Antologia - Złota podkowa 17 - Skradziony głos.pdf

(281 KB) Pobierz
SKRADZIONY GŁOS
I INNE OPOWIADANIA
ZŁOTA PODKOWA 17
WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1958
M. DASZKIJEW
SKRADZIONY GŁOS
Byłem szczęśliwym posiadaczem zbędnego biletu na mecz piłkarski, który się miał
odbyć na stadionie sportowym. Stałem nie opodal wejścia na stadion, a obok mnie kręcili się
miłośnicy sportu piłkarskiego, którzy się chcieli znaleźć na zawodach.
Pełen poczucia własnej godności, starałem się wybrać w sposób sprawiedliwy spośród
mnóstwa kibiców jednego, który byłby najbardziej zgryziony brakiem biletu. Nie było to
zadanie łatwe i byłbym się na pewno guzdrał z tym wyborem aż do ostatniej minuty przed
rozpoczęciem meczu, gdybym był nagle... nie spostrzegł pięknej panienki.
Jej szare oczy były smutne. Prawdopodobnie już straciła wszelką nadzieję na otrzyma-
nie biletu na stadion i od czasu do czasu obrzucała wzrokiem tłum kibiców. Należało więc tej
młodej miłośniczce sportu, jako najbardziej tego godnej w moim przekonaniu, wręczyć mój
zbędny bilet. Ona zaś, jakby przewidując mój zamiar, krzyknęła radośnie:
— Władziu, masz bilety?
Zdziwiłem się: skądże ona zna moje imię? Lecz zanim zdążyłem odpowiedzieć, za mo-
imi plecami zahuczał ktoś basem:
— Oczywiście, mam.
Machając biletami przecisnął się przez tłum do panienki jakiś wysoki marynarz, wziął
ją pod rękę i skierował się do wejścia na stadion.
Patrzyłem w
ślad
za nimi zbity z tropu i zły. Jeszcze jej nie znałem, a już zazdrość ro-
dziła się w mym sercu, gdy patrzyłem dzikim wzrokiem na szerokie plecy marynarza.
Życzy-
łem mu wiele nieszczęść łącznie z najstraszniejszym: aby zgubił bilety wejścia na stadion.
Lecz marynarz z dziewczyną przeszedł bramę stadionu bez przeszkód. Kibice odprowa-
dzali ich zazdrosnymi spojrzeniami, a jeden z nich, wysoki chudy młodzieniec stojący przy
ogrodzeniu, krzyknął w ich stronę:
— Marysiu, przyjemnych wrażeń!
Panienka kiwnęła głową.
„Marysia!” — powtórzyłem w myśli. A więc już wiem, jak jej na imię. Za to jedno
należy wynagrodzić chudego młodzieńca. Podszedłem do niego, położyłem bilet na dłoni i
szepnąłem:
— Trybuna północna. Będziemy mieli miejsca obok siebie.
W taki sposób zapoznałem się z Kajetanem Twardokęsem, studentem instytutu filmo-
wego.
W dniu tym niewiele zwracałem uwagi na przebieg meczu. Podczas bardzo interesują-
cych rozgrywek pod bramką „Torpedo”, gdzie co chwila wybuchała walka o piłkę, ja patrzy-
łem na trybunę, gdzie siedziała Marysia. Wśród tysięcy innych dziewcząt tylko ją widziałem.
Gdy zawody piłkarskie skończyły się, Kajetan zaproponował. abym poszedł do niego:
— Może pan zechce pójść do mnie, pokażę panu parę cudownych rzeczy.
— Dobrze, pójdę z chęcią — zgodziłem się skwapliwie, mając nadzieję dowiedzieć się
czegoś o nieznajomej.
„Cudowne rzeczy” zaczęły się już wtedy, gdy przyszliśmy pod dom, w którym mieszkał
Twardokęs. Kajetan podszedł do drzwi swego mieszkania, ukłonił się i rzekł:
— Drzwi, otwórzcie się!
Drzwi się otworzyły. W przedpokoju zapaliła się
żarówka.
Głos, bardzo podobny do
głosu Kajetana, rzekł:
— Proszę do gabinetu. Prosto. Ostrożnie: drzwi są automatyczne.
Nie zdążyłem przekroczyć progu, gdy drzwi lekko, lecz stanowczo nacisnęły na moje
plecy. Jednocześnie jakaś dźwignia korbowa dość bezceremonialnie zdjęła z mej głowy kape-
lusz i wciągnęła do na pół ciemnej niszy.
— Dziękuję — wymamrotałem nieco oszołomiony.
— Proszę bardzo — uśmiechnął się Kajetan. — Jak się to panu podoba?
— Wcale nieźle — rzekłem powściągliwie, spoglądając ostrożnie na krzesło, na którym
coś nieoczekiwanie trzasnęło, zadźwięczało i zapaliły się różnokolorowe
żarówki
— o takich
sztukach już kiedyś czytałem.
— Wcale nieźle? — powtórzył Kajetan niezadowolonym głosem. — Pan prawdopodo-
bnie nie zna się na technice.
— Bardzo mało — przyznałem. — Nie jest mi to potrzebne, ponieważ jestem filolo-
giem.
— A może początkującym poetą?
— Tak.
— Hm...
To „hm” Kajetan wyrzekł z taką pogardą, jakby mnie przyłapał na jakiejś nieprzyzwo-
itości. Nie wytrzymałem i rzekłem:
— Cóż, pan sądzi,
że
każdy musi być inżynierem?
— Techniką powinien się interesować każdy kulturalny człowiek — stanowczo rzekł
Kajetan.
— Ach, tak! — wykrzyknąłem. — Może więc uważa pan,
że
ja, jako filolog, powinie-
nem zacząć uczyć się wzorów matematycznych!
Niepostrzeżenie narastał spór. Nasza ledwie powstała przyjaźń była w niebezpieczeń-
stwie. Jednak Kajetan zrobił ruch ręką w moim kierunku i rzekł:
— Nie będziemy się sprzeczać; przyszłość pokaże, kto z nas ma rację. Biorę na siebie
obowiązek zainteresowania pana radiotechniką. Czy pan uwierzy,
że
mogę odgadywać cudze
myśli?
— Czyżby? — zaśmiałem się. — Przecież tu nawet technika nie pomoże. Telepatia
elektronowa nie jest
żadną
nauką, lecz zgrabną sztuczką. Na tym i my, filologowie, znamy
się.
— Zobaczymy! — zagadkowo uśmiechnął się Kajetan. — Proszę usiąść tu, przy tym
przyrządzie. — Kajetan wskazał na dość skomplikowany aparat z kilkunastoma tarczami
umieszczonymi z przodu. — Przyrząd zapisze pańskie myśli, a potem je wypowie na głos.
— Ho, ho! — rzekłem szyderczo, otwarcie drwiąc z zapewnień mojego znajomego. —
Proszę, niech pan zaczyna tę swoją czarną magię.
Gdy „zapisywanie moich myśli” na przyrządzie zostało ukończone, Kajetan wyjaśnił,
że
film z zapisanymi „myślami” trzeba będzie poddać procesowi utrwalenia, co potrwa około
miesiąca, i wtedy można go będzie przepuścić przez aparat, który wygłosi zapisane myśli.
Jednak coś niecoś można będzie uchwycić i teraz.
Włożył słuchawki, włączył jakieś lampy sygnalizacyjne, długo wsłuchiwał się w jakieś
sygnały, pilnie przypatrując się przyrządom pomiarowym, a potem rzekł uroczyście:
— Nazywa się Maryla!
— Maryla?! — spytałem zdumiony.
— Tak, tak, ale proszę nie przerywać. Zapis na filmie nie jest wyraźny, ponieważ pan
był bardzo wzruszony i nie mogę wszystkiego zrozumieć. Proszę mi tylko zdradzić, czy pan
kiedy myślał o jakim marynarzu... co to za marynarz?
Zastanawiałem się przez chwilę nad odpowiedzią i patrzyłem zdumionym wzrokiem na
Kajetana. Kajetan w skupieniu przysłuchiwał się dźwiękom słabo brzęczącym w słucha-
wkach, wreszcie spojrzał na mnie uważnie i zdjąwszy słuchawki roześmiał się:
— Ach, teraz dopiero rozumiem! Prawdopodobnie spodobała się panu Marysia Kowal-
ska, nasza studentka. I zapewne z zazdrością pan patrzył, jak szła z marynarzem na stadion.
Ależ to jej brat! Znam Marysię bardzo dobrze i mogę pana z nią zapoznać. No, więc jednak
odgadłem pańskie myśli.
— Tak, rzeczywiście. Ale to nie było takie trudne — wymamrotałem nieco speszony.
— Przede wszystkim jest bardzo ładna, a po drugie — przecież to ja sam pana o nią zapyty-
wałem.
— Możliwe — spokojnie odrzekł Kajetan. Spojrzałem na niego i nie zrozumiałem, czy
ta uwaga dotyczyła jej powierzchowności, czy też moich dalszych słów.
Po pewnym czasie za pośrednictwem Kajetana zapoznałem się z Marysią i zakochałem
się w niej, lecz w
żaden
sposób nie mogłem jej tego wyznać; nie miałem po prostu odwagi.
Często spotykaliśmy się i spędzaliśmy razem wieczory. W jej obecności ogarniało mnie
jednak jakieś dziwne ubóstwo myśli: recytowałem wiersze znanych autorów, upajałem się so-
netami, balladami, sypałem kalamburami, wyciągałem z zakątków pamięci różne nie druko-
wane lub nie ukończone wiersze, ale wszystko to były utwory cudze. A własne wiersze, które
pisałem w męce podczas bezsennych nocy, wydawały mi się błahe i nędzne.
Niekiedy deklamowałem po kilka godzin z rzędu, a ona słuchała w milczeniu i patrzyła
na mnie spokojnym, czułym wzrokiem. W pewnych chwilach wydawało mi się,
że
ona chcia-
łaby usłyszeć tylko dwa zwykłe słowa: „Kocham cię”. Lecz tych słów nie mogłem wymówić.
Lepiej męczyć się i milczeć, i widzieć codziennie te szare zamyślone oczy, słuchać tego
miękkiego serdecznego głosu niż usłyszeć surowe i krótkie: „Nie!”
Wreszcie — wyobraźcie sobie! — ona pierwsza mi to powiedziała, chociaż w dość
dziwny sposób.
W wigilię Nowego Roku otrzymałem list, w którym znajdowała się nieduża płyta
gramofonowa z masy plastycznej. Na płycie widniało kilka słów skreślonych jej ręką: „Dla
Władzia. Poufne. Proszę wysłuchać tego na patefonie”.
Pobiegłem natychmiast do sąsiadów i poprosiłem o patefon. I oto, gdy płyta zaczęła się
kręcić, usłyszałem w pokoju nadzwyczaj wyraźnie brzmiący głos Marysi:
— Władziu! Mój najdroższy! Ty bardzo dobrze deklamujesz różne cudze wiersze, ale
dlaczego nigdy nie napiszesz nic dla mnie? Czy nie widzisz,
że
cię kocham? Czytałam twoje
wiersze w studenckiej gazetce
ściennej.
Bardzo ładne wiersze. Ty będziesz na pewno poetą.
Ale jeżeli mnie kochasz, proszę cię bardzo: studiuj radio. Każdy obywatel powinien intereso-
wać się techniką lub chociażby jej wytworami. Czy zgadzasz się, mój kochany?
— Zgadzam się! — odpowiedziałem skonfundowany do patefonu i zaczerwieniłem się
po same uszy. Ha! cóż miałem robić? Teraz chcąc nie chcąc musiałem się interesować techni-
ką.
Tego samego wieczoru, pałając ogromnym natchnieniem, napisałem cztery wiersze,
które poświęciłem Marysi, i nauczyłem się na pamięć z podręcznika radiotechniki dwa i pół
rozdziału włącznie z „Modulacją”. Lecz tu ugrzęzłem i następnego dnia poszedłem po wyja-
śnienia
do Kajetana.
Nie zdążyłem jeszcze nic powiedzieć, gdy mój kolega zamachał rękami i wykrzyknął:
— Wiem, wiem! Wszystko wiem! Ja zapisywałem twoje myśli w ciągu kilku ostatnich
dni. Wczoraj otrzymałeś list, w którym Marysia napisała,
że.
cię kocha. Teraz chcesz jej
odpowiedzieć.
Ze zdumienia otworzyłem usta.
Że
byłem zakochany, można się było domyślić bez wie-
lkiego trudu, spojrzawszy na mój nadzwyczaj płomienny wzrok. Można było podrobić pismo
i wysłać fałszywy list. Ale głosu nie można przecież podrobić! Jeszcze do tej pory brzmiały
mi w uszach jej słowa: „Władziu! Mój najdroższy!” Przecież to jest intonacja i tembr jej
głosu, który mogę rozpoznać pośród tysiąca innych głosów!... Prawdopodobnie ona ten list
podyktowała w uniwersyteckim laboratorium dźwiękowym. I oczywiście zrobiła to wtedy,
gdy nikogo w pobliżu nie było... W jaki sposób dowiedział się o tym Kajetan?
Zupełnie rozstrojony, poddałem się bez sprzeciwu rozkazowi i usiadłem przy „aparacie
do zapisywania myśli”. Kajetan włożył słuchawki i przekręcił wyłącznik. Coś mu się tam nie
wiodło, denerwował się, wreszcie rzekł:
— Opanuj się! Przecież nie mogę zapisywać! Jesteś strasznie zdenerwowany. Spójrz na
przyrządy pomiarowe!
Rzeczywiście strzałki woltomierzy drgały gorączkowo na tarczach w obie strony.
— Nie — powiedział Kajetan i machnął ręką — nic z tego nie będzie. Trzeba wykorzy-
stać twoje myśli zapisane wczoraj. Przecież wczoraj miałeś zamiar napisać list do Marysi.
Czy miałem zamiar? Tak, nawet napisałem z dziesięć listów, lecz zniszczyłem je wszy-
stkie sądząc,
że
w
żadnym
z nich nie wyraziłem w dostateczny sposób swoich uczuć.
— Przewidziałem to — mrugnął do mnie Kajetan — i dlatego zachowałem taśmę.
Wobec tego założymy ją do aparatu i wysłuchamy.
Kajetan włączył magnetofon i w tej samej chwili usłyszałem mój głos, który dźwięczał
monotonnie i
żałośnie:
— Marysiu! Moja najdroższa! Kocham cię z całego serca! Trudno mi było wypowie-
dzieć te słowa głośno, ale, wierz mi, powtarzam je w duszy codziennie, co chwila!
Byłem pokonany ostatecznie: tak właśnie myślałem codziennie o niej, o mojej najdro-
ższej
dziewczynie! I oto teraz moje najtajniejsze myśli zostały zapisane na taśmie, dźwięczą z
magnetofonu!...
Popatrzyłem przestraszony na Kajetana. A ten zachichotał:
— No i cóż? Czy warto studiować radiotechnikę? Czy twoje myśli nie są zapisane
dokładnie?... Zaraz poślemy ten list do Marysi.
Okazało się,
że
„maszyna do zapisywania myśli” miała urządzenie do przepisywania
dźwięku na czyste płyty gramofonowe. Podczas przepisywania mojego listu w maszynie
cichutko syczał rylec, który na czarnej plastykowej płycie
żłobił
cienką linijkę dźwiękową.
Gdy zapisywanie zostało ukończone, przepuściliśmy płytę przez adapter i wysłuchali-
śmy
„listu” jeszcze raz, po czym włożyliśmy płytę do koperty, napisaliśmy na niej adres i
zanieśliśmy na pocztę.
— Nareszcie! — westchnąłem z ulgą. — Teraz wszystkie drogi do odwrotu zostały
odcięte.
— Ale na tym nie koniec — uśmiechnął się Kajetan. — Jutro otrzymasz od Marysi
drugi list. Cóż byś chciał usłyszeć?
Wybuchnąłem gniewnie:
— Wiesz, mój kochany,
żartować
można, lecz do pewnych granic! Mam nadzieję,
że
Marysia nie pisała pierwszego listu pod twoje dyktando.
— No, niezupełnie — wzruszył ramionami Kajetan.
Nie wiedziałem, co to ma znaczyć, lecz Kajetan nic nie mówił krzątając się dokoła
swych aparatów. Wreszcie wyjął wtyczkę z gniazdka i rzekł:
— Już jest druga godzina. Przez ciebie spóźnię się do laboratorium. Wiesz, mam bardzo
pilne zadanie do wykonania, może zechciałbyś mi pomóc. Zgadzasz się?
— Proszę bardzo — odpowiedziałem nieco zagniewany.
Pomoc moja polegała na nieskomplikowanej czynności: z dużej koperty należało wy-
brać wycięte z czarnego papieru sylwetki, podobne do gór skalistych z ostrymi wierzchołkami
i porównać je z podobnymi sylwetkami umieszczonymi na specjalnej tablicy. Wybrane
sylwetki Kajetan naklejał na długi biały pasek papieru, zwiększał lub podmalowywał tuszem
niektóre wierzchołki, zmniejszał lub rozszerzał niektóre doliny, słowem robił coś, co było dla
mnie zupełnie niezrozumiałe. Na moje pytania nie odpowiadał.
Po dwóch godzinach pracy w rękach Kajetana powstała długa wąska taśma z narysowa-
nymi na niej sylwetkami, podobnymi do grzbietu górskiego lub do zębów zniszczonej piły.
— Doskonale! — rzekł zachwycony Kajetan. —Teraz się dowiesz, co to jest. Uwaga!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin