Graham Masterton - Śmiertelne Sny.doc

(1690 KB) Pobierz
Graham Masterton

Graham Masterton

 

Śmiertelne sny

 

Przełożył Aleksander Sudak

Tytuł oryginału: DEATH DREAM

Ilustracja na okładce: NORMA

Redakcja: BOGUSŁAW JUSIAK

Redakcja techniczna: GRZEGORZ MAŁECKI

Copyright (c) 1988 by Graham Masterton

For the Polish edition copyright (c) 1993 by Wydawnictwo AMBER

ISBN 83-7082-024-7

REPRO-CENTRUM Sp. z o.o. Poznań 1993. Wydanie I

Fotoskład: 7. P Akapit. Poznań

Druk i oprawa Biał. Zakt. Graf

1

lohn spostrzegł zadrapania wkrótce po tym, jak Lenny ułożył się do snu. Sześć

głębokich równoległych nacięć w kwiecistej tapecie na korytarzu, nieco nad

głową, sięgało głęboko w tynk. Wąskie, w kształcie litery V, wyglądały jak ślady

po nożu do linoleum czy dłucie o bardzo cienkim ostrzu.

- Niech to diabli! - zaklął, dotykając końcami palców porwanej tapety.

Gdy założono ją w ubiegłą środę, przez pięć minut pouczał Lenny'ego, jak należy

obchodzić się ze ścianami i świeżą białą farbą. Ten dom miał zapoczątkować nowy,

szczęśliwy rozdział ich życia; to, że Lenny zeszpecił go tak szybko, było czymś

równie zatrważającym, jak gdyby powiedział, iż nienawidzi Jennifer i nie chce z

nią mieszkać.

- Niech to diabli! - powtórzył.

Nacięcia były zbyt głębokie, by zrobiono je przypadkowo. Lenny nie puściłby aż

tak nieostrożnie samo-chodzika po torze wyścigowym wytyczonym przez kwieciste

desenie; nie rąbnąłby też tak gwałtownie swym ,,zamaskowanym robotem" o

wyimaginowaną

ścianę skalną. To było rozmyślne. Zaplanowane i wykonane z zimną krwią.

John westchnął głęboko i ruszył korytarzem, na którego końcu znajdowała się

sypialnia Lenny'ego. Było w niej gorąco i ciemno, pachniało nowym dywanem. Łóżko

chłopca stało w głębi pod ścianą. On sam leżał na plecach, z wypiekami na

policzkach, jedną ręką trzymając Gobota, którym bawił się tak długo, aż zmorzył

go sen. John stał nad łóżkiem, dopóki oczy nie przywykły do mroku.

Lenny miał dziewięć lat, co oznaczało, że był jeszcze na tyle młody, by zdobyć

się na prawdziwie ucieszne żarty, ale i wystarczająco dojrzały do wyrządzenia

poważnej szkody. Był kędzierzawym blondynkiem. Byłby śliczny, gdyby nie ten

szeroki, figlarny uśmiech od ucha do ucha. Tak bardzo przypominał matkę, że

Johnowi łzy szczypały kąciki oczu, nawet gdy nie myślał o Yirginii.

Lelly - tak nazywała go Yirginia, bo w ten sposób wymawiał swe imię, kiedy był

bardzo mały.

John pozwolił Lenny'emu rozpaczać po śmierci matki, tak jak pozwolił rozpaczać

sobie samemu. Niektórzy - a zwłaszcza jego własna matka - uważali, że pozwolił

Lenny"emu rozpaczać za długo. Osiemnaście ciężkich miesięcy. Napady złego

humoru, szaleństwa, niczym nie skrępowana furia. Kiedyś, gdy Lenny rozlał farbę

po całej szkole, John prawie uwierzył, że stracił również syna; uwierzył, że

przez resztę życia będzie krzyczał i kopał i nie zechce zrozumieć, iż ludzie

umierają, czy tego chcemy, czy nie, i że wśród nich znajdzie się również nasza

malka.

Próbował jednak być cierpliwy wobec Lenny'ego i prosił o to samo jego

nauczycieli i kolegów. Stopniowo zachowanie chłopca zaczęło się poprawiać. John

nigdy nie zapomni dnia, w którym syn wrócił ze szkoły, objął go za szyję i nie

powiedział ani słowa. Zrozumiał wtedy, że Lenny pogodził się wreszcie z utratą

matki.

Nie pozwalał teraz, by Lenny'emu wracał zły humor. Oczekiwał współpracy,

przyjaźni i zaufania. Pamięć miała trwać zawsze, lecz żałoba musiała się

skończyć; życie toczy się dalej. W maju znalazł sobie nową pracę jako szef

działu technicznego Philadelphia News i sprzedał stary dom w Newark. W końcu

października poznał Jennifer i wkrótce poprosił ją o rękę.

John zastanawiał się, czy Lenny mógłby czuć się dotknięty tym wszystkim i nic mu

nie powiedzieć. Może uważał, że sprzedając dom, w którym żyli razem, zmieniając

pracę i zakochując się w Jennifer, zdradził Yirginię i próbuje zatrzeć pamięć o

niej. No i nie chodziliby na cmentarz tak regularnie, jak zwykli to robić, gdy

mieszkali w Newark.

Może to właśnie wyrażały rysy na ścianie - niemy protest przeciw nowemu życiu.

Znak, że jeśli nawet John zapomniał już o Yirginii, to nie zapomniał o niej

Lenny.

Chłopiec zaczął lekko pochrapywać. Jego oczy przesuwały się pod powiekami. Śnił

o czymś. O baseballu? O ,,Star Trek"? O matce? John wciąż był zły, lecz nie

zamierzał wyrywać go ze snu.

Dobrze, młodzieńcze pomyślał. To może zaczekać do jutra, ale nie licz na

pobłażanie.

Cień Jennifer padł na drzwi. Szukała go.

- Czy wszystko w porządku? - szepnęła. - Zastanawiałam się, gdzie jesteś.

- W porządku. - John wyszedł na palcach z sypialni i zamknął drzwi. Ucałował

Jennifer w czoło. Wciąż ją kochał. To było to samo uczucie, jakim darzył ją od

początku ich znajomości. - Nieznośny bachor. Zniszczył tapetę. Widziałaś to? Mam

zamiar obedrzeć go jutro ze skóry. Czterdzieści pięć dolarów za rolkę, a ten ją

podarł.

Poprowadził ją z powrotem korytarzem i pokazał zadrapania. Na ich widok Jennifer

zmarszczyła brwi.

- Czy zrobił je Lenny? - Sięgnęła w górę i dotknęła ich. - Okropnie wysoko jak

na niego. Musiałby włożyć mnóstwo sił, by wyryć je tak głęboko.

- Za kogo ty się uważasz? Za Sherlocka Holmesa? Jennifer uśmiechnęła się i

obdarzyła go krótkim pocałunkiem.

- Nie gniewaj się na niego, John. Jestem pewna, że nie zrobił tego celowo.

- Nie celowo? Pół tuzina cholernych bruzd w ścianie? Zajęło mu to chyba cały

wieczór!

Zeszli po krętych schodach trzymając się poręczy wspartej na białych słupkach.

Korytarz i schody były wyłożone bladomorelowym dywanem, ściany zaś pokrywały

zielone i morelowe kwiaty.

- Nie miałby na to czasu - zauważyła Jennifer. ---Prawie cały wieczór grał ze

mną w "Trivial Pursuit", potem wykąpał się, zszedł na dół, zjadł kolację i

poszedł prosto do łóżka.

- Może zrobił to wczoraj wieczorem, a ja tego

wcześniej nie zauważyłem - mruknął John. - Chcesz drinka?

Jenniffer przeszła do salonu i usiadła.

- Wypiję martini, jeśli jeszcze masz.

John skierował się do barku. Na tacy czekał oziębiony szklany dzbanek. To był

obowiązek Jennifer; przyrządzała dzbanek martini, aby było gotowe, gdy wróci z

biura do domu.

- Przecież masz zapasową rolkę tapety, prawda? - powiedziała Jennifer. -

Mogłabym poprosić pana Kahna, by ją jutro położył.

John nalał drinki.

- Ach... nie jest to aż tak wielka szkoda. Ważne, że Lenny zrobił to rozmyślnie.

- Może on tego nie zrobił.

- Daj spokój. Ja tego nie zrobiłem, ani ty, więc kto?

- Nie unoś się - powiedziała Jennifer. - W końcu to tylko chłopiec.

John pociągnął łyk lodowatego dżinu i wzruszył ramionami. Potem usiadł na sofie

obok niej i pocałował ją.

- Mówiłem ci, że Arnie Walters myśli o kupnie jeepa? - spytał. - Chce przejechać

cały kraj, by odpowiedzieć na zew krwi.

- Arnie? W jeepie? Nie wyobrażam sobie.

- Bili Chapman powiedział, że Arnie nie potrafi odpowiedzieć nawet na

najprostsze pytanie, a cóż dopiero na zew krwi. Sięgnął za siebie po gazetę

leżącą na stole za sofą. Wygląda na to, że posuwają się do przodu 7. tym

remontem Annenbersi Center.

Jennifer uśmiechnęła się i patrzyła, jak wyjmował z kieszeni koszuli okulary.

Nie miała nic przeciw tym małym rytuałom jego powrotu z pracy, działały na nią

kojąco. Nie był typem człowieka, który pozwoliłby sobie spocząć na laurach.

Często niespodziewanie zabierał ją na obiad we dwoje lub pod działaniem chwili

porywał do doliny Brandywine lub nad Poco-nos, tak że z chęcią zezwalała mu na

wieczorny obrzęd nalewania martini, otwierania gazety, którą redagował przez

cały dzień, a do której nigdy nie miał czasu zajrzeć, wyciągania okularów i na

kwadrans lektury. Choć poznali się zaledwie dziewięć miesięcy temu, było im tak

dobrze i wygodnie, jak gdyby żyli ze sobą od lat. Brało się to po części stąd,

że oboje przywykli do towarzystwa drugiej osoby. Jennifer rozwiodła się przed

czterema laty ze swoim wykolejonym mężem Pete'em. Ale poza tym pasowali do

siebie. Oboje mieli po czterdzieści lat, wyglądali młodo jak na swój wiek, oboje

interesowali się muzyką i teatrem, dobrą kuchnią i sztuką. Od kiedy zaczęli się

spotykać, praktycznie zamieszkali w Filadelfijskim Muzeum Sztuki.

John był ciemnowłosym mężczyzną o krępej budowie ciała, za dużym nosie i

kwadratowej szczęce. Wyglądał bardziej na cieślę lub plantatora tytoniu niż na

pracownika gazety. Na komodzie leżała fotografia przedstawiająca go w koszuli i

drelichowym berecie i trzeba byłoby wybaczyć każdemu, kto wziąłby go za

wąskookiego mężczyznę z reklamy Camela, zapalającego rozżarzonym patyczkiem

papierosa.

Jennifer była bardzo szczupłą ciemna blondynka, o dużych szarozielonych oczach i

ustach, k loro

K)

zdaniem Johna -- wyglądały, jak gdyby całowały lub chwytały powietrze, lub też

robiły jedno i drugie. Kiedy John pojawił się pierwszy raz w Philadelphia News,

pracowała tam jako sekretarka; teraz prowadziła małą perfumerię zaraz za "Head

House Inn" na Society Hill.

Wyglądała i zachowywała się elegancko. To ona urządziła dom w białym i

brzoskwiniowym kolorze, zapełniła go antykami z ozdobnego orzecha i najbled-

szego dębu. Dla Johna było zagadką, dlaczego tak długo pozostawała żoną tego

nadętego, zblazowanego zera, jakim był Pete Marcowicz. Oczywiście, czuł się z

tego powodu zazdrosny, choć nie miał ochoty przyznawać się do tego.

Teraz żyli razem w wyremontowanym trzypiętrowym domu w stylu kolonialnym na

Trzeciej Ulicy, czując, że życie nagrodziło ich tak, jak na to zasługiwali.

Jedynym pragnieniem Johna było teraz posiadanie BMW 5 i zegarka marki Corum.

Gdy ścienny zegar w hallu wybił ósmą, Jennifer skończyła swe martini i

powiedziała:

- Zjadłbyś coś? Jest tylko sałatka z tuńczyka. Dbasz o moją linię?

Myślę o twoim przewodzie pokarmowym. - Jeśli będę częściej jadł tuńczyka, mój

przewód pokarmowy wkrótce upodobni się do przewodu Flip-pera.

Jennifer ściągnęła mu okulary.

- Flipper był delfinem, nie tuńczykiem. Zasiedii do kolacji w kuchni wyłożonej

kafelkami. luiMis i nalał do szklanek.

- Mam zamiar od następnego miesiąca sprzedawać kosmetyki dla mężczyzn -

powiedziała Jennifer. - Będzie to nowy, naturalny krem do pielęgnacji skóry dla

dżentelmenów w twoim wieku.

- Patrzysz na mnie tak, jakbyś myślała, że potrzebuję takiego kremu -

zaprotestował John.

- Każdy mężczyzna go potrzebuje - odparła z uśmiechem. - Woskujesz swój

samochód, pucujesz buty, malujesz kreozotem płot, czemu więc nie chcesz

poświęcić nawet dziesiątej części tych zabiegów swej twarzy?

- Myślę właśnie, jak głupio wyglądałbym z twarzą pokrytą kreozotem, to wszystko.

- Przyniosę ci kilka próbek - nalegała Jennifer. - Ogórkowy krem przeciw

zmarszczkom, balsam prze-piórczy i naprawdę fantastyczny płyn po goleniu.

John sięgał właśnie po siekaną cebulkę, gdy sufitem wstrząsnął ogłuszający huk,

po którym dobiegł odgłos tłukącego się szkła. Huk był tak głośny, że przez jedną

straszliwą chwilę pomyślał, że cały dom wali im się na głowy.

- Co to było, do diabła?! - wykrzyknął.

- Mój Boże - powiedziała Jennifer, blada jak ściana. - Wygląda na to, że zerwał

się dach.

John popędził przez hali i wspiął się na schody. Kiedy remontowali dom, z

górnego piętra usunęli trzy ściany, aby wybudować salę gimnastyczną i łazienkę.

Był przekonany, że znajdzie zawalone stalowe dźwigary, a sypialnię zmienioną w

gruzowisko otwarte ku niebu.

Pchnął drzwi do sypialni, a poi^m ; "-ił •• nrz* glądał się pokojowi w oszołom'

nifer stała tuż za nim. Nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Chodził wśród

potłuczonych lamp, podartych poduszek i rozwalonych szuflad i nie mógł uwierzyć

w to, na co spoglądał.

Sufit nie zawalił się. Jego konstrukcja nie uległa zniszczeniu, lecz ta świeżo

urządzona sypialnia wyglądała teraz jak po napadzie bandy rozwścieczonych

huliganów. Białe drelichowe kapy na łóżka były rozerwane na strzępy, poduszki

rozprute, potrzaskane wszystkie lustra. Obrazy powyrywano z ram i pomięto.

Tapeta porwana na długie pasy walała się na podłodze, cały tynk był porysowany.

Garderobę w szafach - każdą suknię, koszulę, płaszcz, każdy but - pocięto,

porwano na kawałki.

John podniósł chusteczkę do nosa. Nawet ona była podarta. Upuścił ją na podłogę

i w odrętwieniu spoglądał na pokój. W stłuczonym lustrze nad łóżkiem jego

odbicie było blade i osobliwie wykrzywione, jakby był garbusem.

- Nic z tego nie rozumiem - wyszeptała Jennifer. - Musieli niszczyć to wszystko,

gdy byliśmy na dole.

John odrzekł machinalnie:

----- Nie wiem, jak mogli to zrobić. Jak, do diabła, dostali się tutaj? I po

jakiego diabła to uczynili?

Sądzisz, że są tu jeszcze? - spytała Jennifer, drżąc.              Nie sądzisz... Lenny!

krzyknęła. Zostań tutaj! nakazał John. Podszedł do ••.•:•<••••:.<<* ><to!ik;i i

MJ\\.:MY\! i'o niezdarnie zesztyw-

' •' • nio włamali się

do tej jednej jedynej szuflady. Przerzucił numery Reader's Digest i wyjął

rewolwer kalibru 38, który kupił po tym, jak obrabowano ich w Jersey, trzy dni

po śmierci Yirginii, i kiedy skradziono całą jej biżuterię.

- John, na miłość boską! - jęknęła Jennifer. Próbując zachować spokój,

powiedział:

- W porządku, nie zrobię nic głupiego. Wezwij gliny. Dalej, dzwoń po gliny! Ja

sprowadzę Len-ny'ego.

Aparat telefoniczny w sypialni leżał potrzaskany, więc Jennifer popędziła na

dół, podczas gdy John ruszył korytarzem w stronę pokoju Lenny'ego, ściskając w

obu dłoniach rewolwer.

- Lenny?! - krzyknął. - Lenny?

Wyobraził sobie Lenny'ego siedzącego na łóżku z jakimś szalonym włamywaczem

przykładającym nóż do gardła i zasłaniającym dłonią usta chłopca.

- Lenny, słyszysz mnie? To ja, tata!

Nie było odpowiedzi. W domu panowała cisza, którą mącił jedynie słaby szum ruchu

ulicznego i podenerwowany głos Jennifer rozmawiającej z filadelfij-ską policją.

Kiedy John doszedł do pokoju Lenny'ego, spostrzegł, że na ścianie jest więcej

głębokich zadrapań, podobnych do tych, które widział wcześniej. Mogło to

znaczyć, że włamywacze byli tu przed jego powrotem i że przez cały ten czas, gdy

on i Jennifer żartowali sobie, czytali, pili martini i jedli kolacją demolowali

ich kosztowną sypialnię.

Stanął przed drzwiami pokoju ! c-,---rzył je szeroko, trzymając rewohw

fit. Nie chciał żadnego nieszczęścia. Lenny był ostatnim żywym ogniwem łączącym

go z Yirginią.

- Lenny - wyszeptał.

Przypomniał sobie, jak ktoś w filmie "Miami Vice" mówił o wystawianiu się na

cel, więc wszedł szybko do pokoju i uskoczył pod ścianę, by jego sylwetka nie

zarysowała się w świetle korytarza. Przystanął wstrząsany dreszczami i strachem,

wdychając zapach.naoliwionej broni. Na szczęście Lenny leżał tam, gdzie go

zostawił, wciąż pogrążony we śnie, z otwartymi ustami. John pochylił się nad

nim, by sprawdzić, czy oddycha, a potem przykucnął, odsunął się od łóżka i

rozejrzał po pokoju. Zajrzał za drzwi i omal nie wystrzelił, gdy biały szlafrok

Jennifer zawirował przed nim. Otworzył szafkę. Podczołgał się do łóżka tak, że

mógł pod nie zajrzeć. Lufą pistoletu ostrożnie rozchylił zasłony.

Nie było nikogo. Wyglądało na to, że intruzi przebyli pół drogi, idąc korytarzem

i niszcząc ściany, lecz nie dotarli do pokoju Lenny'ego.

John sprawdził okno w pokoju chłopca. Było zamknięte. Spojrzał w dół na

brukowany dziedziniec. Znajdowało się tam małe patio z fontanną i białym

sprzętem ogrodniczym oraz rząd siedmiu starannie pielęgnowanych drzew laurowych

w glinianych donicach. Nic nie wskazywało na to, że ktoś się tam ukrywa.

Zwolnił kurek rewolweru i wrócił korytarzem, spra-wdzając pokój gościnny, druga

łazienkę, gabinet do pracy, gabinet. \v któmn .Icnniter trzymćila Hoovera. '••:-

--: : " •'•••'•••• •• • i z>'.,: '-,;: \ • h H\ lv zamknietc.

- Wszystko w porządku, Jen! - krzyknął. - Lenny wciąż śpi, a oni, kimkolwiek

byli, odeszli.

Jennifer wracała na schody. Drżącą ręką przesuwała po włosach i próbowała się

uśmiechać.

- Rozmawiałam z policją. Już kogoś wysłali.

- Zobaczmy lepiej, co zostało skradzione - rzekł John, obejmując ją ramieniem.

- O Boże - powiedziała, kręcąc głową. - Dlaczego ktoś zrobił coś tak

bezmyślnego?

- Nie wiem, kochanie. Nie potrafię nawet zgadnąć.

Wrócili do zniszczonej sypialni. John zaczął zbierać kawałki potłuczonej

porcelany i ramy od obrazów, podczas gdy Jennifer zajęła się biżuterią oraz

butelkami perfum i kosmetykami. Butelki z lakierem do paznokci rozbito w drobny

mak i białe włosie dywanu pokryło się lepkimi różowymi i szkarłatnymi plamami.

John był załamany, przestał zbierać rozbite kawałki. Jennifer była zaskoczona.

Wstała jednak powoli, marszcząc brwi. Ręce miała pełne pierścionków, naszyjników

i brosz.

- Nie zabrali żadnej rzeczy, wiesz. Ani jednej. John pochylił się i rozgarnął

stos biżuterii.

- Jesteś pewna? A pierścionek, który ci dałem po koncercie Philly Pops?

- Jest tutaj. Cały w lakierze od paznokci, ale to da się wyczyścić.

- A zegarek od twojego ojca9

- Leży tam, na podłodze. John trafił na swoją szufladę w v dnem. Pod spodem

znalazł zh^

kietów, złotą bransoletkę i złoty medalion z Juliuszem Cezarem, który Yirginia

podarowała mu w 1973 roku, -kiedy medaliony dla mężczyzn były jeszcze w modzie.

- To wszystko nie ma sensu - oświadczył John podnosząc medalion i przypatrując

się, jak wiruje na końcu łańcuszka. - Każdy mógłby zastawić to za dwieście,

trzysta dolarów, a za trzy setki kupisz cały wagon towaru.

- Myślisz, że zrobili to narkomani? - spytała Jennifer. Jej oczy zalśniły od

łez.

- Tak pomyślałem najpierw. Lecz jeśli to byli narkomani, dlaczego nic nie

zabrali?

- Może ich zaskoczyliśmy, pojawiając się na schodach, a może przestraszył ich

hałas, jaki sami zrobili.

- Jennifer - powiedział John - zajęli się tylko tym pokojem. Zniszczyli

wszystko, absolutnie wszystko. Jak myślisz, ile czasu im to zajęło? Spójrz,

wszystkie suknie, płaszcze, obrazy... wszystko. Albo te butelki z lakierem do

paznokci... Wszystkie potłuczone. Wiesz, jak diabelnie trudno jest potłuc taką

butelkę? Jeśli mieli czas to zrobić, mieli też czas ukraść wszystko, co chcieli.

Usłyszeli dźwięk syren policyjnych, rozlegający się coraz bliżej. John podszedł

do okna i ujrzał wóz patrolowy oraz nie oznakowany samochód z migotliwym

czerwonym światełkiem umieszczonym na dachu.

Policja powiedział i zszedł po schodach, by <M worzyc <lvzwi

, jak John saskie głosy

i czyjś kaszel. Kiedy tak stała, korytarzem nadszedł Lenny powłócząc nogami, w

piżamie, z wypiekami na policzkach i rozczochraną głową.

- Jenny - odezwał się - co się stało? Jennifer objęła go mocno.

- Mieliśmy włamanie - powiedziała. - Nie martw się, niczego nie ukradli. Tata i

ja spłoszyliśmy ich. Narobili tylko strasznego bałaganu, to wszystko.

Lenny przyjrzał się sypialni.

- Wywrócili do góry nogami cały wasz pokój?

- Tak, ale jesteśmy ubezpieczeni. Mieliśmy właśnie kupić sobie nowe poduszki i

nowy pled.

- Chcę się napić, okropnie zaschło mi w ustach - powiedział Lenny i po chwili

zniknął w łazience.

John wszedł na schody, a za nim dwaj detektywi i dwaj nieumundurowani

inspektorzy z policji. Obaj detektywi byli Mulatami, niezwykle podobnymi do

siebie, i kiedy weszli na półpiętro, zaskoczona Jennifer stwierdziła, że są

bliźniakami. Towarzyszyli im dwaj inspektorzy - Murzyn i biały. Jennifer nie

mogła oprzeć się myśli, że dawno nie widziała tak wyważonej rasowo grupy.

Zupełnie jakby stanowili punkt wyjścia do teorii genetyki Mendla.

Jeden z detektywów wystąpił naprzód, z rękami w kieszeniach płaszcza, i

przedstawił się:

- Sierżant Clay. A to detektyw Clay.

Zarówno sierżant, jak i detektyw byli wysokimi mężczyznami o gładkiej cerze i

płaskich t warzach z lekko zakrzywionymi nosami, które zdradzały arabskie

pochodzenie. Obaj nosili mohen>\u pi>i-k!n 11 • garnitury i czarne mokasyny. J -

różnicą było *o, że sierżant Clay miał jedno oko brązowe a drugie szare, zaś

oczy detektywa Claya były brązowe.

- Czy mógłbym na to spojrzeć? - spytał sierżant Clay i otworzył drzwi do

sypialni. Bliźniak wszedł za nim. Dwaj nieumundurowani inspektorzy czekali na

półpiętrze. Jeden z nich coś pi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin