jak gdyby oczekujšc
skšd odpowiedzi. A że jej nie było, podniósł głos i zawołał jeszcze
dononiej, a w krzyku tym wyrażał się szaleńczy strach.
- Abadilah, błagam cię w imię mojej miłoci, błagam na litoE
Allacha...
6
- Munedżi, nie jeste u Abadilaha, lecz u Haddedihnów i Beni
Lamów, którzy sš twoimi przyjaciółmi - przerwałem mu, bo uzna-
łem, że już czas go uspokoić i wyprowadzić z błędu.
Gdy niewidomy usłyszał mój głos, ręce powoli mu opadły, z piersi
wydobyło się westchnienie ulgi, potem powoli padł na kolana i zasło-
nił twarz dłońmi, a ciałem jego wstrzšsał spazmataczny cichy płacz.
Po kilku minutach odsłonił oczy i skierował je w stronę, z której
nadeszły moje słowa.
- Z twojego głosu poznaję, że jeste effendim z Wadi Draa.
Powiedz, jeste nim naprawdę?
- T~k, jestem nim.
- Więc proszę cię na wszystko, co dla ciebie więte, powiedz mi
prawdę. Uczynisz to?
-'Pak - rzekłem.
- Effendi, wiesz, że czasem mój duch ulatnia się i że wtedy
przeżywam rzeczy, o których potem nie zawsze wiem, czy były prawdš,
czy tylko wytworem mojej wyobrani. 'Idki sen dopiero co miałem.
Powiedz, czy chcesz mi wyjawić czystš prawdę bez względu na ból, jaki
te słowa mogłyby wywołać w moim sercu?
- Daję ci moje słowo - rzekłem po prostu.
lepiec przyjšł pozycję siedzšcš. Potem skierował swoje niebieskie
spojrzenie przed siebie i zaczšł mówić, a w przerwach ciało jego
przebiegałydreszcze,jak gdybywstrzšsany byłwewnętrznš potajemnš
febrš.
- Miałem okropny sen. A może to nie był sen? Siedziałem na
hedżinie i jechałem u boku mego obrońcy i z ciałem jego syna na
trzecim wielbłšdzie, oddalajšc się od was w głšb pustyni. Bylimy w
drodze około czterech godzin, gdy mój towarzysz nagle się zatrzymał
i zapytał mnie, kogo uważam za złodzieja Kans el Adhai. Odpowie-
działem zgodnie z prawdš, że jego . Dodałem, że uważam go także za
mordercę żołnierzy, ale obiecałem zostai; z nim, bo nadal uważam
~o za mojego dobroczyficę, którego nie wolno mi opucić. Wtedy
wybuchnšł szyderczym miechem, ale nie odezwał się ani słowem.
Chyba godzinę jeszcze trwała nasza podróż. Potem znowu się zatrzy-
malimy. Mój obrońca rozkazał mi zejć na ziemię i usišć. A potem...,
potem nastšpiła ta straszna, nieopisana i okropna rzecz. Poczułem
nagle sznury na rękach i nogach. A kiedy nic jeszcze złego nie prze-
czuwajšc zapytałem Abadilaha, co chce ze mnš zrobić, zamiał się
krótko i wrogo. O effendi, był to miech, jakiego nigdy jeszcze u niego
nie słyszałem, miech tak ostry, jak gdyby przeszywał mi duszę sztyle-
tem. A potem rzekł jedno zdanie, a głos jego brzmiał jak głos szatana
z piekła, że jestem szaleńcem, niesłychanym szaleńcem i kazał mi
jechać do dżehennem! Potem nie słyszałem już nic poza biegiem
pędzšcych zwierzšt. Nastała cisza, byłem sam na pustyni, sam z mojš
rozpaczš, sam z piekłem w sercu. Nie przypominam sobie szczegółów
mego snu, wiem tylko, że pełen rozpaczy szarpałem więzy, ale nie
mogłem się z nich uwolnić, aż wreszcie przestałem, zmęczony bezna-
dziejnym wysiłkiem. Ale najgorsze dopiero było przede mnš. Effendi,
wiesz, co mówi nasza wiara o mękach potępieńców? W dżehennem
stoi okropne drzewo sakkum, na jego gałęziach rosnš diabelskie
głowy. Potępieńcy muszš zjadać te ohydne owoce, które potem roz-
rywajš ich wnętrznoci. Och, wiem teraz, czym sš te głowy diabelskie,
bo wszystkie, wszystkie poczułem w swoich trzewiach. Sš to rozpacz-
liwe myli, które niby żmije zakradły się do mego wnętrza i zatopiły
swoje jadowite zęby w mojej duszy. A wród nich była myl, która
doprowadziła mnie do szaleństwa, myl, że zostałem zdradzony przez
tego jedynego, któremu ofiarowałem duszę niemal doszczętniewypa-
lonš wskutek oschłoci ludzkiej. Effendi, czy możesz zrozumieć, co
to znaczy i jaki piekielny ból sprawia nagła utrata treci całego
zubożałego serca? Czy możesz to zrozumieć, jeli to nawet był tylko
sen?
lepiec urwał wyczerpany i opadł na koce. Nie udzieliłem mu
odpowiedzi na jego ostatnie pytanie, chyba nawet nie mógłbym.
Bylimy wszyscy głęboko wzruszeni, z wnętrza pobliskiego, kobiecego
8
namiotu usłyszelimy cichy płacz, Halef skubał i szarpał osiem cien-
kich nitek z prawej i dziewięć z lewej swego nosa, co oznaczało u niego
wzruszenie. Abd el Darak i Khutab Aga spoglšdali z głębokim współ-
czuciem na lepca. 'I~n uniósł się znów na posłaniu i zapytał mnie
drżšcym ze wzruszenia głosem:
- Effendi, sšdziłem, że to był sen, co prawda okropny, niesamo-
wity, ale tylko sen. Effendi, proszę cię, błagam, powiedz, że tak było,
że to naprawdę był jedynie sen, a będę cię błogosławił jeszcze w
godzinie mierci.
Co miałem poczšć? Okłamać lepca i zawieć jego zaufanie, kiedy
tak wierzył w mojš prawdomównoć? Dałem mu słowo, musiałem
więc go dotrzymać. Nie miałoby sensu ukrywanie przed nim tego, co
się stało, wkrótce i tak nadejdzie czas, kiedy nie będzie możliwe
ukrywanie tego przed nim.Tbteż zaczšłem powoli i możliwie oględnie.
- Munedżi, wierzysz w Allacha i w miłoć Allacha, dlatego to, co
ci...
lepiec przerwał mi niecierpliwie :
- Effendi, nie owijaj w bawełnę, powiedz krótko - niłem czy
przeżyłem to naprawdę?
Nie mogłem dłużej ukrywać przed nim prawdy, odparłem więc:
- Tivoja opowieć nie była snem, lecz prawdš.
Wówczas jakby zlodowaciał. Zacisnšł pięci, aż paznokcie wbiły się
w ciało, oczy pozbawione blasku utkwił w pustce, usta miał szeroko
otwarte - wydawało się , że w Munedżim wszystko zamarło. Ale nie
był martwy, gdyż z jego ust przez zacinięte wargi wydzierały się
oderwane słowa.
- Moja... opowieć... nie... jest... snem... lecz... prawdš... prawdš...
prawdš...
Po czym z przeraliwym jękiem opadł na koce, zamknšł oczy,
kurczowo zacinięte pięci się rozluniły.
Lecz trwało to tylko chwilę. Potem Munedżi zerwał się na nogi,
jakby na sprężynie, wydał okrzyk jeszcze bardziej przeraliwy i dziki
9
wybuchnšł szyderczym miechem, ale nie odezwał się ani słowem.
Chyba godzinę jeszcze trwała nasza podróż. Potem znowu się zatrzy-
malimy. Mój obrońca rozkazał mi zejć na ziemię i usišć. A potem...,
potem nastšpiła ta straszna, nieopisana i okropna rzecz. Poczułem
nagie sznury na rękach i nogach. A kiedy nic jeszcze złego nie prze-
czuwajšc zapytałem Abadilaha, co chce ze mnš zrobić, zamiał się
krótko i wrogo. O effendi, był to miech, jakiego nigdyjeszcze u niego
nie słyszałem, miech tak ostry, jak gdyby przes...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin