Grabiński Stefan - Salamandra.rtf

(401 KB) Pobierz

 

Stefan Grabiński

SALAMANDRA

Powieść fantastyczna


Ludzie z mostu Św. Floriana

Od pewnego czasu wtargnęły w orbitę mego życia za­gadkowe moce i natrętnie zastępują mi drogę; wpadłem na trop zdarzeń, które pozornie niewinne, odziane dla niepo­znaki w potulny płaszczyk codzienności, muszą zastana­wiać przez swą uporczywość. Bo muszę uznać za przypadek wyjątkowy zbieg okoliczności powtarzających się raz, dwa, trzy razy w jakimś odstępie czasu - lecz jeśli coś podob­nego rzuca mi się w oczy niemal codziennie i prześladuje sobą od kilku tygodni, mimo woli budzi się podejrzenie, czy nie ma się do czynienia z ukrytym celem. Czyżbym stał na progu nowego okresu w mym życiu? Miałażby po latach szarzyzny i cichej powszedniości odchylić się w księ­dze mego losu pierwsza karta tajemnicza?...

Go mnie może obchodzić ten człowiek? Dlaczego od miesiąca ciągle go spotykam w najrozmaitszych pun­ktach miasta? Co mnie może obchodzić ten szczupły, wy­soki człowiek w wichurze siwych włosów, w wytartej zarzutce?...

Nigdy nie zachodzi mi drogi od razu; zawsze przedtem “zapowiada się". Na parę minut przed spotkaniem zawsze przywiduje mi się w kimś innym. Podo­bieństwo bywa czasem tak wielkie, że przysiągłbym na je­go identyczność; dopiero w ostatniej chwili, gdy już mijam nieznajomego przechodnia, orientuję się, że to przecież ktoś inny. W kilka minut potem spotykam się z nim na­prawdę.

Czy on to robi z umysłu? Wątpię. Przeciwnie - zdaje się, dotychczas nawet mnie nie zauważył: nigdy na mnie nie patrzy - jego łagodne, szaroniebieskie  oczy zawsze

zatopione są gdzieś w przestrzeń... Dziwny człowiek. Czyż­by go popychała ku mnie tajemnicza siła? A może on w ogóle o tym wszystkim nic nie wie, a tylko ja, właśnie ja chodzę za nim jak cień? Czy owo “przywidywanie się" jest dziełem mojej podświadomej jaźni, która przeczuwając jego zbliżanie się, dopatruje się jego rysów na twarzach in­nych - czy też on naprawdę sygnalizuje swój rychły “przyjazd", narzucając chwilowo własną maskę jednemu z przechodniów?... Problem nie do rozwiązania...

Parę razy, spotkawszy go gdzieś w samotnym zaułku, chciałem go już zaczepić i wprost zapytać, dlaczego mię prześladuje, lecz jakiś wstyd wstrzymał mię w ostatniej chwili; nie mogłem zdobyć się na tę, bądź co bądź, imper­tynencję. Wszakże on mógł równie dobrze zadać mnie to samo pytanie...

Przechodząc dziś mostem Św. Floriana, znów ujrzałem tych troje. O ile się nie mylę, przytrafia mi się to już po raz piąty w tym miesiącu. Szczególny zbieg okoliczno­ści! Kobieta, niezwykle piękna, rudowłosa, stoi pod prawym obłękiem mostu, tuż przy wejściu, i wkłada rękawiczkę perłowego koloru. O kilkanaście kroków od niej, mniej więcej już w połowie mostu, przechyla się przez jego że­lazne przęsła, jakby badając nurty pieniącej się dołem Druczy, jakiś człowiek w rybackiej bluzie, z ostro zaciętą w klin, ryżawą bródką; gdy przechodzę koło niego, odry­wa oczy od wody i wpija je w nieznajomą; jest to spoj­rzenie pełne równocześnie nienawiści i bezgranicznego uwielbienia. Ona widocznie nie zwraca na to żadnej uwagi...

A tam znów, u wylotu mostowego sklepienia, oparty ramieniem o figurę św. Floriana, wodzi po niebie rozma­rzonymi oczyma mój siwowłosy nieznajomy, którego spo­tykam teraz tak często.

Co za dziwny traf sprowadza mi tych troje razem już po raz piąty zawsze na to samo miejsce i ustawia zawsze w tych samych pozach?! Doprawdy, wyglądają na akto­rów powtarzających tę samą scenę z niewiadomego po­wodu. Czy widzi ich też ktoś inny prócz mnie na moście? Byłożby to wszystko uwerturą do zdarzeń, które dopiero przyjść mają - projekcją mających zajść w dalekiej per­spektywie wypadków? To pewne, że ci ludzie nie zdają sobie z tego zupełnie sprawy i że mnie nie znają. Więc czekajmy, czekajmy...

Wczoraj wieczorem byłem znów w Parku Strzeleckim na górze; jedyne miejsce spacerowe, które lubię; może dlatego właśnie, że nikt tu prawie nie zagląda. Park za­puszczony bardzo i na pół zdziczały. Przeszedłem wzdłuż aleję lipową i zatrzymałem się nad urwiskiem od strony południowej. Godzina była szósta, złota, zachodowa. Z do­łu szedł stłumiony gwar miasta spowitego w dymy wie­czorne, płynęły spiżowe pacierze dzwonów. W sąsiednim ogrodzie klasztornym poza siatką sztachet przesuwał się orszak sióstr karmelitanek. Zdawało się, że w ciszy zacho­du słyszę szept ich warg w Pozdrowieniu anielskim. Czar­ne kontury habitów rysowały się smukłe na tle zieleni, grały w purpurze konającego słońca białe kornety... Skrę­ciły gdzieś w bok pomiędzy drzewa i zniknęły mi z oczu. Po chwili usłyszałem śpiew chóru i organy.

Nieszpory w kaplicy - pomyślałem odkrywając głowę

Na dawnym placyku tenisowym nie było nikogo. Ze szczelin popękanego w tysiączne rysy asfaltu wyzierały kępy trawy, podarta nielitościwie druciana siatka załamała się w śmieszną linię strzępów.

Usiadłem na jednej z ławek i utonąłem w zadumie. Nagle obudził mię szelest lekkich kroków poza mną. Od­wróciłem głowę, by o parę kroków od siebie, poza kratą klasztornego sadu ujrzeć w glorii zachodzącego słońca smukłą jak stela grobowa zakonnicę. Z ram śnieżnych kor­netu wychylała się ku mnie anielska jej twarz. Na chwilę  utkwiła we mnie spojrzenie dużych, smutnych oczu i zda­wało się, że chce przemówić. Wstałem i mimo woli zbli­żyłem się do dzielących nas sztachet. Kobieta z gestem lęku cofnęła się, wydając lekki okrzyk. Wtedy z uczuciem niewypowiedzianej trwogi i zdumienia “poznałem" moją narzeczoną.

-              Halszko! - rzuciłem się ku kracie. - Halszko! Co to ma znaczyć?

Pięknej mniszki już w sadzie nie było. Jak spłoszony ptak pomknęła w gęstwę klasztornych jodeł, chroniąc się w zacisza świętego ustronia...

Gnany biczami okropnej niepewności zbiegłem z góry parkowej i wsiadłszy do przygodnej dorożki, kazałem się zawieźć natychmiast do Grodzieńskich. Z łomocącym głoś­no sercem zapytałem sługę, czy panienka w domu. W od­powiedzi usłyszałem spoza drzwi jej drogi głos:

-              Ależ naturalnie, mój Jerzy - jest we własnej osobie i czeka na próżno już od godziny, ty szkaradniku! Jak można było spóźnić się tak okropnie? Obiecałeś przecież
być tu już o szóstej, niedobry!

Para słodkich ramion otacza mi szyję pieszczotą blu­szczu, a na wargi moje spływa bezcenna łaska jej ust. Patrzę jej w oczy szczęśliwy, ściskam ręce, tulę do piersi jej cudną głowę.

- Halszko, Halszko moja!

Spogląda wzruszona silnie, lecz i z odcieniem zdumie­nia na twarzy...


Wierusz

Poznałem g o dzisiaj na odczycie doktora S. Mój siwo­włosy nieznajomy nazywa się Wierusz - Andrzej Wierusz. Znajomość zawarliśmy w czasie dyskusji, jaka rozwinęła się po prelekcji. Temat jej poruszający zagadnienie “rein­karnacji i prawa karmy *[1]" żywo nas obu zainteresował. Zabierałem parę razy głos, polemizując z prelegentem. Wierusz mi odpowiadał, biorąc poniekąd jego stronę. Po zamknięciu pogadanki zbliżył się do mnie pierwszy i przed­stawił się. Głos jego cichy a głęboki i łagodny uśmiech,, przewijający się na ustach, ilekroć mówi, działają ujmu­jąco. Człowiek ten budzi od pierwszego słowa sympatię i zaufanie. Kto wie, czy nie będziemy przyjaciółmi.

Zaprosił mnie do siebie jeszcze tegoż wieczora na “skromną kolację". Przyjąłem z miłą chęcią i byłem przy­jemnie zdziwiony, gdy zamiast, jak przypuszczałem, na ja­kieś liche poddasze, zaprowadził mię do pięknej partero­wej willi w głębi zacisznego ogrodu przy ulicy Parkowej.

W urządzeniu wnętrza uderzał na pierwszy rzut oka surowy niemal purytanizm. Wierusz zajmował właściwie tylko dwa pokoje: sypialnię, wyposażoną po spartańsku tylko w najkonieczniejsze sprzęty, i pracownię - duży, za dnia jasno oświetlony słońcem pokój z parą wielkich gotyckich okien. Pozostałe dwie ubikacje zawierały biblio­tekę, która przedstawiała się imponująco. Wszystkie ścia­ny były pokryte literalnie od posadzki po strop książkami.

Korzystając z chwilowej nieobecności gospodarza, który poszedł wydać instrukcje co do wieczerzy, przejrzałem kil­ka bibliotecznych kondygnacyj, orientując się w treści po tabliczkach, przybitych na półkach.

Przeważały dzieła treści filozoficznej. Z podziwem prze­konałem się, że Wierusz posiadał prace niemal wszystkich największych myślicieli od czasów najdawniejszych aż do doby współczesnej. - Nie mniej bogato przedstawiał się zbiór dzieł z zakresu psychologii i nauk przyrodniczych: nie brakło też książek poświęconych dociekaniom mate­matycznym i astronomii. Całą niemal ścianę drugiego po­koju zajęła “Wiedza tajemna", najcelniejsze prace okultystów wszystkich wieków i narodów.

Właśnie odczytywałem tytuł na grzbiecie książki jakie­goś hinduskiego filozofa, gdy usłyszałem za sobą głos An­drzeja:

-              Teraz proszę na wieczerzę. Na to - wskazał oczyma długie, w brązowy safian oprawne szeregi tomów - będziemy mieli czasu dość i potem.

Wróciliśmy do pracowni, gdzie zastałem już na stole dwie dymiące filiżanki mleka, świeży, pachnący chleb i wazkę z masłem; obok, na pięknie rżniętym w kwarcu talerzu czerwieniły się jesienne jabłka i winogrona.

- Wybaczy pan brak mięsnej przekąski, lecz jestem ja­roszem, a gości się dziś wieczorem nie spodziewałem.

- Mięsa na kolację nie jadam - odparłem, wychy­lając szklankę z mlekiem. - Czy pański wegetarianizm jest wynikiem zasady filozoficznej, czy też wypływa z włas­ności pańskiego organizmu?

Uśmiechnął się:

- Ciało powinno iść za duszą, a organizm kształtować się w planie zasady. Myśl stwarza ciało i jego fizyczne predyspozycje - nie odwrotnie.

Zapadło na chwilę milczenie. Chociaż żaden z nas nie starał się go przerwać, nie czułem ani śladu zakłopotania, które w podobnej sytuacji zwykle powstaje. W towarzy­stwie tego dziwnego człowieka byłem swobodny jak u siebie; obecność jego nie krępowała zupełnie, przeciwnie: Wierusz działał szczególnie kojąco. Tutaj, w tym cichym, dobrym domu można było wszczynać i przerywać roz­mowę, kiedy się chciało. Owszem - czuło się, że chwilo­wa przerwa w toku słów jest nie tyle wypoczynkiem, ile pogłębieniem myśli.

Po pewnym czasie rzekł, patrząc mi bystro w oczy:

- Niepotrzebnie stawał pan dzisiejszego wieczora w opozycji do prelegenta; byłbym i tak dziś pana pierwszy zaczepił.

Spojrzałem nań, niedobrze rozumiejąc.

- No tak - tłumaczył z łagodnym uśmiechem na ustach - właściwie bowiem chciał pan polemizować ze mną, nie z nim. Widząc, że poniekąd trzymam jego stronę,
usiłował pan wbrew przekonaniu przeciwstawić mu się, aby mnie wyciągnąć na słowo i w ten sposób wejść ze mną w bliższą styczność.

Mimo woli zarumieniłem się. Andrzej w tajemniczy spo­sób odgadł intencję, którą sobie sam w ciągu dyskusji tyl­ko bardzo niewyraźnie uświadamiałem.

- Istotnie - przyznałem pochylając głowę. - Zwró­cił mi pan uwagę na rzecz, z której sobie sam nie zdawa­łem jasno sprawy. Pan czytał w moich myślach - doda­łem po chwili z odcieniem niepokoju w głosie.

- Czasem udaje mi się pochwycić niektóre wibracje ludzkiej psyche - odpowiedział skromnie.

Podniosłem głowę i utkwiłem badawcze spojrzenie w je­go twarzy:

- W takim razie pan musi mnie znać już od dawna? Spotykaliśmy się niby przypadkowo niemal codziennie już od miesiąca. Czy pan o tym nic nie wie?

- Owszem. Znam pana znacznie dawniej, niż przypu­szczasz; jaźń pańska weszła w orbitę mego życia ducho­wego już od roku; wyczuwałem jej zbliżanie się na wiele dni przed tym momentem, w którymśmy się po raz pierw­szy fizycznie spotkali.

- Czy być może? Szczególne!

- Lecz pańską fizyczną fizjognomię poznałem dopiero dzisiaj, na odczycie.

- Hm. To prawda. Ani razu przedtem nie zwrócił pan na mnie uwagi.

- Raczej oczu - chciał pan powiedzieć - i to fi­zycznych   oczu, wyrażając się ściśle.

- Rzecz ciekawa. Zastanawiałem się nieraz już nad celem tych pseudoprzypadkowych spotkań i nie mogę go zrozumieć.

- Przyszłość okaże. Jestem starszy od pana, doświadczeńszy - mogę mu się na coś w życiu przydać.

- Ma pan słuszność - przyznałem z pokorą w gło­sie. - Czuję, że mi wiele, bardzo wiele niedostaje i że tu, u pana, znajdę to, czego brak w życiu odczuwam. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi w tej chwili, że dzięki panu pozbędę się tej czczości duchowej i pustki, jaka od czasu do czasu rozwiera się przede mną w godzinie samotnych rozmyślań. Pan mi nie odmówi swej pomocy w razie po­trzeby, nieprawdaż?

Położył mi łagodnie rękę na ramieniu i rzekł po prostu:

- Bądźmy przyjaciółmi, Jerzy!

Wzruszony wstałem i uścisnąłem wyciągniętą ku mnie dłoń:

- Dziękuję.

- Przypadek w ogóle nie istnieje - mówił siadając na krześle naprzeciw dużego ściennego zwierciadła. - Nigdy nie można z góry wydawać sądu o bezcelowości pewnych zdarzeń. Kto wie, czy nasza znajomość nie jest potrzebną w równej mierze dla nas obu?

- Czymże ja mogę przysłużyć się panu? - zapytałem zdziwiony.

- Choćby tym, że pozwoli mi pan rozciągnąć nad so­bą rodzaj duchowej opieki.

Nagle urwał, wpatrując się w lustro naprzeciw. Skie­rowałem oczy w tę stronę i mimo woli wydałem okrzyk zdumienia... Z ram zwierciadła wychylała się ku nam po­stać  demonicznie  pięknej,   rudowłosej  kobiety  w  czarnej dżetowej sukni i pomarańczowym szalu na głowie. Patrzy­ła wyzywająco, nakładając perłowoszarą rękawiczkę...

Poznałem ją. Była to kobieta z mostu Św. Floriana. Obróciłem się w przekonaniu, że ujrzę ją poza moimi ple­cami w sąsiednim pokoju, lecz nie spostrzegłem nikogo: poza mną czernił się tylko pusty, zmroczony poćmą nocy czworokąt drzwi bibliotecznych... Spojrzałem powtórnie w lustro. Teraz nie było w nim już nikogo; jasna, światłem lampy gazowej przepojona gładź odbijała już tylko moją własną postać. Zwróciłem się do Wierusza:

- Widział pan?

- Widziałem.

- Czy ona jest tu może u pana, w tym domu?

- Co za przypuszczenie! Nie znam jej zupełnie. W tej chwili ujrzałem ją po raz pierwszy w życiu. Strzeż się pan tej kobiety!

Uśmiechnąłem się pobłażliwie:

- Kocham już inną; mam narzeczoną.

- Mimo wszystko miej się przed nią na baczności! To niedobra kobieta!

- Nie jest mi zupełnie obcą. Spotkałem ją już parę razy.

I opowiedziałem mu o dziwacznym zgrupowaniu ludzi na moście, nie tając obecności jego własnej osoby.

- Hm - szepnął, wysłuchawszy uważnie do końca - rzeczywiście byłem parę razy na przyczółku mostowym koło figury świętego i wyczuwałem niejasno jakieś wrogie prądy płynące nie wiadomo skąd. Hm... teraz rozumiem.

- Wyłaniają się powoli tajemnicze związki.

- Niewątpliwie. Drogi nasze zaczynają krzyżować się wzajemnie coraz częściej. Jakaś wyższa moc splata coraz zwarciej dotychczas rozbieżne tory naszych losów.

- Lecz co to było? Halucynacja?

- Nie. Ona w tej chwili myślała o tobie.

- Czy to wystarcza?

- Nie u każdego. U niej widocznie tak. Stąd wnoszę, że kobieta ta musi posiadać ogromnie silną wolę.

-Więc uważasz tę wizję za rodzaj projekcji myśli?

- Nie wiem; może. Zresztą - dodał po namyślę - kto wie, czy ona rzeczywiście nie stała w owej chwili za nami.

Zadrżałem, odruchowo obracając się w stronę biblio­teki:

- Czyżby coś podobnego było możliwym?

- Dlaczegóż by nie? Nasze myśli i wspomnienia lubią czasem przyoblekać się w ciało. Świat pełen jest larw i masek zrodzonych w ten sposób. Wałęsają się te strzępy jaźni oderwane od macierzystego łożyska i straszą jak upio­ry czas pewien, dopóki nie rozwieją się w przestrzeni lub nie ulegną absorpcji przez wiry silniejsze.

- Odsłaniasz przede mną nowe światy; piękne są i straszne zarazem jak marzenia obłąkańca.

Wierusz uśmiechnął się smutno:

- Niestety. Aż nazbyt często fosforyzują blaskiem próchna.

Powstał i zbliżywszy się do pianina pod oknem, wziął parę molowych akordów.

- Przyjacielu - rzekł nie odejmując palców od kla­wiatury - dziwnym zrządzeniem losu przyszedłeś dziś pod dach mój w godzinę dla mnie osobliwą. Tęsknota dni mi­nionych spłynęła na mnie nieukojną falą i porywa z sobą w lata, co dawno już przebrzmiały. Przyrzeknij, że będziesz spokojny, cokolwiek się zdarzy.

- Przyrzekam - odpowiedziałem, przejęty do głębi tonem jego głosu. - Przyrzekam, że nie ruszę się z tego miejsca.

Wtedy Andrzej uspokojony zaczął grać jakąś rozlewną jak morze, nabrzmiałą smutkiem fantazję. Wiała z niej nieutulona tęsknota wielkich przestrzeni, żal pustych, czarnych nocy, płacz doli zabłąkanej w stepie.

Grał jak pierwszorzędny artysta. Jego zwykle łagodny, smutno uśmiechnięty profil stężał nagle i zaostrzył się, śmiertelna bladość wypełzła na policzki, oddech stał się krótki, świszczący; powieki, jakby znużone światłem, opa­dły ciężko, zakrywając oczy...

- Grał, nie patrząc na klawisze. Może zasnął?

Nieokreślony lęk zaczął zakradać mi się do duszy; nie mogąc dłużej patrzeć na tę śmiertelną maskę, odwróciłem się ku oknu.

Było otwarte na ogród. Na dworze szalał jesienny wi­cher, miotając wściekle szkieletami drzew odartych z ostat­nich już liści. Od czasu do czasu przy silniejszym ataku wpadały do wnętrza całe ich przygarście i słały się zżółkłe z szelestem na posadzce...

Zasłuchany w melodię Wierusza, utkwiłem wzrok w czarny wykrój okna.

Wtem z głębi ogrodu wyszedł wysoki, biały starzec i oparłszy się o framugę okna, przysłuchiwał się grze... Stłu­miony okrzyk zamarł mi w piersi. Zimny pot sperlił mi czoło i z rozszerzonymi od przerażenia oczyma siedziałem jak przykuty do fotelu...

Po chwili widziadło, wyciągnąwszy ku Andrzejowi chudą, trzęsącą się rękę, jakby na znak pożegnania, wsią­kło w mroki ogrodu...

Wierusz, jakby nie wyczuwając tego, co się działo poza nim, grał dalej. Spod palców jego wąskich, nerwowych wypłynęła teraz przecudna kołysanka. Cicha a rzewna, brała w macierzyńskie dłonie czyjąś maleńką duszyczkę i pieszcząc tuliła do piersi:

- Ach, lulaj mi, lulaj, dziecino kochana - oczęta słod­kie zmruż!... - Para przeźroczych rąk, strojnych w pier­ścienie, wiotkich rąk kobiecych wysunęła się z ram okien­nych i spocząwszy na głowie Andrzeja aktem błogosła­wieństwa, cofnęła się w przestrzeń nocy...

On grał dalej. Tylko postać jego, dotychczas sztywno wyprostowana, przygarbiła się i skurczyła w sobie, podając się ku klawiaturze; na usta, zaciśnięte od wewnętrznej mę­ki, wystąpiła piana...

Charakter melodii zmienił się. Kołysanka przeszła w czerwoną od krzyku krwi pieśń miłości. Bezbrzeżna, tryskająca gejzerami pasji namiętność rwała akordy, prze­walając się lawiną dźwięków rozpasanych do szału...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin