JULIO CORTÁZAR
(Tłumaczyła: Zofia Chądzyńska)
SCAN-dal
TABLICA ORIENTACYJNA
Na swój sposób książka ta zawiera w sobie wiele książek, przede wszystkim zaś dwie książki.
Pierwszą należy czytać normalnie, a kończy się ona na rozdziale 56, pod którym znajdują się trzy ozdobne gwiazdki równoznaczne ze słowem „koniec”, w konsekwencji czego czytelnik bez wyrzutów sumienia może zrezygnować z dalszego ciągu.
Drugą należy rozpocząć od rozdziału 73, czytając w dalszym ciągu według numerów, które są zaznaczone pod każdym rozdziałem w nawiasach. W razie pomyłki lub też zapomnienia wystarczy zajrzeć do następującej tabeli:
73 - 1 - 2 - 116 - 3 - 84 - 4 - 71-5-81 - 74 - 6 - 7 - 8 - 93 - 68 - 9 - 104 - 10 - 65 - 11 - 136 - 12 - 106 - 13 - 115 - 14 - 114 - 117 - 15 - 120 - 16 - 137 - 17 - 97 - 18 - 153 - 19 - 90 - 20 - 126 - 21 - 79 - 22 - 62 - 23 - 124 - 128 - 24 - 134 - 25 - 141 - 60 - 26 - 109 - 27 - 28 - 130 - 151 - 152 - 143 - 100 - 76 - 101 - 144 - 92 - 103 - 108 - 64 - 155 - 123 - 145 - 122 - 112 - 154 - 85 - 150 - 95 - 146 - 29 - 107 - 113 - 30 - 57 - 70 - 147 - 31 - 32 - 132 - 61 - 33 - 67 - 83 - 142 - 34 - 87 - 105 - 96 - 94 - 91 - 82 - 99 - 35 - 121 - 36 - 37 - 98 - 38 - 39 - 86 - 78 - 40 - 59 - 41 - 148 - 42 - 75 - 43 - 125 - 44 - 102 - 45 - 80 - 46 - 47 - 110 - 48 - 111 - 49 - 118 - 50 - 119 - 51 - 69 - 52 - 89 - 53 - 66 - 149 - 54 - 129 - 139 - 133 - 140 - 138 - 127 - 56 - 135 - 63 - 88 - 72 - 77 - 131 - 58 - 131
Dla ułatwienia, u góry każdej strony figuruje numer odpowiadający danemu rozdziałowi.
Z TAMTEJ STRONY
Rien ne vous tue un homme comme d'être obligé de représenter un pays.
JACQUES VACHÉ - list do André Bretona
(Zabija się człowieka każąc mu reprezentować kraj).
1
Czy udałoby mi się spotkać Magę?
Tyle razy, gdy szedłem przez rue de Seine, wystarczało mi pochylić się nad łukiem wychodzącym na Quai Conti, aby - zaledwie szarooliwkowe światło, które unosi się nad rzeką, pozwoliło mi odróżnić jakieś formy - jej szczupła sylwetka od razu rysowała się na Pont des Arts, czasem przechodząca z jednej strony na drugą, czasem oparta o żelazną barierę, pochylona nad wodą. I wydawało się tak naturalne przejść na drugą stronę ulicy, wejść na stopnie mostu, na jego smukły kontur, zbliżyć się do Magi uśmiechającej się bez zdziwienia, przekonanej, tak jak i ja, że przypadkowe spotkanie jest czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu i że tylko wyznaczają sobie rendez-vous, ci którzy pisują do siebie na liniowanym papierze, a pastę do zębów wyciskają od samego końca tubki.
Ale teraz nie byłoby jej na moście. Jej delikatna twarz o przezroczystej cerze pochylałaby się ku starym portalom w dzielnicy Marais, może gawędziłaby ze sprzedawczynią frytek lub pogryzała parówki na Boulevard Sebastopol. Zresztą doszedłem aż do mostu, ale Magi nie było. Teraz nie znajdowała się na mojej drodze, a jakkolwiek znaliśmy nasze adresy paryskich pseudostudentów, każdą pocztówkę uchylającą okienko Bracque'a, Ghirlandaia, Maxa Ernsta pośród tanich gipsowych ozdób i krzykliwych tapet, nie szukaliśmy się w naszych mieszkaniach. Woleliśmy spotykać się na mieście, na tarasie kawiarni, w klubie filmowym lub też wspólnie pochylać się nad kotem na byle podwórzu Quartier Latin. Chodziliśmy nie szukając się, ale wiedząc, że chodzimy po to, żeby się znaleźć.
Och, Maga, w każdej kobiecie, która była do ciebie podobna, niby ogłuszająca cisza wzbierało jakieś wyostrzone krystaliczne oczekiwanie, klęsnące pośród smutku, jak mokry parasol, który się składa. Tak, właśnie jak parasol, Maga.
Może przypomniałabyś sobie ten, który przeznaczyliśmy na straty na wzniesieniu parku Montsouris, w lodowate marcowe popołudnie... Wyrzuciliśmy go tam, bo znalazłaś go, już trochę nadłamany, na Place de la Concorde i używałaś bardzo często, przeważnie pakując w żebra pasażerom metra czy autobusu, gdy roztargniona myślałaś o malowanych ptaszkach lub o rysunku, który muchy pozostawiają na suficie.
Tego popołudnia spadł drobny deszcz i pełna dumy chciałaś otworzyć twój parasol, kiedy wchodziliśmy do parku, a zamiast tego w ręku wybuchła ci katastrofa zimnych błyskawic i czarnych chmur, strzępów poszarpanego materiału i migotania wywichniętych drutów, i śmialiśmy się zmoknięci, przekonani, że parasol znaleziony na placu powinien godnie umrzeć w parku, nie zaś włączać się w nieszlachetny cykl koszów do śmieci i rynsztoków; więc zwinąłem go jak mogłem najlepiej i zanieśliśmy go w wysoko położoną część ogrodu, obok mostku, przez który przejeżdża pociąg, i stamtąd cisnąłem go z całej siły w dół, w głąb parowu, w mokrą murawę, ty zaś wydałaś okrzyk, w którym zabrzmiało coś niby przekleństwo Walkirii. Zatonął w głębi trawy jak statek, uległy zielonej wodzie, wodzie zielonej i burzliwej, à la mer qui est plus félonesse en été qu'en hiver[1],w perfidnej fali, Maga, zgodnie z wyszczególnieniami, którym oddaliśmy się przez dłuższą chwilę zakochani w Joinville i w parku, sami spleceni jak zmoknięte drzewa albo jak para aktorów z drugorzędnego węgierskiego filmu. A on pozostał nieruchomy wokół zieleni, niewielki i czarny niby zdeptany owad. I nie poruszył się, żadna z jego sprężyn nie powróciła do poprzedniej pozycji. Koniec. Skończone. I och, Maga, nie byliśmy zadowoleni...
Czego szukałem na Pont des Arts? Mam wrażenie, że tego grudniowego czwartku miałem zamiar iść na prawy brzeg, żeby napić się wina w kafejce na rue des Lombards, gdzie madame Leonie oglądała mi wnętrze dłoni, zwiastując podróże i niespodzianki. Nigdy cię tam nie zabrałem, aby madame Leonie obejrzała twoją rękę, może bałem się, że odczyta w niej jakąś prawdę o mnie, bo zawsze byłaś straszliwym zwierciadłem, monstrualnym, wszystko przekazującym przyrządem. I to, co nazywaliśmy kochaniem się, znaczyło może, że stałem przed tobą z żółtym kwiatem w ręce, ty zaś przytrzymywałaś dwie zielone świece, a wiatr wiał nam w twarze deszcz wyrzeczeń, pożegnań i biletów metra. Wobec czego nigdy cię nie zabrałem, ażeby madame Leonie, Maga... I wiem, bo mi to powiedziałaś, że nie lubiłaś, gdy widziałem, jak wchodzisz do małej księgarenki przy rue de Verneuil, gdzie pochylony staruszek wypełnia tysiące fiszek do kartoteki i wie wszystko, co można wiedzieć o historiografii. Chodziłaś tam bawić się z kotem, a stary pozwalał ci i o nic nie pytał, zadowolony, że od czasu do czasu podasz mu jakąś książkę z wyższej półki. A ty grzałaś się przy jego piecyku o długiej, czarnej rurze i nie chciałaś, żebym wiedział, że chodzisz tam, aby usiąść koło pieca.
Tylko że trzeba było to wszystko powiedzieć we właściwym momencie; ale niełatwo jest oznaczyć właściwy moment dla jakiejś rzeczy i nawet teraz, gdy oparty łokciami o most, patrzę na przepływającą barkę koloru wina, piękną niby lśniący czystością karaluch, na kobietę w białym fartuchu, która na dziobie wiesza bieliznę, na zielono pomalowane okna z firaneczkami à la Jaś i Małgosia, nawet teraz, Maga, pytam samego siebie, czy całe to krążenie miało sens i czy, aby dojść na rue des Lombards, nie należało raczej przejść przez Pont Saint-Michel i Pont au Change. Ale gdybyś tu była tej nocy, jak tyle, tyle razy, wiedziałbym, że to krążenie miało sens i że teraz ośmieszam tylko moją porażkę, nazywając ją krążeniem. Chodziło już tylko o to, żeby podniósłszy kołnierz kanadyjki iść dalej wzdłuż wybrzeży aż do dzielnicy wielkich składów, która kończy się przy Châtelet, przejść pod fiołkowym cieniem wieży Saint-Jacques, myśląc o madame Leonie i o tym, że nie spotkałem ciebie.
Wiem, że pewnego dnia przyjechałem do Paryża, wiem, że jakiś czas żyłem na kredyt robiąc to, co robią inni, i widząc to, co inni widzą. Wiem, że wychodziłaś z kawiarni na ulicy Cherche-Midi i że zaczęliśmy rozmawiać. Tego popołudnia wszystko szło źle, bo moje argentyńskie zwyczaje nie pozwalały mi co chwila przechodzić z jednego chodnika na drugi, ażeby oglądać nieinteresujące rzeczy na słabo oświetlonych wystawach jakichś ulic, których nazw już sobie nie przypominam. Więc szedłem za tobą niechętnie, uważając, że jesteś niesforna i niewychowana, aż zmęczyłaś się byciem nie zmęczoną i usiedliśmy w kawiarni na Boul' Mich', gdzie nagle, między dwoma croissants, opowiedziałaś mi potężny kawał swojego życia.
Jak mogło mi przyjść do głowy, że to, co wydawało się kłamstwem, było prawdą, ów Figari w fioletach zmierzchu, twarze bez krwi, głód, bicie. Później uwierzyłem ci, później - miałem powody, znalazła się madame Leonie i patrząc na moją rękę, która sypiała między twymi piersiami, niemalże dokładnie powtórzyła mi twoje słowa: „Tkwi w niej jakieś cierpienie; zawsze tkwiło. Jest bardzo wesoła. Jej kolorem jest żółty, jej ptakiem kos, jej porą noc, jej mostem Ponts des Arts”. (Barka koloru wina, Maga, i dlaczego nie uciekliśmy nią, póki jeszcze nie było za późno...).
I popatrz - ledwie poznaliśmy się, już życie knuło, co mogło, żeby nas poróżnić. Ponieważ nie umiałaś udawać, od razu zdałem sobie sprawę, że, aby cię widzieć taką, jaką chciałem, należało zacząć od zamknięcia oczu, a wtedy najpierw coś niby żółte gwiazdy (poruszające się w aksamitnej galarecie), potem czerwone skoki humorów i godzin, powolne wkraczanie w Mago-świat, który był niezdarnością i pogmatwaniem wszystkiego, ale równocześnie paprociami z podpisem tego pająka Klee, cyrkiem Miró, lustrem z popiołu Vieira da Silva, światem, w którym poruszałaś się jak konik szachowy, który by się poruszał jak wieża, która by się poruszała jak laufer...
Łaziliśmy wtedy do ciné-klubów oglądać nieme filmy, ja - bo taki kulturalny, prawda? - i ty biedactwo, która nic a nic nie rozumiałaś z owego konwulsyjnego żółtego wrzasku jeszcze sprzed okresu twoich narodzin, z tej pręgowanej emulsji, w której biegali umarli; dopiero gdy przeszedł tamtędy Harold Lloyd, otrząsnęłaś się z wód snu, aby wreszcie uwierzyć, że wszystko to było bardzo dobre i że Pabst, i że Fritz Lang. Drażniłaś mnie trochę twoją manią doskonalenia się, podartymi pantoflami, niechęcią do przyjmowania rzeczy przyjętych.
Jedliśmy parówki na Carrefour de l'Odéon i jechaliśmy na rowerach na Montparnasse szukać jakiegokolwiek hotelu, jakiejkolwiek poduszki. Niekiedy jechaliśmy aż do Porte d'Orléans, poznawaliśmy coraz lepiej puste przestrzenie za Boulevard Jourdan, gdzie czasami, o północy, spotykali się członkowie Klubu Węża, aby pogadać ze ślepym jasnowidzem - cóż za podniecający paradoks. Zostawialiśmy rowery na ulicy, włączając się w to wszystko powoli, zatrzymując się, aby popatrzeć na niebo, bo jest to jedna z nielicznych dzielnic Paryża, gdzie niebo piękniejsze jest niż ziemia. Siedząc na kupie śmieci paliliśmy papierosy, a Maga głaskała mnie po włosach albo nuciła pod nosem melodie nawet nie wymyślone, bezsensowne śpiewne melodeklamacje, przerywane westchnieniami albo wspomnieniami; korzystałem z tego, by myśleć o rzeczach nieistotnych metodą, którą zacząłem stosować kilka lat przedtem w szpitalu, a która za każdym razem wydawała mi się skuteczniejsza i bardziej potrzebna. Z wielkim wysiłkiem, gromadząc pomocnicze obrazy, myśląc o zapachach i twarzach, wydobywałem w końcu z nicości jakąś parę brązowych półbutów, których używałem w Olavarria w 1940 roku. Miały gumowe obcasy, cienkie podeszwy, tak że kiedy padało, woda przenikała mi do duszy. Gdy w ręku pamięci trzymałem tę parę półbutów, reszta zjawiała się sama: na przykład twarz donii Manueli albo poeta Ernesto Morroni. Ale przepędzałem ich, bo gra polegała na wyławianiu tylko tego, co najbłahsze, ukryte, przebrzmiałe.
Przerażony, że mógłbym sobie nie przypomnieć, atakowany przez mole proponujące zwłokę, ogłupiały na skutek ocierania się o czas, obok półbutów widziałem wreszcie puszeczkę herbaty „El Sol”, którą mi dała matka w Buenos Aires. I łyżeczkę do herbaty, łyżeczkę-pułapkę, z której czarne myszki żywcem topione w szklance ukropu wypuszczały musujące pęcherzyki. Przekonany, że pamięć zachowuje wszystko, a nie tylko Albertyny i inne wielkie efemerydy serca i nerek, upierałem się, aby odtworzyć moje biurko na Floreście, niezapamiętywalną twarz dziewczyny imieniem Gekrepten, ilość piórek do tuszu w moim piórniku z piątej klasy, doprowadzony w końcu do drżenia i rozpaczy (bo nigdy nie mogłem przypomnieć sobie tych piórek, wiedziałem, że leżały w piórniku w specjalnej przegródce, ale nie wiedziałem ani ile ich było, ani kiedy było ich dwa, a kiedy sześć), aż do chwili gdy Maga, całując mnie i dmuchając w twarz dymem i ciepłym oddechem, przywracała mnie rzeczywistości, i śmiejąc się rozpoczynaliśmy nową wędrówkę pośród śmieci, w poszukiwaniu członków klubu. Już wtedy zdałem sobie sprawę, że szukanie jest moim znakiem, emblematem łażących po nocy bez określonego celu, racją bytu tych, którzy niszczą kompasy.
Z Magą do umęczenia mówiliśmy o metafizyce, bo to samo zdarzało się jej (i nasze spotkanie tym było, i tyle innych rzeczy, tak ciemnych jak zapałka), sytuacje wyjątkowe, znajdowanie się w jakichś innych szufladkach niż normalni ludzie, a wszystko to mimo że nie gardziliśmy nikim i nie czuliśmy się żadnymi wyprzedażowymi Maldororami ani też błądzącymi Melmothami.
Nie wydaje mi się, aby świetlik czerpał specjalną satysfakcję z niezbitego faktu, że jest jednym z największych cudów tego cyrku, a przecież wystarczy przypuścić, że ma świadomość, aby zrozumieć, że za każdym razem, kiedy mu się zapala brzuszek, musi czuć coś w rodzaju dumy z powodu wyjątkowego przywileju. W ten sam sposób Magę zachwycały najnieprawdopodobniejsze komplikacje, w które z powodu bankructwa wszelkich życiowych praw zawsze była wplątana. Należała do tych, pod którymi most potrafi się załamać wyłącznie dlatego, że na niego weszli, do tych, co szlochają, gdy wspomną los loteryjny, na który właśnie padło pięć milionów, a który przecież dopiero co widzieli na wystawie... Ja byłem raczej przyzwyczajony do tego, że zdarzają mi się rzeczy umiarkowanie wyjątkowe, i nie uważałem za nic przerażającego, gdy wszedłszy do ciemnego pokoju po album płyt, nagle poczułem na ręce ciało olbrzymiej stonogi, która jego grzbiet wybrała sobie jako miejsce do spania, ani tego, ani dużych zielonych lub szarych kłaków w paczce papierosów, ani gwizdu lokomotywy dokładnie w tym momencie i tonacji, które były potrzebne do włączenia się ex officio do jednego z pasaży symfonii Ludwika van, ani incydentu w pisuarze przy rue Médicis, gdzie zobaczyłem człowieka, który siusiał z namaszczeniem, potem zaś, wychodząc ze swojej przegródki, odwrócił się ku mnie i pokazał na rozwartej dłoni, niby jakiś sprzęt liturgiczny i bezcenny, członek niewiarygodnej wielkości i koloru, i w tym samym momencie uświadomiłem sobie, że ten człowiek jest absolutnie identyczny z tamtym (jakkolwiek nie był tamtym), który dwadzieścia cztery godziny przedtem w Salle de Géographie rozwodził się na temat totemów i tabu i pokazywał publiczności, unosząc je starannie na rozwartej dłoni, pałeczki z kości słoniowej, pióra ptaka-liry, rytualne monety, magiczne sierpy, gwiazdy morskie, zasuszone ryby, fotografie królewskich konkubin, dary myśliwych i olbrzymie zabalsamowane skarabeusze, na których widok niezawodne panie drżały z pełnej lęku rozkoszy.
W sumie niełatwo jest mówić o Madze, która o tej porze z pewnością spaceruje po Belleville albo Pantin, pilnie wpatrując się w ziemię, aż do chwili, gdy znajdzie strzępek czerwonego materiału. Jeżeli go nie znajdzie, będzie tak chodziła przez całą noc - oczy szklane - przeszukując kosze do śmieci, pewna, że jeżeli nie trafi na ten symbol okupu, ten znak przebaczenia albo niechby już odroczenia, zdarzy jej się coś okropnego. Wiem, co to jest, bo ja także posłuszny jestem takim znakom, także od czasu do czasu poszukuję czerwonych szmatek. Od dzieciństwa, kiedy mi coś upadło, musiałem to podnieść za wszelką cenę, bo jeżeli bym nie podniósł, spotkałoby nieszczęście nie mnie, lecz kogoś, kogo kocham, a czyje imię zaczyna się na taką samą literę, jak nazwa upuszczonego przedmiotu. Kiedy coś spada mi na podłogę, zupełnie nie mogę się opanować, w dodatku nic nie pomaga, jeżeli podniesie to ktoś inny, zły czar bowiem będzie działał nadal. Z tego powodu wielokrotnie brano mnie za wariata, zresztą rzeczywiście jestem wariatem, kiedy to robię, kiedy pospiesznie podnoszę ołówek albo kawałeczek papieru, które wypadły mi z ręki, tak jak tego wieczoru było z kawałkiem cukru w restauracji na rue Scribe, szykownej restauracji pełnej dyrektorów, kurw w srebrnych lisach i dobrze prosperujących małżeństw. Byliśmy tym razem z Ronaldem i Etienne, i spadł mi na ziemię kawałek cukru, który potoczył się aż do sąsiedniego stolika, daleko poleciał, bo normalnie kawałki cukru zatrzymują się, zaledwie dotkną ziemi, zgodnie z rzeczywistymi obyczajami sześcianów. Ale ten zachowywał się jak kulka naftaliny, co tylko zwiększyło moją obawę, bo prawie uwierzyłem, że faktycznie wyrwano mi go z ręki. Ronald, który mnie zna, rzucił okiem, gdzie zatrzymała się kostka i zaczął się śmiać, co jeszcze bardziej przestraszyło mnie i rozzłościło. Podszedł kelner, który pewnie pomyślał, że upadło mi coś wartościowego, „parker”, a może sztuczne zęby, ale tylko mnie zgniewał, tak że nie mówiąc „przepraszam” rzuciłem się na ziemię i zacząłem szukać pomiędzy butami zaciekawionych gości, pewnych - i słusznie - że chodzi o coś ważnego. Przy stole siedziała jakaś gruba ruda i druga trochę mniej gruba, ale też kurwowata, i ze dwóch dyrektorów czy coś w tym rodzaju. Po pierwsze zdałem sobie sprawę, że kostki nie widać, a przecież sam widziałem, jak skakała pomiędzy butami, które poruszały się jak niespokojne kury, po drugie, na podłodze leżał dywan i jakkolwiek był zupełnie zniszczony, widać zdołała ukryć się w jego załamaniach, bo nie mogłem jej znaleźć. Kelner rzucił się na ziemię z drugiej strony stołu i już byliśmy parą czworonogów poruszających się między kurami-butami, które ponad nami gdakały jak oszalałe. On ciągle przekonany, że chodzi o „parkera” albo o luidora, kiedy już na dobre zadomowiliśmy się pod stołem w intymnej, mrocznej atmosferze, zapytał mnie - a gdy mu odpowiedziałem, zrobił minę nadającą się do uwiecznienia, ale mnie nie było do śmiechu, strach zamknął mi żołądek na dwa spusty i w końcu ogarnęła mnie zupełna rozpacz (kelner podniósł się wściekły), i zacząłem chwytać za damskie pantofle i patrzeć, czy pod wzniesieniem podeszwy nie przyczaił się cukier, a kury gdakały, dyrektorzy-koguty dziobali mnie w plecy, Ronald i Etienne pokładali się ze śmiechu, ja zaś miotałem się od stolika do stolika aż do chwili, gdy znalazłem moją kostkę ukrytą za nóżką Drugiego Cesarstwa.
I wszyscy wściekli, nawet ja, z cukrem w zaciśniętej pięści, czując jak topnieje, jak ohydnie rozłazi się w coś w rodzaju lepkiej mazi.
I codziennie zdarzenia w tym stylu.
(2)
2
Najpierw to było coś w rodzaju wykrwawiania się, biczowania, potrzeba, aby czuć ten idiotyczny, granatowo oprawny paszport w kieszeni marynarki, aby wiedzieć, że klucz od pokoju spokojnie wisi na hotelowej tablicy. Strach, nieświadomość, olśnienie; to się nazywa tak a tak, o to się prosi tak a tak, teraz ta kobieta uśmiechnie się, za tą ulicą rozpoczyna się Jardin des Plantes, Paryż, pocztówka z rysunkiem Klee obok brudnawego lustra.
Maga zjawiła się pewnego dnia na ulicy Cherche-Midi; kiedy odwiedzała mnie w moim pokoju na rue de la Tombe-Issoire, zawsze przynosiła jakiś kwiatek, jakąś kartkę Klee albo Miró, a jeżeli była bez grosza - podniesiony w ogrodzie liść platanu.
W owym czasie o świcie zbierałem na ulicy druty i puste skrzynki i fabrykowałem mobile, sylwetki kręcące się nad kominkami, niepotrzebne przedmioty, które pomagała mi malować. Nie byliśmy zakochani, spaliśmy ze sobą z niedbałą i krytyczną wirtuozerią, zapadając później w straszliwe milczenia, a piana z piwa kładła się jak pakuły, grzała i ścinała, podczas gdy patrzyliśmy na siebie czując, że już czas. Wreszcie Maga podnosiła się i zaczynała bezsensownie krążyć po pokoju. Nieraz widziałem, jak podziwia w lustrze własne ciało, na wzór syryjskich statuetek brała piersi w dłonie, długim pieszczotliwym spojrzeniem obrzucała swoją skórę. Nigdy nie mogłem oprzeć się pragnieniu, aby zawołać ją, poczuć, jak powoli opuszcza się na mnie i raz jeszcze otwiera po tej chwili, w której była tak bardzo sama, tak zakochana w wieczności swojego ciała.
Za tamtych czasów nie mówiliśmy wiele o Rocamadourze, rozkosz była egoistyczna, jęcząc waliła nas swym wąskim czołem, wiązała pełnymi soli rękami. Wreszcie zaakceptowałem nieporządek Magi jako naturalny warunek każdej chwili, przechodziliśmy od wspomnienia Rocamadoura do talerzyka odgrzewanych klusek, mieszając wino, piwo i lemoniadę, zbiegając pędem, aby stara z rogu otworzyła nam tuzin ostryg, grając na rozstrojonym pianinie pani Noguet pieśni Schuberta i preludia Bacha, tolerując Porgy and Bess pod befsztyk z rusztu i kwaszone ogórki. Nieporządek, w którym żyliśmy, to znaczy porządek, w którym bidet naturalnym, choć niedostrzegalnym sposobem przemienia się w płytotekę i archiwum listów do odpisania, wydawał mi się czymś w rodzaju nieodzownej dyscypliny, jakkolwiek nie chciałem przyznać się do tego Madze. Szybko zrozumiałem, że należało jej przedstawiać rzeczywistość za pomocą metodycznych określeń, pochwała nieporządku oburzałaby ją w takiej samej mierze, jak i jego potępienie. Dla niej nie istniał nieporządek (zrozumiałem to w momencie, w którym zapoznałem się z zawartością jej torebki, było to w kawiarni na rue Reau...
pyrka1984