Kotowski Krzysztof - Ultra 01 - Zygzak.pdf

(823 KB) Pobierz
Krzysztof Kotowski
Zygzak
2003
Wydanie polskie
Data wydania:
2003
Projekt okładki:
Maciej Rutkowski
Zdjęcie na okładce:
Agencja Fotograficzna BE&W
Wydawca:
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul.
Żmigrodzka
41/49, 60-171 Poznań
teł. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
ISBN 83-7301-315-6
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Dla Elżbiety i Emilii
ROZDZIAŁ 1
Twarz senatora Piotra Kamińskiego jak zwykle wyrażała spokój. Tak naprawdę prawie
każdy, kto miał okazję spotkać senatora, odnosił wrażenie,
że
ma do czynienia z oazą
spokoju.
Słowo „prawie” jest tu o tyle istotne, o ile ważną w
życiu
Kamińskiego postacią – wciąż,
niestety – był jego najzacieklejszy przeciwnik polityczny Paweł Gurdoł, poseł zresztą.
Słynne kłótnie Piotra i Pawła wywoływały rozbawienie dziennikarzy i przyciągały
wyborców do telewizorów skuteczniej niż brazylijskie seriale. Z obu powodów panowie
szybko stali się częstymi gośćmi przy Woronicza 17 w Warszawie oraz, jak nietrudno
zgadnąć, w mnóstwie prywatnych stacji telewizyjnych i radiowych.
Już sam ich widok, siedzących naprzeciwko siebie, gwarantował wydawcom
programowym kasowe widowisko. Sucha, drobna twarz pięćdziesięcioletniego Gurdoła, o
nieprawdopodobnych możliwościach mimicznych, zdradzająca neurotyczną wręcz potrzebę
parcia w konflikt, a naprzeciwko niej – posągowe oblicze o kilka lat starszego Kamińskiego.
Posiwiałe, choć gęste włosy, zadbane, również szpakowate wąsy, bystry wzrok.
Oczywiście jasne było,
że
prędzej czy później „rozmowy” te będą nieuchronnie zmierzać
ku otwartej i zażartej bitwie o wrogie postawy wobec Kościoła, tak zwane wartości rodzinne,
aborcję i wychowanie chrześcijańskie. Czyli o to wszystko, o czym społeczeństwo słyszało
już tysiące razy i jak niezbicie wykazały badania, dyskusji na ten temat miało serdecznie
dość. To powodowało,
że
Kamiński i Gurdoł pozostawali lekko za peletonem, ale właśnie im,
jedynym chyba na scenie politycznej, wciąż jeszcze wybaczano te „ekscesy”, dzięki czemu
mogli konsekwentnie trzymać się swoich ról. Ponownie sprawdzała się stara prawda,
że
ulubioną rozrywką polskiego społeczeństwa jest permanentne wkurzanie się przed
telewizorem.
Inna sprawa,
że
fanatyczny i agresywny ton, jakim przemawiał Gurdoł, mógł
wyprowadzić z równowagi samego Jezusa Chrystusa, z czego zdawali sobie sprawę nawet
koledzy partyjni posła. W przewrotny sposób uspokajało to senatora Kamińskiego,
usprawiedliwiało bowiem ogromną dawkę adrenaliny w jego krwi w czasie tych spotkań.
Ekstremalnie prawicowego typu myślenia Pawła Gurdoła nijak nie dało się zreformować
liberalną retoryką Kamińskiego, co napawało brać dziennikarską nadzieją
że
ten pełen
kolorytu serial z posłem i senatorem w rolach głównych nigdy się nie skończy. Swoją drogą
ciekawe,
że
Gurdoł nie obrał sobie za ulubionego przeciwnika kogoś z klasycznej lewicy,
tylko centrowego polityka z partii liberalnej.
Tego dnia jednak senator miał znacznie większy problem niż pyskówka w telewizji.
– Do cholery! – mruknął do siebie i przygryzł nerwowo wargi.
Mimo
że
robił to już dzisiaj dziesiątki razy, ponownie spojrzał na teczkę, która
spoczywała na fotelu pasażera jego toyoty.
Samochód lekko szarpnął, więc silniej chwycił kierownicę. Był dobrym kierowcą.
Prowadził pewnie i spokojnie. Stara, wysłużona corolla miewała grymasy, ale raczej nie
zawodziła. Lubił ten wóz i nie zamierzał go sprzedawać. Senator często przywiązywał się do
przedmiotów ze swego otoczenia. Z samochodami było podobnie. Wyglądało na to,
że
będzie
to kolejne auto Piotra Kamińskiego, które wyzionie ducha, dostojnie rozsypując się w jego
garażu, nie poznawszy drugiego właściciela.
Ulice
świeciły
pustkami, co nie było niczym dziwnym, zwłaszcza
że
właśnie minęła
druga w nocy. Nastrój opustoszałej stolicy wzmagał co prawda delikatnie niepokój senatora,
ale jego twarz nie zdradzała niczego niezwykłego. Przemęczenie widoczne w oczach polityka
mogło być równie dobrze skutkiem pobytu na przydługim raucie o niekoniecznie
fascynującym przebiegu.
Prawda jednak była taka,
że
najzwyczajniej w
świecie
się bał. I choć ten nieznośny
niepokój, który niczym mały, ale niezwykle uparty krasnoludek wędrował od
żołądka
aż po
samo gardło i z powrotem, nie dawał o sobie zapomnieć, na twarzy senator zachowywał
jeszcze pozory niezmiennego opanowania.
Kaszlnął nerwowo. Mdłości zaczęły przybierać na sile, więc szybko opuścił szybę.
Wiosenne powietrze uderzyło go w twarz i przyniosło chwilową ulgę.
Minął właśnie „błękitny wieżowiec” na placu Bankowym, przeciął aleję Solidarności i
wjechał w ulicę Andersa. Zwolnił, aby wytrzeć boczne lusterko. Zrobił to bardziej dla
opanowania nerwów niż ze względu na lepszą widoczność. Przy okazji rozejrzał się uważnie,
dzięki czemu dostrzegł czarnego volkswagena golfa, który pojawił się za nim właściwie nie
wiadomo skąd.
Z braku zajęcia zainteresował się chwilowym towarzyszem. Za kierownicą golfa tkwił
niewielki człowieczek, raczej w okularach, ale senator nie był tego pewien.
Światła
samochodu zbyt go oślepiały.
Myśl, która właśnie wpadła mu do głowy, wydawała się dość głupia, ale mimo wszystko
postanowił skręcić kilka razy bez ostrzeżenia w małe uliczki. Ponownie zerknął w lusterko i
wolno wypuścił powietrze z płuc. Golf zniknął.
– Cholera! – wyrwało mu się ponownie, gdy dojrzał niewidoczną z daleka na tle
ciemnego asfaltu sporą kałużę.
Corolla wpadła w lekki poślizg, ale
łatwo
dał sobie z tym radę. Po chwili wrócił na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin