Guy N. Smith - Kraby 05 - Odwet.doc

(680 KB) Pobierz
Guy N

Guy N. Smith

 

Odwet

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

Dzień był gorący i duszny. Nad zatoką Wash słońce prażyło bezlitośnie. Wypalone kępy traw nie chroniły przed słońcem, woda nie orzeźwiała. Wszystko dokoła umierało z gorąca. Gdzieś w górze przeraźliwie wrzeszczała czajka, krążąc nad leżącymi w gnieździe jajeczkami. Wyczuła, że w trzcinach u ujścia rzeki zaczaił się człowiek i bacznie ją obserwuje, więc po chwili wylądowała na ziemi i ruszyła do gniazda śmiesznie podskakując. Dla niej najważniejsze jest bezpieczeństwo oliwkowych, nakrapianych jajeczek. Po co człowiek ma wiedzieć, gdzie się znajdują? Trzeba zrobić wszystko, żeby ich nie znalazł. Tego ptak był pewien. Natura nauczyła jak bronić i u-krywać dzieci, jak wyprowadzać w pole wrogów. Ale człowiek nawet nie miał zamiaru się ruszać.

Ile Ballinger z nudów obserwował, przez lornetkę, ptasie wyczyny i nie był nimi specjalnie zainteresowany. Jemu zależało na czaplach. Wiedział, że gdzieś niedaleko ukryły się. Właśnie z ich powodu tu był. Kiedy przechodził przez Gedney Drove End, wyraźnie słyszał w ciszy letniego wieczorny krzyk samca, nawet widział go przez lornetkę. Samiec czapli wylądował tak, żeby obserwujący go człowiek myślał, że tam właśnie jest gniazdo. Ale jeśli ktoś zna ptaki, nie daje sę nabierać na takie fortele. Trzeba dobrze słuchać, patrzeć i liczyć. Ballinger dzięki temu właśnie

znalazł się w Holbeach St. Matthew w pobliżu poli-' gonu RAFu. Teraz jest już pewien, że gdzieś tam w trzcinach musi być samica-czapla. Spodziewał się, że samiec, którego widział, doprowadzi go do gniazda. Spurrier obiecał, że dobrze zapłaci za czaple jaja. Lepiej nawet niż za lęg orła złotego, który udało się Ike'owi ściągnąć w kwietniu.

Ike Ballinger zawsze dostarczał świetny towar, ale tym razem wiedział, że będzie musiał poświęcić dużo czasu, zanim odkryje gniazdo czapli. Może nawet dwa tygodnie? Nie było to wcale tak długo, wziąwszy pod uwagę olbrzymi obszar samego Wash i terenów otaczających. Zanim ruszył na poszukiwania, musiał zebrać w jakąś całość docierające do niego informacje. Na przykład to, co powiedział mu pryszczaty młodzik w barze "Pod Bykiem" w Long Sutton. Chłopak twierdził, że słyszał w krzakach stukanie dzięcioła. Ptaki te nigdy nie zatrzymują się w nadmorskich krzakach. Dzieciak po prostu nie rozróżniał dzięcioła od czapli. Bałlinger po uzyskaniu tej informacji ruszył we wskazanym przez chłopaka kierunku i nie pomylił się. Znał ptasie zwyczaje. Teraz miał przed sobą najgorszą część podchodów - czekanie.

Położył lornetkę na wysuszoną, kłującą trawę. Zaczął upychać grubo cięty tytoń do wygiętej dziwacznie fajki. Był wysokim, chudym jak szkielet, łysiejącym mężczyzną o bezlitosnej, jastrzębiej twarzy. Lubił samotność i właściwie z nikim nie spotykał się.

Gdzieś tam, w tym trzcinowym lesie, siedziała w gnieździe samica czapli. Odnalezienie jej na tak o-gromnym terenie byłoby bardzo trudnym zadaniem.

Ptaki te, kiedy wyczują, że są śledzone, zamierają w bezruchu i siedzą ukryte tak, że można przejść obok i niczego nie zauważyć. Samiec mógł wrócić w ciągu dnia i w gąszczu czeka aż zapadnie zmrok.

Ballinger palił fajkę i uważnie rozglądał się wokoło. Nic nie mogło ujść jego uwadze. Na pobliskim bagnie coś się kotłowało. Spojrzał tam przez lornetkę. Na pewno nie było tam czapli, ale na wszelki wypadek postanowił sprawdzić. Kiedy tylko spojrzał w tamtą stronę, zesztywniał i zagryzł mocno szczęki na plas-kikowym ustniku. Prawie zapomniał o ptakach, na które polował i które lada chwila mogły się w pobliżu pojawić.

Co się tam dzieje, do ciężkiej cholery! - odezwał się na głos. W ciągu kilku lat wiele czasu spędził w swoim towarzystwie i rozmowy z samym sobą uważał za najnormalniejszą rzecz na świecie.

Rozpoznał kołujące nad bagnem gęsi kanadyjskie. Przymrużył oczy. Coś było nie tak. Półdzikie ptaki zbite w duże stado, szybowały nad Wash. Nie były to same te gęsi, które przylatują tu na zimę, zresztą na ich przylot było jeszcze za wcześnie. Przecież to sezon karmienia i wychowywania młodych! Samice powinny teraz siedzieć w gniazdach i martwić się o swoje maluchy. Chyba, że coś je bardzo przestraszyło i wszystkie zleciały się tutaj w panice. Ballinger przyglądał się im uważnie, chwilowo zapominając o czaplach. Wielki gąsior wyprowadzał stado poza mokradła. Wyciągał wysoko szyję i patrząc w stronę morza 'przenikliwie krzyczał. Ostrzegał!

Po chwili Ike Ballinger zobaczył to, co tak przerazi-

ło ptaki. Rozdziawił szeroko usta, nie wierząc własnym oczom. Pomyślał, że to jakieś nieznane zwierzęta, które mieszkają tu, na brzegu przy Wash albo, że to grupa wielkich nutrii czy wyder, które jakimś cudem przeżyły zagładę.

Ale nie, to niemożliwe! Wyraźnie widział olbrzymie pancerze piaskowego koloru, unoszące się długie czu-łki i ogromne jak półmiski oczy. Nienaturalnej wielkości kraby sunęły brzegiem jak niezwyciężony, u-zbrojony po zęby batalion.

- Jezu Chryste Wszechmogący! - Ballinger poczuł krople zimnego potu, oblepiające czoło, po plecach raz po raz przebiegały dreszcze. Fajka wypadła mu z ust. Poprawił ostrość lornetki, widział teraz wszystko wyraźniej i bliżej. Nie mylił się. Przed nim, wzdłuż mokradeł szedł oddział dwudziestu, czy trzydziestu przerośniętych krabów, które miały najwyraźniej jakiś konkretny cel w tym przerażającym, złowrogim marszu. Uderzające o siebie wielkie szczypce wydawały charakterystyczny dźwięk, przypominający grzechot karabinów maszynowych.

KLIK-KLIK-KLIK.

Gęsi poderwały się i z trudnością wzbiły się w powietrze. Ich przerażone gęganie roznosiło się nad całą zatoką. Ballinger nawet na nie nie patrzył. Cały czas obserwował niesamowite skorupiaki, ale trzęsące się ręce z trudem utrzymywały lornetkę, obraz stawał się niewyraźny i zamazany.

Domyślał się, co to były za stworzenia. Przed oczami stanęły mu nagłówki gazet sprzed sześciu czy siedmiu lat. Gdzieś nad Zatoką Cardigan armia kra-

bów-mutantów rozniosła w pył kąpielisko morskie opierając się atakom artylerii i wszystkiemu, czym RAF próbował z nimi walczyć. W kilka lat później rozpleniły się na wyspie przy Wielkiej Rafie Koralowej. Wówczas stado zostało zniszczone. Przynajmniej tak pisano w gazetach.

A teraz są tu, na wschodnim wybrzeżu brytyjskim, wynurzyły się z morza, aby siać zniszczenie. Na domiar złego - szły dokładnie w tę stronę, gdzie, jak sądził, było gniazdo czapli. Pierwszy strach przerodził się we wściekłość. Jego tak misternie ułożony plan mógłby się zawalić, jeżeli te dziwolągi rozniosą mokradła, rozszarpią drogocenne ptaki i pożrą ich jaja.

Siedział bez ruchu, obserwując maszerujące kraby. Próbował myślą nakłonić je do powrotu do mórz i oceanów. Nagle zobaczył zwykłą, łaciatą krowę z pokręconymi rogami. Widocznie zgubiła się, albo zlazła z łąki szukając cienia w trzcinach, albo chciała po prostu wychlapać się w mulistym strumyczku. Widząc zbliżające się kraby, zamarła w bezruchu.

Po chwili poderwała się do ociężałego truchtu, porykując ze strachu. Przebiegła jakieś dwadzieścia metrów, wyprzedzając znacznie sunące, klekoczące kraby. Nawet na tak grząskim terenie z łatwością powinna je zgubić. Ballinger nie ruszał się, zafascynowany, obserwował niezwykle ekscytujący wyścig. Teraz na jego oczach toczyła się walka o najwyższą stawkę - o życie.

Był tylko jeden zwycięzca. Kraby ustawiły się w tyralierę i wielkie, klekoczące z niewiarygodną szybkością nacierały z dwóch stron. Dopadły uciekające,

przerażone zwierzę, otoczyły je ciasno i znieruchomiały. Czekały.

Ike Ballinger przyglądał się napastnikom. Dojrzał kraba-potwora, dwa razy potężniejszego od największego z całej grupy. Reszta patrzyła na niego, oczekując na znak. I nagle ogromne jak dźwig szczypce podniosły się i spadły, przecinając powietrze z głośnym świstem. Koło zaczęło się zacieśniać.

Nieszczęsna krowa cofnęła się i skuliła, przewracając okrągłymi z przerażenia oczami. I wtedy armia morskich bestii rzuciła się na nią, rozszarpując, tnąc i rozdzierając. Z rozprutego brzucha wylewała się melasa wymieszana ze szkarłatnym strumieniem krwi. Znikała w ohydnych paszczach krabów, wsysana jak nitka spaghetti. Jeszcze wtedy biedne zwierzę żyło. Do wielkiego żarcia przyłączył się przywódca bandy. Wielkie szczypce sięgnęły najpierw do zdeformowanych, pokręconych rogów i odcięły je z taką łatwością, jakby to były rachityczne, przegniłe gałązki krzewu. Potem rozdzierając dalej brzuch ofiary, krab wyciągnął dymiące, purpurowe, napompowane krwią płuca krowy i wycisnąwszy jak cytrynę, pożarł je łapczywie.

Zmasakrowana krowa była już martwa, rozdarta na strzępy, o które wielkie kraby walczyły ze sobą, miażdżąc i mieląc kości na proszek.

Po chwili było już po wszystkim. Pozostała tylko purpurowa plama znacząca miejsce rzezi na ostrej trawie. Stado skorupiaków-morderców ruszyło szeroką ławą w stronę morza. Na ich czele dumnie kroczył upiorny, ogromny przywódca. Marsz krabów znowu poprzedzał ten niesamowity, grzechotliwy, klekoczący

10

dźwięk. Szły z powrotem do morza. Woda pochłonęła je szybko.

Ballinger odłożył lornetkę i podniósł upapraną w błocie fajkę. Oczyściwszy ją drżącymi rękami zaczął w pośpiechu nabijać tytoń. Był bardzo zdenerwowany. Słodkawy dym uspokoił go.

Parę lat temu w takiej sytuacji pomyślałby, że jest świrem. Tylko dzięki poprzednim doniesieniom o spustoszeniach, jakich dopuściły się kraby, wiedział, że te bestie istnieją. Jedno było pewne - obrzydliwe stworzenia nie zostały zniszczone. Kilka z nich przeżyło i to wystarczyło, żeby znowu się rozmnożyły. Teraz jest ich na tyle dużo, że mogą znowu zaatakować królestwo człowieka. Ten największy z krabów, samiec czy samica, musi być stworem inteligentnym. Najlepszym dowodem na to był sposób, w jaki poprowadził stado do ataku na biedną krowę. Całości dopełniła mrożąca krew w żyłach uczta i na koniec taktyczny manewr odejścia w morze. Znalazły to, po co przyszły - żywą ofiarę! Kiedy zakończyły ucztę - zanurzyły się w otchłani. Ofiarą mogło być wszystko: zwierzę, człowiek... Ike"'owi zrobiło się zimno na tę myśl. Przypomniał sobie teraz, że znalazł się na mokradłach, aby odnaleźć gniazdo czapli i podebrać cenne jaja.

Wcześniejsze obawy, że nie znajdzie tego, czego szukał, przerodziły się w strach o własne bezpieczeństwo. Musiał nie tylko zlokalizować gniazdo, ale wydostać się stąd i przejść obok miejsca, gdzie przed chwilą kraby rozszarpywały bezbronne zwierzę. Wydmuchując olbrzymie obłoki duszącego dymu, zastanawiał się nad swoją niełatwą sytuacją. Mógł spokojnie zawró-

11

cić, wymeldować się z hotelu Bridges i ruszyć do Londynu. Wystarczyłby jeden telefon do Spurriera i informacja, że nie znalazł gniazda czapli. Mógł też pojechać na północ, szukać na przykład rybołowców na Beauły Firth. Jednak pieniądze były dla niego najsilniejszą motywacją. Ike próbował na zimno ocenić, na ile sytuacja jest niebezpieczna. Pomyślał o rekinach, które są uważane za bardzo niebezpieczne, a w gruncie rzeczy rzadko atakują ludzi. Zwłaszcza, jeżeli weźmie się pod uwagę na przykład liczbę ofiar w wypadkach samochodowych.

Ike naliczył tylko trzydzieści krabów i nabrał pewności, że to nic strasznego wobec niebezpieczeństw otaczających go na co dzień. Ponadto Wash to olbrzymi teren i szansa powrotu krabów w dokładnie to samo miejsce była prawie żadna. Ike Ballinger przekonał sam siebie, że powinien zostać i poszukać drogocennych jaj czapli.

To był długi, męczący, gorący dzień. Komary atakowały wściekle, rzucając się całymi chmarami na nieosłonięte dłonie i twarz. Słońce niedawno schowało się za zachodnim horyzontem, a czerwona łuna, jaką po sobie zostawiło, zapowiadała kolejne dni żaru i gorączki. Ballinger znowu nabił fajkę. Smak palonego tytoniu powoli zaczynał mu brzydnąć i musiał wreszcie zacząć coś robić. Bezczynność była w tej sytuacji najgorsza. Huczące przed chwilą wszelkimi odgłosami mokradła, teraz sprawiały wrażenie wymarłych. Jakby wszystkie żyjące na nich istoty wyczuły obecność krabów i uciekły przerażone.

Ciemności zapadały powoli; niebo zmieniało się z

12

czerwonawego w granatowe. Od strony pól dolatywały co chwilę mewy, ale, jak zauważył Ballinger, żadna z nich nawet nie próbowała wylądować w pobliżu Holbeach St. Matthew!

Wreszcie Ike doczekał się samca czapli. Ptak leciał cicho i spokojnie, tuż nad ziemią. Gdyby Ike nie patrzył akurat w tamtą stronę, na pewno by go nie zauważył. Przypominał dzięcioła albo puszczyka, ale był dużo większy i o wiele zwinniejszy. Ike Ballinger był pewien, że to "jego" ptak.

Samiec wylądował. Przez chwilę jeszcze był widoczny i nagle jakby zapadł się pod ziemię. Ballinger zerwał się. Próbował szybko określić położenie. Obliczył, że gniazdo powinno znajdować się naprzeciwko ujścia potoku, dokładnie tam, gdzie zaczyna się bagno. Szedł szybko, pewnie i prawie bez wysiłku. Wędrówka przez mokradła nie sprawiała mu żadnych trudności. Na nogach miał wysokie, nieprzemakalne buty. Upewnił się, czy nie zgubił latarki. Czas uciekał, szybko robiło się ciemno.

Doszedł do ściany trzcin i skierował się tam, gdzie powinno znajdować się gniazdo. Rozchlapując dookoła mętną wodę, przedzierał się przez trzciny, które uderzały go po twarzy. Z trudem torował sobie drogę. Zapadał zmierzch. Włączył latarkę i snop światła odbił się od zielonej ściany trzcin i sitowia. Ike poczuł, że jest w potrzasku. Wzdrygnął się. Nie mógł przestać myśleć o tych cholernych krabach. "Sukinsyny! Od-rzynają jedną nogę, potem drugą i zżerają bebechy, jakby to była potrawka z kurczaka albo spaghetti

13

bolognese". Zatrzymał się. Nasłuchiwał. Próbował się uspokoić.

Słyszał bicie własnego serca i przyspieszony oddech. Zmęczył się. Bał się, że czaple usłyszą go i samiec może odlecieć, ale samica powinna zostać. Instynkt macierzyński posiadają wszystkie gatunki. Właściwie niewiele wiedział o zwyczajach czapli. Nikt chyba nie wiedział wszystkiego tak naprawdę. Ptak mógł wylądować parędziesiąt metrów od gniazda, a udawał, że jest tuż przy nim. Tym manewrem wyprowadzi w pole każdego. Tak na przykład robią czajki. Jeżeli samiec czapli zrobi to samo, Ballinger będzie krążył po mokradłach jeszcze przez wiele godzin.

To musiało być gdzieś niedaleko... Oświetlił latarką teren wokoło siebie. Ciemnozielone poszycie denerwowało go już, tak jak denerwowała go gruba, śmierdząca łata Everglades'a i te cholerne komary. Cięły jak nawiedzone.

Pieniądze dla Spurriera nie grały żadnej roli. Zupełnie odwrotnie było z Ike'm Ballingerem. Pieniądze były Jego bogiem, jedyną rzeczą, którą uwielbiał.

Coś nagle poruszyło się i zakotłowało. Odwrócił się, zaświecił latarką, ale niczego nie zobaczył. Szukał metr po metrze w lewą stronę i dookoła.

Nagle Ike zamarł. Tym razem na pewno się nie mylił - to był ten straszny dźwięk. Przepychające się cielska tratowały i wgniatały w błoto łodygi trzcin. Szły w tę stronę.

KLIK-KLIK-KLIK.

Ike natychmiast zapomniał o czaplach. Nie miał żadnych wątpliwości. Niesamowite istoty zbliżały się.

14

Szły właśnie tu, gdzie drżała przerażona, zesztywniała ze strachu ofiara, szły po to, żeby pochwycić Ike'a. Kraby-olbrzymy były tutaj, w trzcinach!

Ike odwrócił się. Biegł, potykając się o własne nogi, obute w za duże, długie, nieprzemakalne buciory. Pokrwawionymi dłońmi z trudnością rozchylał twarde łodygi. Czuł ciepłą, spływającą po palcach krew. Upadł. Stęchła, błotnista woda bryznęła mu w twarz, ale nawet nie poczuł jej smaku. Świszczący oddech dawał znak, że płuca nie przyzwyczajone do takich ćwiczeń, więcej wysiłku nie zniosą. Dookoła panowała cisza. Zastanawiał się, gdzie podziały się kraby, czy zostały w tyle, a może w ogóle nie wiedziały, że tu jest?

Wiedział, że za chwilę powinien znaleźć się na otwartej przestrzeni i wyjść na mokradła. Był pewien, że przebiegł już co najmniej dwieście metrów. I nagle zdał sobie sprawę z fatalnej pomyłki. Ogarnęło go przerażenie. Pomylił kierunek, pobiegł w zupełnie inną stronę, a teraz uświadomił sobie, że zgubił się w gąszczu trzcinowego lasu.

Bezsilny jęk rozdarł mu pierś. Wiedział, że zdany jest teraz na ślepy los. Tylko przez chwilę miał cień nadziei, że może... Trzciny nagle zniknęły i Ike pomyślał, że znalazł się na mokradłach. Niestety. Przed nim w świetle latarki błyskały głębokie wody rozlewiska.

Otoczyły go miriady czerwonych, świecących oczu. Nieodgadnione maski. Gęby skorupiaków. Czuł jakieś koszmarne podniecenie. Za nim rozległ się plusk. Kraby okrążały Ike'a. Był w potrzasku.

Strach paraliżował go. Kiedy kraby bezgłośnie zacieśniały koło, Ike zaczął się śmiać histerycznie i

15

nawet nie próbował uciekać. Największy z krabów podszedł bliżej.

Szczypce wyciągnęły się w kierunku Ballingera, chwyciły go za nadgarstek i odcięły z taką łatwością z jaką sekator ścina chore listki róży. Krew trysnęła z kikuta szkarłatnym strumieniem. Niczym drogie wino tryskała w wykrzywioną, odrażającą czeluść szczęk.

W jakiś sposób Ballinger utrzymał się na nogach, nawet wtedy, kiedy jego druga dłoń spadła z pluskiem do wody. Ciągle się śmiał. Po chwilt na jego twarzy pojawił się grymas bólu, kiedy ostre jak brzytwa szczypce rozorały mu klatkę piersiową i brzuch aż do genitaliów. Wnętrzności miękko wypłynęły na ziemię. Upadłby teraz z pewnością, gdyby nie to, że jeden z tych potworów podtrzymywał go. Przewiercił szczypcami, a potem podniósł do góry drżące, konwulsyjnie drgające ciało, jakby składał je kapłanom w ofierze.

Kraby ruszyły. Bezlitośnie rozdzierały ludzkie ciało, masakrowały, targały je na wszystkie strony, walczyły między sobą o ochłapy, zamieniając je w purpurową, bezkształtną miazgę, barwiącą przybrzeżne wody rozlewiska. Po dwóch minutach było po wszystkim. Kilka skorupiaków próbowało wydrapywać jakieś resztki z mułu.

Po chwili cisza otuliła groteskowe i groźne kształty tłoczące się na niewielkiej polance pośród kępy trzcin. Kraby były nareszcie syte i zadowolone. Potwory wlepiały teraz oczy w najważniejszego z nich nie mogąc ruszyć się stamtąd, zanim on się nie ruszy. Król rządził swoimi podwładnymi okrutnie i bezwzględnie. Wymagał posłuszeństwa i egzekwował je. Gdyby nie

16

jego nieprzeciętne zdolności, ten wynaturzony gatunek na pewno nie przetrwałby zagłady, jaką próbowali zgotować ludzie. Dzięki niemu kraby-giganty żyły, rozmnażały się i było ich coraz więcej. Teraz nadeszła godzina zemsty. Tak powiedział im Wielki.

Wells-next-the-Sea, jakiś czas temu, było cudownym, malowniczym miejscem dla wędkarzy. Teraz zaśmiecone przez cywilizację lat sześćdziesiątych, stało się betonową pustynią. Klejnot natury zniszczyły rozrastające się osiedla, brzydkie, nowoczesne budownictwo i ta bezsensowna arkada, służąca właściwie tylko rowerzystom i gówniarzom jeżdżącym na skate-boardach w godzinach szczytu. Stare, piękne Wells walczyło jednak o przetrwanie, o utrzymanie dziedzictwa. Szerokie, połyskujące złotym piaskiem plaże rozciągały się aż do Holkham. Wysokie sosny parawanem z grubych pni i rozłożystych koron osłaniały leżące tuż przy plażach plackowate parkingi.

Ludzie walili tutaj ze wszystkich stron - właśnie rozpoczynał się szczyt wakacyjnych przyjazdów. Pola namiotowe i parkingi pękały w szwach. Ci, którzy pamiętali dawne Wells, wylegiwali się teraz w słońcu, tęsknie wzdychając i wspominając. Ruch uliczny ciągle się wzmagał. Do południa najwięcej samochodów przyjechało od strony Fakenham, Burnham i Shering-ham. Cromer i Hunstanton były okropnie zatłoczone. Rozleniwieni wakacjami turyści rozłazili się na wszystkie strony, ale w końcu i tak< obierali jeden kierunek:

Wells-next-the- Sea.

Jeszcze o czwartej po południu plaża huczała kar-

17

nawałowym nastrojem; na wielobarwnych leżakach wylegiwały się brązowe, opalone ciała, parawany miały chronić przed słońcem i ciekawskimi spojrzeniami, starsze panie odpoczywały w koszach, dzieci szalały w wodzie na materacach. Ci, którzy jeszcze byli w pełni sił, grali w piłkę nożną lub krykieta. Pobyt nad morzem miał swój urok; kąpiele w morzu, pływanie na pontonach i wszelkiej maści łódkach, rodzice machali wiosłami imponując swoim pociechom, lepsi pływacy wyruszali daleko w morze, na głęboką wodę, nie mogąc sobie odmówić przyjemności relaksu w kuszącej, chłodnej, połyskującej, granatowej wodzie.

Lorna Watson rozglądała się dookoła z miną pewną siebie. Zwracała na siebie uwagę. Nic dziwnego. Była bardzo zgrabna, kostium bikini podkreślał perfekcyjnie smukłe ciało. Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby to naprawdę był powód zainteresowania, ale niestety - towarzystwo patrzyło również na trzyletniego chłopca, który nieśmiało siusiał na stopy w dołku wygrzebanym nieopodal ręcznika, na którym leżała. Przecież nie mogą nic wiedzieć, trzysta kilometrów od domu, między setkami obcych ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o Łomie Watson. Prawdopodobnie nikt nie zwrócił na nią specjalnej uwagi, tylko natrętne sumienie robi jej kawały. "Jesteś panną z dzieckiem! Masz dzieciaka, który jest i na zawsze pozostanie bękartem!"

Westchnęła ciężko. Jakże nienawidziła siebie za to. Rodney nosił znamię, którego nie pozbędzie się do końca swoich dni. "Jesteś bękartem, Rodney'u Wat-sonie. Kim jest twój ojciec? Jakimś włoskim kelnerem,

18

który pieprzył twoją matkę w hotelu, w którym znalazła pracę w czasie wakacji. A potem zwiał najbliższym samolotem do domu, kiedy tylko dowiedział się o dziecku. Twoja matka tak na dobrą sprawę, Rodneyu, należała do wszystkich. Jesteś po prostu, biednym bękartem, który na nieszczęście został spłodzony przez playboya w hotelowej liberii i nimfomankę" - z żalem i wściekłością myślała Lorna.

Zacisnęła w pięści garść piachu. Miała wielką ochotę rzucić nim w otaczających ją ludzi. Jakaś panienka obok, pochłonięta lekturą taniego, idiotycznego kobiecego magazynu, śledziła linijki czarnych liter. Może to była opowieść o jakiejś nieszczęsnej dziewuszce, która w chwili uniesienia rozwarła nogi, a potem musiała za to zapłacić urodzeniem bękarta. Publika lubi historyjki o tych, których tak łatwo można napiętnować i zabawiać się ich kosztem. Tak zwane dobrze wychowane panienki zaśmiewają się z tych biednych, głupich, które płacą bękartami za swoje błędy.

Lorna odwróciła się, spojrzała uważnie dookoła. Nikt na nią nie patrzył. Wszyscy zajęci byli swoimi sprawami, ale była pewna, że kiedy się tylko położy, znowu zaczną się na nią gapić.

Oczy Lorny zaszły łzami. Marzyła o miejscu, gdzie mogłaby się z Rodneyem ukryć. Spojrzała w stronę brzegu i serce na chwilę przestało jej bić. Malca nie było tam, gdzie się go spodziewała. W sekundę później odnalazła go i poczuła ogromną ulgę. Przezwyciężył swój lęk przed morzem i stał teraz po uda w wodzie. Kilkoro starszych dzieci, dziewięciolatków, bawiło się nadmuchiwaną tratwą; jeden z nich trzymał tratwę, a

19

drugi próbował nakłonić malca, by usadowił się na niej.

- Nie! Rodney! - krzyknęła Lorna, ale jej głos zginął w plażowym hałasie. - Nie siadaj na tę tratwę, to niebezpieczne! Może odpłynąć daleko w morze...

Ale Rodney był już na tratwie i płonął ze szczęścia i rozkoszy. Tratwa kołysała się łagodnie z boku na bok. Mały trzymał się mocno. I wtedy starsi chłopcy popchnęli tratwę tak, że natychmiast znalazła się kilka metrów od brzegu, na głębszej wodzie. Chłopcy obserwowali to ze spokojem.

- O nie! Niech ktoś złapie tę tratwę. Tam jest moje dziecko! - Nikt nie słyszał jej wołania. Nikogo nie interesowała panna z dzieckiem, krzycząca na brzegu o ratunek dla zagrożonego bękarta. Wydawało się, że albo tratwa nabiera prędkości i szybko oddala się od brzegu, albo to Lorna rusza się powoli jak na zwol-niomym filmie. Biegła, ale morze było ciągle daleko. Wieki upłynęły, zanim poczuła na spieczonych wargach bryzgi słonej wody. Krzyczała, ale nikt z gapiących się ludzi nie miał zamiaru ruszyć z pomocą.

Tratwa odpływała coraz dalej. Rodney nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, cały czas siedział mrucząc z zadowolenia. Po prawej stronie przepłynął jakiś mężczyzna, ale nawet nie wyciągnął ręki, żeby zatrzymać "mały okręt". Lorna biegła, zmagała się z wodą, sięgającą jej już powyżej pasa. I wtedy zdała sobie sprawę z okropnej rzeczy - nie umiała pływać! Nagle ogarnęła ją bezradność. Jej dziecko odpływało coraz dalej, mogło w każdej chwili zsunąć się do wody

20

i utonąć, a nikt nawet nie ruszył palcem, żeby je ocalić. Ponieważ był bękartem!

Tym razem jej krzyk wybił się ponad śmiechy i plażowy jazgot, wszystkie głowy odwróciły się najpierw w jej stronę, potem w stronę odpływającej tratwy. Raz po raz tratwa znikała pod wodą; wyraźnie coś ją ciągnęło, coś, co znajdowało się pod powierzchnią. Przerażone dziecko z trudem walczyło o utrzymanie się na śliskim pokładzie.

Lorna Watson histerycznie krzyczała. W kilka sekund później wszyscy na plaży wrzeszczeli jak opętani. Kąpiący się wybiegali z wody przerażeni. Olbrzymie, potworne istoty pojawiły się nagle, jakby eksplodowały na małej, lekkiej fali. Płynęły tyralierą od wejścia do portu w kierunku łach Holkham. Inwazja była tak wspaniale obmyślona, że setki kąpiących się nie miały szans powrotu na plażę, kiedy tylko załamały się skrzydła tyraliery. Wszystko odbyło się w niewiarygodnie szybkim tempie. Kraby wielkości plażowych osiołków, o małych, świecących złowrogo w jasnym słońcu oczkach, cięły i rozpruwały ostrymi jak brzytwy szczypcami swoje ofiary, zostawiając krwawy ślad i koszmarnie zmasakrowane ciała. Purpurowe, gęste jak oliwa fale uderzały leniwie o brzeg.

Loma bała się tylko o Rodneya. Nie martwiła się tym, że nie potrafi pływać. Jeśli będzie trzeba, gotowa jest zginąć, żeby tylko móc uratować syna. Sparaliżowany strachem umysł dręczyła myśl, że musi odciągnąć swoje dziecko w bezpieczne miejsce. Szła przed siebie, spieniona woda sięgała jej do szyi. Nie słyszała już wrzasków przerażenia i bólu.

Nagle zobaczyła Rodneya. Wyskoczył ponad po-

21

wierzchnie wody, wijąc się jak żywa krewetka nadziana na patyczek. Był zakleszczony w przerażających szczypcach wielkiego kraba, o wiele większego od tych, które atakowały innych ludzi. Uścisk był coraz mocniejszy, wcinał się w kruche, dziecięce ciało, rozszarpywał je, a strugi jasnoczerwonej krwi bryzgały fontannami na wszystkie strony.

Lorna zamarła. Patrzyła na małą, wykrzywioną potwornym bólem i agonią twarzyczkę oraz spuchnięte, nabiegłe krwią oczy małego, które po chwili pękły jak przekłute bańki mydlane. Pozbawiony nóg tułów wpadł do wody, a dolna część ciała Rodneya poniesiona została potężnymi szczypcami do wielkiej, nienasyconej gęby skorupiaka.

Świat Lorny Watson umarł w ciągu tych kilkunastu sekund. Bała się bólu, ale to nie miało już znaczenia. Nic nie było już ważne. Dopadły ją kraby. Jeden pociągnął ją pod powierzchnię wody w ciemnozieloną pustkę, przesiąkniętą teraz szkarłatem krwi. Ohydna gęba zbliżyła się w śmiertelnym, krabim pocałunku. Potężnymi szczypcami rozszarpywał jej kształtne ciało, darł je na drobne pasy, skręcając się przy tym jakby przeżywał orgazm.

Umierała. Szkarłatne jęzory krwi rozciągnęły się we wszystkie strony, przesłaniając jej twarz i oślepiając. Piekło bólu pochłonęło jej ciało i przeżartą zepsuciem duszę.

Ci, którzy byli najbliżej miasta - dla własnego bezpieczeństwa - wspięli się na wydmy Holkham, albo poszli w kierunku portu w Wells i stamtąd patrzyli z niedowierzaniem na rzeź, na czerwone

22

plamy krwi, które zabarwiły złote piaski plaży. To był zorganizowany atak dzikich bestii, który przyniósł krew, ból i śmierć.

Bestie zwarły szeregi. Było ich około trzystu. Półkolem zapędzały do morza tych, którzy przeżyli. Krzycząca kobieta, trzymająca dwoje dzieci, nagle potknęła się i upadła. Zamknęła oczy, kiedy zasłonił ją potężny cień. Tylko jedno uderzenie zamieniło matkę i jej dzieci w tryskającą krwią miazgę. Armia szła w stronę oceanu. Dokładnie obliczony, precyzyjny, mający na celu zagładę atak, nie pozostawiał żadnych szans na stawianie oporu.

Nikt, kto dostał się do straszliwego kręgu - nie ocalał. Kilkoro ludzi próbowało uciec do wody i jakoś dopłynąć w bezpieczne miejsce, ale natychmiast zostało złapanych przez ukryte pod powierzchnią wody czyhające kraby. Pozbawione tożsamości, zmasakrowane, na pół zjedzone ciała kołysząc się na wodzie płynęły w morze.

Przyleciały mewy, śmieciarze morza, padlinożercy. Rzuciły się na pływające szczątki, bijąc się między sobą, wrzeszcząc i-trzepocząc skrzydłami. Nie śmiały jednak usiąść na powierzchni, podlatywały tylko i uciekały, by za chwilę wrócić. Bardzo chciały sfrunąć na pływające pod nimi "jedzenie", ale wiedziały, że kraby ciągle czyhają, ukryte tuż pod powierzchnią. Od czasu do czasu, leniwie i powoli szczypce wychylały się i wciągały pod wodę którąś z nieszczęsnych ofiar, by zrobić sobie solidny obiad.

Dopiero kiedy słońce zaczęło powoli znikać za horyzontem, głodne mewy mogły rzucić się na trupy.

23

Białe, pierzaste, uderzały z powietrza do przesiąkniętego krwią oceanu, a ostre dzioby wyrywały strzępy mięsa z ludzkich szczątków. Zmrok przykrywał wszystko i niby dym zasnuwał przerażający widok po zaciętej bitwie. Kiedy ściemniło się już na dobre, ptaki odleciały w głąb lądu, w poszukiwaniu jakiegoś spokojnego miejsca na nocleg, gdzieś nad brzegiem stawu albo jeziora, które nie kryje na swoich błotnistych brzegach żadnych przerażających tajemnic. Nieskończone kolumny pierzastych drapieżców, mknęły bez charakterystycznego dla nich jazgotu. Słychać były tylko szum tysięcy skrzydeł. Ptaki też były przerażone.

 

 

Rozdział drugi

 

 

Olbrzymi korek tamował ruch po obu stronach zwodzonego mostu Sutton. Rzędy zapalonych świateł w samochodach przypominały pałające wściekłością oczy. Nocni wędrowcy zostali nieoczekiwanie zatrzymam w drodze z King's Lynn i Spadling. Ludzie wychodzili z samochodów by spojrzeć w dół, na kłębiącą się rzekę Nene. Małe łódki kotwiczące przy niskich kejach kołysały się na wzburzonej fali. Ciemna sylwetka wolno płynęła w górę rzeki. Statek głośno obwieszczał swoje istnienie całej okolicy i zacumowanym przy nabrzeżach innym jednostkom. Świat na chwilę zamarł.

Podniesiony most wyglądał jak miecz w rękach poddanego, który oddaje honory swemu władcy.

- Do kurwy nędzy! Jak długo to jeszcze ma trwać? - Wyglądający na wędrownego handlarza, niski człowiek w białej koszuli i krawacie wysiadł z wyładowanego przeróżnymi klamotamf' Forda Escorta. Nie łudził się, że ktoś mu odpowie, ale denerwowało go, że inni ludzie nie okazywali żadnego zniecierpliwienia. Mało tego! Wyglądali na zadowolonych. Jak dzieci gapili się na to cholerne, przepływające pod mostem pudło. Mężczyzna wzdychając spojrzał nerwowo na zegarek. Doskonale wiedział, że jest 23.40, bo sprawdzał parę sekund temu. Śpieszył się bardzo i nie mógł czekać.

25

Zawrócił do samochodu. Nerwowo przetrząsał kieszenie, szukając papierosów. Gdzieś tutaj musiały być, przecież dopiero co zaczął nową paczkę. Nagłe uderzenie i łomot rozrywanego metalu wstrząsnęły mostem.

- O Jezu! Ten pieprzony statek wlazł na mieliznę! Wszystko było dokładnie oświetlone. Zdawało się, że to jakieś makabryczne przedstawienie teatralne. Sparaliżowana, oniemiała publiczność obserwowała to, co działo się na dole. To okrutne widowisko było tak nieprawdopodobne, że nikt w pierwszej chwili nie poczuł się zagrożony. Dopiero po jakimś czasie, ktoś wykrzyknął ochryple:

- Ten kurewski most się przewraca! Boże Wszechmogący! Kraby!

Kilka osób rzuciło się do ucieczki, pozostali skamienieli z przerażenia: nikt nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Potężna konstrukcja, drżąc pochylała się coraz bardziej. Rozległ się okropny chrzęst i zgrzyt żelaza. Most gwałtownie przechylił się na bok. Małe figurki na statku znieruchomiały z przerażenia. Po chwili niektórzy z pasażerów zaczęli skakać w nurt rzeki, szukając ratunku przed walącymi się na nich tysiącami ton metalu i betonu.

Nagle wstrząs! Runęło przęsło łamiąc statek na pół. Wielka fala wyrzuciła wysoko w powietrze część wraku, pogrążając w topieli załogę. Światła kontrolne i reflektory zgasły, zanurzając wszystko w ciemności. Zupełnie tak, jakby w telewizorze wysiadła wizja, a fonia działała bez zarzutu.

Pasażerowie samochodów zaczęli krzyczeć. Widzie-

26

li kraby, widzieli co się dzieje tam na dole, niektórzy słyszeli już o rzezi w Wells-next-the-Sea. Ci członkowie załogi, którzy przeżyli uderzenie walącego się mostu - albo utonęli, albo zostali pożarci przez ogromne, przerażające bestie. Nic nie mogło ich uratować. Nikt nawet nie próbował.

Nocne powietrze wypełnił trzask łamanych kości, zgrzytanie i jakiś niesamowity klekot. Zwodzony most stał się olbrzymią gilotyną.

W końcu zapadła cisza, przerywana sygnałem pierwszego ambulansu.

Przez te ostatnie kilka lat profesor Cliff Davenport postarzał się trochę. Przybyły mu ze dwa nowe pasma siwizny w rzednących, ciemnych włosach i sporo zmarszczek na pociągłej, bladej twarzy. Ale jego szczupła, zwinna sylwetka nie zmieniła się ani trochę od czasów słynnej "bitwy" pod Barmouth.

Odłożył właśnie słuchawkę telefonu w swym małym mieszkaniu-pracowni w West Hampstead i ciężko westchnął. Ten moment musiał w końcu nadejść. Czekał na to dzień w dzień od powrotu z Wyspy Haymana. Nagle usłyszał kroki w korytarzu i odgłos otwieranych drzwi. Zamknął oczy. Przypomniał sobie ciemnowłosą, śliczną, niewysoką dziewczynę, zadumany wyraz jej twarzy i ten sok pomidorowy, który z taką ochotą piła na farmie w Lianbedr. Tam wszystko się zaczęło. Nieprzerwany strumień krwi, rzezie.

Ta sama dziewczyna stała teraz za nim i czekała na potwierdzenie jej najgorszych obaw. Oboje zrywali się w nocy przerażeni dźwiękiem telefonu, a potem nawzajem przekonywali się, że to tylko sen. Raz już ten

27

koszmar okazał się prawdą i Cliff musiał ruszać na drugi kraniec świata, żeby walczyć ze swoim śmiertelnym wrogiem w egzotycznej krainie Wielkiej Rafy Koralowej.

- Więc... -jej głos drżał.- Gdzie są tym razem, Cliff?

- Na wschodnim wybrzeżu - powiedział, odwracając się do niej. Widział jak drżała. - Zaczęły od Wash i przeszły wzdłuż całego wybrzeża aż do Wells-next-the-Sea. Najprawdopodobniej wczoraj, późnym wieczorem, był pierwszy atak. Gdybyśmy mieli włączone radio albo telewizor, wiedzielibyśmy co jest grane. To był Grisedale.

- Wiem. Och, Cliff, czy tym razem nie poradzą sobie bez ciebie? Do cholery! Zrobiłeś już swoje! Już cię nie potrzebują! To robota dla uzbrojonych oddziałów. Niech spróbują znowu środków chemicznych....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin