Grabiński Stefan - Cień Bafometa.rtf

(557 KB) Pobierz

Stefan Grabiński

Cień Bafometa
Grom

Pomian był gotów. Powstał od biurka, rozprostował przygarbione całonocnym ślęczeniem plecy i uśmiechnął się. Był gotów. Przed nim piętrzył się stos świeżo zapisa­nych kartek - ostatnie już może akordy twórczości i ży­cia. Dzieło ukończone. Z miłością oparł dłoń na rękopisach. Myśli zrodzone tej nocy, zaklęte w twórcze słowo chwili wyjątkowej, zdawały się tętnić jeszcze krwią narodzin, jak gdyby nie skrzepłe jeszcze w martwy kształt litery...

Po lewej stronie stołu pod przyciskiem testament spi­sany pewną, spokojną ręką człowieka, który dobrowolnie ustępuje z areny życia dla powodów ważnych... Przeglą­dnął pismo raz jeszcze. Wszystko było w porządku: podpis, pieczęć notarialna, nazwiska świadków...

Na środku biurka, na teczce parę listów: do brata, krew­nych w Krakowie i do matki. Ten ostatni przebiegł po­nownie oczyma i zamyślił się... Najdroższa na świecie, naj­świętsza istota! Biedna, czy przeżyje cios, który jej go­tuje?...

Uczuł, jak wzruszenie ściska go za gardło. Łzy, nie­wczesne łzy męskie, zabłądziły pod powieki.

- Matko najlepsza, nie mogłem inaczej!...

Pośpiesznie włożył list do koperty i zalepił. Wszystkie najważniejsze czynności były załatwione; nic już nie stało na przeszkodzie do spełnienia czynu, który nakazywało su­mienie. Przed nim ścieliła się droga prosta i jasna jak kró­lewski gościniec. Czas mu już było nań wstąpić... Spojrzał na zegarek. Była 11 rano. Pozostawała do dyspozycji je­szcze tylko jedna godzina. - Przebrał się, wypił filiżankę czekolady i zapaliwszy papierosa, wyszedł. Było wtedy kwadrans na dwunastą w południe. Do „Lasku Cygańskie­go", wyznaczonego na miejsce spotkania, szło się dobre pół godziny; postanowił drogę tę odbyć pieszo. - Ruch odświeżył go i orzeźwił. Szedł krokiem szybkim, spręży­stym, rzucając wkoło spojrzenia bystre, niemal wesołe.

Ostatecznie dobrze się stało, że sprawa wzięła taki ob­rót. Najcięższym był moment wahania się, decyzji - dziś, gdy stał już przed rozstrzygnięciem, doznawał uczu­cia wielkiej ulgi; jak gdyby kamień przytłaczający go od lat wielu usunął mu się z piersi. Mógł być dumnym z sie­bie; nie chodziło tu przecież o zwykłą, pospolitą awanturę „honorową" lub o likwidację osobistego zatargu. Pomian spełniał „misję" i poświęcał dla niej może własne życie...

Albo on, albo Pradera - trzeciej ewentualności nie było. Śmierci się nie bał, bo w nią nie wierzył; byt pozagrobowy był dlań czymś tak pewnym i naturalnym, jak następstwo dnia po nocy...

Zwolnił kroku. Z ławki na skwerze podeszła ku niemu kwieciarka z oczyma zalęknionej sarny.

- Róże, orchidee! - zachwalała nieśmiało swój to­war. - Dziś rano cięte.

Wybrał róże: dwa purpurowe, bujnie rozwite pęcze; je­den zatknął we własną butonierkę, drugi przypiął jej do stanika. Zapłoniła się cudownie jak kwiat u jej piersi.

- Dziękuję panu.

- Żegnaj, piękna dziewczyno!

Przeszedł skwer i zanurzył się w podwójną pierzeję do­mów sąsiedniej ulicy. W perspektywie zamajaczył szwa­dron kawalerii: proporce, spisy, rytmiczny ruch kopyt. Po chwili włączył się motyw muzyczny kapeli. I tłum - uliczna gawiedź... Szło to wszystko stamtąd, z góry - szło na niego. Macki ludzkiej lawiny dosięgły go i wessały w swe sploty. Wessały, lecz nie pochłonęły - zatrzymał siebie całym; przepruwał sobą zachłanny gąszcz i darł się w górę, ku Podwalu. Nagle uderzyła w oczy biała plama; ponad zgiełk szczegółów wybił się na czoło ten jeden mo­tyw, wyodrębnił i skupił na siebie uwagę. Śmieszny, banalny motyw! Czyjaś biała, pikowa kamizelka! He, he, he! Nie do uwierzenia!...

Może dlatego, że ten człowiek zdjął przed nim kapelusz? Co to za jeden? Kim był ten długi elegant? Momentalne spotkanie się dwóch par oczu nie powiedziało nic; indy­widuum zupełnie obce. - Dlaczego więc pozdrowił? Nie wiadomo. He, he, he! Może zauważył, że tak uporczywie spoglądam na jego kamizelkę? Może spostrzegł zachwyt mój i uznanie dla jego białej, pikowej kamizelki? I zre­wanżował się ukłonem. He, he, he!... Jak to łatwo na świe­cie uszczęśliwić ludzi...

Fala przepłynęła, muzyka wsiąkła gdzieś w zakręty ulic i bloki kamienic. Pomian obrócił się i spojrzał przed sie­bie. Miasto leżało za nim zwinięte w jeden wielki zwarty kłąb, niby panorama wciśnięta w pięść olbrzyma. Parę ko­minów fabrycznych dymiło spokojnie. Na północy srzeżoga mgieł wiązała stoki cytadeli z rzeką.

Minął rogatkę. „Pod Papugą" poznał auto Danielskiego. Czekali na niego. Podszedł Czorsztyński z wyciągniętą ręką. Oczy druha badawcze, śledcze doszukiwały się cze­goś w jego twarzy.

- Jak się czujesz, Tadzik?

Pomian wyczuł w głosie drżenie niepewności.

     - Wybornie! Jak nigdy jeszcze w życiu. Dziękuję wam, drodzy moi, za punktualność. Jedziemy?

     - Natychmiast. Pozostaje tylko 10 minut.

Wsiedli. Pojazd ruszył, otaczając się w jednej chwili aureolą pyłu. Pomian, zauważywszy, że Danielski studiuje go ukradkiem z baku, uderzył go lekko dłonią po kolanie.

- Lolku, wyglądasz dzisiaj trochę nieswojo. Czy znów po scenie z Idą?

Przyjaciel uśmiechnął się przekonany.

- Brawo, Tadzik! Jedziesz jak na wesele.

Nad głowami jadących zaszumiały spławy pierwszych dębów; wjeżdżali w Cygański Lasek. Czorsztyński pod­niósł się z siedzenia i stojąc obserwował coś w dali przez lornetkę.

-  Zdaje mi się, tamtych dotąd jeszcze nie ma - rzekł po chwili z uczuciem ulgi.

- To dobrze - odparł zadowolony również Danielski. - Poczekamy. Wolę, żeśmy pierwsi.

Automobil zatoczył szerokie koło, przeciął wąską leśną drożynę i wjechał na zamkniętą pierścieniem drzew pola­nę. Wysiedli. Było 5 minut przed dwunastą.

Lekarz wydobył z walizy taburet polowy, rozstawił na nóżkach i zaczął rozkładać na nim chirurgiczne przyrządy. Ostrze jakiegoś lancetu badane pod światło nie podobało mu się; odkorkował więc butelkę z sublimatem, przytknął do szyjki kosm waty i napoiwszy płynem, otarł brzeszczot podejrzanego narzędzia. Ruchy jego flegmatyczne, jakby od­mierzone na minuty, sekundy, rozdrażniły Czorsztyńskiego.

- Że też musieliście się rozkładać z waszym kramem właśnie tutaj, prawie na środku polany - zauważył kwa­śno, wskazując mu dyskretnie oczyma obróconego w tej chwili Pomiana.

- Ależ, Julku, zostawże kochanego doktora w spokoju! Miejsca będzie dość.

Tymczasem Danielski badał teren. Łączka, pokryta krótką, jedwabistą trawką, wśród której błąkały się tu i owdzie turkusowe niezapominajki, ścieliła się pod noga­mi jak kobierzec.

- Równo i gładko jak na stole - stwierdził zwraca­jąc się do Czorsztyńskiego. - Więc na 30 kroków, co?

- Tak. Lecz pozostaw to mnie; sam odmierzę.

Tamten uśmiechnął się.

- Naturalnie; masz dłuższe nogi - odpowiedział pół­głosem.

- Od wieży ratuszowej nadpłynęła szeroka, spiżowa fala wydźwięku. Biła dwunasta w południe.

- Pan przeciwnik spóźnia się. Czy długo będziemy cze­kali? - zapytał zniecierpliwiony Danielski.

- Musiała zajść w ostatniej chwili poważna przeszko­da - wytłumaczył Pomian, zapalając cygaro..- Możemy poczekać choćby z godzinę.Za pozwoleniem! - sprzeciwili się jednomyślnie przyjaciele. - Za pozwoleniem, mój kochany! Jeżeli nie zjawi się do godziny wpół do pierwszej, spisujemy proto­kół. Taka była umowa; wiedzą o tym doskonale.

- Jak chcecie - odpowiedział obojętnie, goniąc wzro­kiem spirale błękitnego dymu.

Czorsztyński wydobył z puzdra parę pistoletów i podał do oglądnięcia towarzyszowi.

- Wszystko w porządku - skonstatował po chwili Danielski. - Po 6 naboi w magazynach; wystarczy...

Przerwał mu nerwowy odzew trąbki automobilowej.

- Nareszcie! - odetchnął z ulgą Pomian, odrzucając cygaro.

Z wnętrza pojazdu wyłoniły się czarne, smukłe postacie dwóch mężczyzn. Pomian zaniepokoił się; bystre, sokole jego oczy nie dostrzegły przeciwnika.

- A gdzie Pradera? - zapytał półgłosem.

Tymczasem sekundanci wymienili chłodny, ceremonial­ny ukłon. Na twarzach obu przybyłych znać było silne wzru­szenie.

Coś zaszło - pomyślał Pomian, podchodząc ku nim szybko.

- Panowie! - rzekł zmienionym jakimś głosem jeden ze świadków Pradery. - Musicie wybaczyć spóźnienie... Zaszła przeszkoda... Kazimierz Pradera nie żyje...

- niemożliwe! - krzyknął Pomian, wysuwając się naprzód.

- Niestety - to smutna prawda. Minister Kazimierz Pradera niespełna pół godziny temu zginął śmiercią gwał­towną, zamordowany ręką nieznanego złoczyńcy. Panowie! Bez względu na stosunek wasz do niego uczcijcie pamięć niezwykłego człowieka!

Pomian blady jak płótno zdjął machinalnie kapelusz; inni poszli za jego przykładem. Zapanowało długie, przy­gnębiające milczenie. Po chwili grupka złożona z sześciu mężczyzn ruszyła powolnym, ociężałym krokiem ku cze­kającym pojazdom. Po drodze Pomian kilkakrotnie zatrzymywał się; wzrok jego błędny, jakby zdziwiony, czepiał się konturów drzew, wałęsał bezradnie po krzewach, tężał nie­ruchomo w przestrzeni. Na pół przytomnego wsadzono do auta.

Gdy minęli rogatkę i wjeżdżali na Senatorską, wywa­żyły go z odrętwienia głosy kamlotów:

- Minister Pradera zamordowany!

- Skrytobójcze morderstwo! Ofiarą minister Pradera!

- Straszliwa śmierć ministra Pradery!...

- Dodatek nadzwyczajny „Kuriera"!... Kupujcie! Ku­pujcie!

- Telegram poranny „Przeglądu"! Tragiczny zgon mi­nistra!

- Pradera nie żyje!

- Pradera ofiarą mafii politycznej! Telegram! Tele­gram!

Zamach skrytobójczy na ministra!...


Wizyta w pałacyku przy ul. Jasnej

Antagonizm Pomiana i Pradery miał swoje dzieje. Był „organiczny", zasadniczy - sięgał korzeniami spraw pod­stawowych, które wychodziły poza obręb osobistego sto­sunku dwóch wybitnych ludzi; konflikt ten jedyny w swoim rodzaju przekraczał granice prywatnego zatargu i wchodził na teren interesów ogółu: należał do kompleksu spraw publicznych, obchodził wszystkich, dotyczył każdej uświadomionej jednostki.

Dlatego cień, który padł na galerie pałacyku przy ul. Jasnej, zdawał się wydłużać czarne swe zasięga daleko po­za rubieże zacisznej siedziby ministra, zarzucając krepę ponurych zagadek na szlaki życia społecznego. Instynkto­wnie odczuto, że zaszedł wypadek brzemienny w następ­stwa, że „sprawa Pradery" była epilogiem walki toczącej się o pewne wartości nie od dziś i nie od wczoraj, finałem zmagań się o pewne zasady, tragicznym rozstrzygnięciem sporu, którego motywy powtarzają się periodycznie po­przez wieki istnienia ludzkiego na ziemi. Odczuto - ale nie uświadomiono sobie w pełni. Do tego niestety społe­czeństwo wtedy jeszcze nie dojrzało. Przeglądało coś z po­wodzi dziennikarskich artykułów, świtało w zgiełku bro­szur ad hoc[1], „objaśniających i analizujących" tajemniczą aferę z ul. Jasnej - ale nikt nie zdobył się na głębokie i zdecydowane postawienie problemu; jak zwykłe u nas, same półsłówka, nieśmiałe, co krok cofające się za szaniec codzienności domysły, banalizujące fakt, płytkie i trywial­ne przypuszczenia.

„Panowie! - ostrzegał trzeźwy głos w jednej z gazet. - Panowie! Tylko nie wprowadzajmy w sferę pospolitej zbrodni żywiołów metafizycznych! Wszystko, tylko nie to! Bo przepadliśmy z kretesem!"

Ostrzeżenie odniosło zbawienny skutek. Odtąd sprawę trzymano w ścisłych szrankach „rzeczywistości praktycz­nej". Sfora wyżłów policyjnych węszyła po staremu za tro­pem mordercy, a sędziowie śledczy, wierni „wypróbowanej przez lata doświadczenia metodzie", wysilali swe mózgownice na wściekle pomysłowe indagacje świadków.

Rezultat był żaden. Po miesiącu dochodzeń śledztwo stanęło na martwym punkcie. Sprawa utknęła w jakimś zaułku, z którego nie było wyjścia ani w prawo, ani w le­wo. Wypadało chyba zatrąbić do odwrotu. Lecz na to za­brakło już odwagi i... szczerości względem siebie samych...

Jeden Pomian zrozumiał od początku istotę tego, co się stało. Po pierwszych dniach oszołomienia, wywołanego na­głością faktu, opamiętał się i zaczął analizować. Powoli skutki udaru, który przyszedł znienacka w chwili najmniej spodziewanej, ustąpiły na plan dalszy, a pojawiło się ogromne, wmyślające się coraz głębiej w sprawę zdumie­nie. Zbieg dziwny okoliczności, owa szczególna równoczesność zgonu i niedoszłego pojedynku nie wydały się rze­czą przypadku. Dopatrywał się w nich tajemnych znaczeń. To, co zaszło dnia 22 września, wskazywało na słuszność zamiarów, z którymi nosił się już od dawna. „Los" przy­znał mu rację i uprzedził cios, jaki chciał zadać Praderze. Mordercza ręka, która zatopiła nóż w sercu ministra, była tylko ślepym narzędziem. Zginął, bo zginąć musiał, bo zgi­nąć był powinien. Pomian pragnął wprawdzie, by walka była równa i szanse jednakowe, lecz przeznaczenie posta­nowiło inaczej: „wyręczył" go ktoś inny. Dlaczego ktoś in­ny i dlaczego „wyręczył"?

Może dlatego, by cios był pewniejszy i nieuchronny - może też dlatego, by oszczędzić jego, Pomiana, i zabezpie­czyć przed ewentualnymi skutkami spotkania. Widocznie sądzonym mu było pozostać przy życiu i dokończyć rozpoczętego dzieła. „Zachowano" go dla „idei". Tragiczny zgon przeciwnika stał się dlań sprawdzianem słuszności spra­wy, w imię której wydał mu walkę na śmierć i życie. Pomian wyczuł nagle jakby rozpiętą wkoło siebie atmosferę metafizycznej życzliwości, która zdawała się czuwać nad jego krokami i chronić go przed „złą przygodą". Więc pod­dał się niewidzialnej opiece z cichą radością dziecka, lecz bez cienia dumy. Bo wiedział, że jest to stan chwilowy, który potrwa tylko tak długo, dopóki będzie to wskaza­nym i potrzebnym...

Z Praderą znali się od dawna, jeszcze od szkolnej ławy. Już wtedy, niemal od pierwszego spotkania na terenie „kla­sowym", zrozumieli, że stoją na wprost przeciwnych krań­cach. Kontrast charakterów i umysłowości już wtedy wy­stępował wyraźnie, niekiedy jaskrawo. Nawet fizycznie sta­nowili rażące a znamienne przeciwieństwa. Pradera, tęgi, rosły i barczysty, był szampionem szkolnym, uwielbianym przez kolegów, którzy patrzyli nań jak na młodego pół­boga. Natomiast Pomian, wzrostu średniego, wątły, o sła­bo rozwiniętej klatce piersiowej, uchodził zawsze za cherlaka i pięknego niedołęgę.

Obaj należeli do tzw. lucyferów klasowych, lubo wprost odmiennego typu. Umysłowość Pradery, jasna, pogodna i trzeźwa, ujmowała wiedzę z praktycznego punktu widze­nia. Zdolności posiadał olbrzymie, pamięć fenomenalną; zwłaszcza celował w matematyce i przyrodzie.

Pomian był marzycielem. Zjawiska życiowe, przepu­szczane przez alembik jego duszy i serca, wychodziły po­wleczone mgłą tajemniczości i niedomówień. Patrzył na świat rozszerzonymi od zdumienia oczyma wiecznego dzie­cka. Jakiś wielki, cichy smutek pokutował w błękitnych, trochę sennych jego oczach. Był namiętnie pobożny. Wy­chowany pod czułym okiem matki, kobiety niezwykłej, peł­nej polotu i głęboko uczuciowej, odziedziczył po niej skłon­ność do mistycznego na świat poglądu. Dlatego nie był lubiany. Koledzy stronili od „świętego Pomiana", poma­wiając go o obłudę religijną. I on trzymał się z daleka. Raził go cynizm rozhukanych rówieśników, którzy uważali sobie za punkt honoru kpić z katechety - „katabasa", i głosić modne w tym czasie hasła, wysnute pośpiesznie z darwinowskiej teorii. Ten chłopak nad wiek dojrzały i przewrażliwiony jak mimoza czuł instynktowną odrazę do parweniuszowskiego opluwania rzeczy świętych i tajemniczych.

Pod koniec studium średniego i on „wyzwolił się" z cia­snych formułek dogmatyzmu kościelnego, lecz mimo wszystko nie przestał być naturą na wskroś religijną. Da­wna pobożność, chwilami może nawet dewocja, przerodziła się w silny, z rokiem każdym pogłębiający się mistycyzm.

Gdy po ośmiu latach nauki gimnazjalnej otworzyła się przed nim i Praderą wolna i swobodna droga do badań i pracy samodzielnej, antagonizm ich przybrał od razu cha­rakter zdecydowany: półuświadomiona niechęć lat ubie­głych skrystalizowała się we formę nieubłaganej, żywioło­wej nienawiści. Odtąd mieli pójść w kierunkach diametral­nie przeciwnych. A że obaj mimo różnicy usposobień nale­żeli do natur aktywnych i lubieli wpływać na innych i wciągać jak największą ilość ludzi w kręgi swych idej i haseł, przeto konflikt był nieunikniony.

Zaczął się na tle ich dysertacyj doktorskich. Przeciwni­cy z umysłu wybrali za temat to samo zagadnienie filozo­ficzne, które rozwiązali w duchu krańcowo odmiennym. Zwyciężyła teza Pradery. Jego pogląd na „teorię stanów podświadomych", wyłożony w sposób trzeźwy i ostrożny, nie wybiegający intuicją poza bezpieczne rubieże tego, co daje eksperyment i zdrowy chłopski rozum, bardziej prze­mówił do przekonania profesorów niż „mgliste i ryzykowne kalkulacje" marzyciela, „tkniętego nalotami chorobliwej mistyki".

To rozstrzygnęło o losie Pomiana. Rozgoryczony niepo­wodzeniem, porzucił raz na zawsze „karierę naukową", by odnaleźć się w dziedzinie sztuki. Po trzech latach we­wnętrznych zmagań się, wątpliwości i rozterki wykwitł w ciągu kilku szalonych, twórczych nocy egzotyczny kwiat jego poezji. Pomian stanął od razu na wyżynach. Czar wiejący z jego utworów dziwnych i jak obłęd zawrotnych rzucił mu od razu pod stopy publiczność i krytykę. Ten młody, dwudziestokilkuletni człowiek stworzył własną szkołę, pozyskał uczniów i naśladowców. Lecz miał i za­ciętych wrogów. Bo też nie mogło być inaczej. Jego mocna i żywiołowo oryginalna indywidualność stawiała ludzi wo­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin