Salvatore R A - Karmazynowy Cien 02 - Gra Luthiena.rtf

(981 KB) Pobierz
Gra Luthiena

 

 

 

R. A. Salvatore

 

 

 

 

 

 

 

GRA LUTHIENA

 

 

tom II cyklu

Miecz rodu Bedwyrów

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


PROLOG

Działo się to w czasach, gdy Eriador był pogrążony w mroku, król Greensparrow i jego książęta-czarnoksiężnicy uciskali Wyspy Morza Avon, a znienawidzeni cyklopi służyli w Gwardii Pretoriańskiej, sprzymierzając się z rządem przeciwko prostemu ludowi. Były to czasy, kiedy osiem wielkich katedr w krainie Avon, błogosławio­nych pomników duchowości wybudowanych w hołdzie wyższym mocom, służyło jako miejsca poboru podatków.

Ale były to również czasy nadziei, albowiem w północno-zachodniej części górskiego pasma zwanego Żelaznym Krzyżem, w Montfort, największym mieście całego Eriadoru, rozległo się wo­łanie o wolność, o otwarty bunt. Niegodziwy książę Morkney, pio­nek w grze Greensparrowa, zginął, a jego obnażone chude ciało zawisło na najwyższej wieży Ministerstwa, ogromnej katedry Mont­fort. Zamożni kupcy i ich cyklopowi strażnicy, zausznicy tronu, zostali przyparci do muru, zamknięci w górnej dzielnicy miasta, podczas gdy w niżej położonej części, w uboższych domostwach, dumni Eriadorczycy wspominali dawnych królów i wykrzykiwali imię Bruce'a MacDonalda, który przed wiekami poprowadził lud do zwycięstwa w zaciętej wojnie z cyklopami.

Właściwie był to drobiazg, świetlny punkcik w morzu czerni, pojedyncza gwiazda na ciemnym niebie w nocy. Książę-czarnoksiężnik nie żył, lecz król-czarnoksiężnik mógł bez trudu znaleźć kogoś na jego miejsce. Montfort znalazło się w ogniu zajadłej bitwy. Rebelianci powstali przeciw rządzącym i ich cyklopowym gwardzistom. Jednakże ogromna armia Avon jeszcze nie wkroczyła do walki ze względu na zimę. Z chwilą gdy ruszyła do boju, gdy potęga, której uosobieniem był Greensparrow popłynęła na północ, wszyscy zbun­towani przeciw królowi-czarnoksiężnikowi mieli zaznać prawdzi­wie mrocznej ery.

Ale rebelianci nie rozumowali w ten sposób. Staczali kolejne bitwy zjednoczeni i pełni nadziei. Tak zaczyna się każda rewolucja.

Wieści o walkach w Montfort wiele znaczyły dla dumnego ludu eriadorskiego, któremu przykra była każda forma zwierzchnictwa południowego królestwa Avon. Dumni Eriadorczycy zawsze czcili imię Bruce'a MacDonalda, a teraz z uwagą słuchali okrzyków na cześć nowego bohatera: pogromcy Morkneya, który zrządzeniem losu stał się przywódcą pączkującej rewolucji.

Okrzyków na cześć Karmazynowego Cienia.

 

 

 

 

Rozdział 1

MINISTERSTWO

Rewolta zaczęła się tutaj, w wielkiej nawie Ministerstwa, a wy­schnięta krew zabitych podczas pierwszej bitwy wciąż jeszcze pla­miła drewniane ławy i kamienną posadzkę, a także znaczyła strugami ściany i posągi.

Katedra została zbudowana przy murze oddzielającym społecz­ność kupiecką od gminu, toteż stanowiła ważny punkt strategiczny. W ciągu tygodni walk kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk, ale rewolucjoniści wykazywali tak ogromną determinację, że cyklopom nigdy nie udawało się zagrzać tu miejsca wystarczająco długo, by wejść na wieżę i odciąć zwłoki księcia Morkneya.

Tym razem jednak jednookie bestie przypuściły zmasowany atak i zachodnia brama Ministerstwa została wyłamana, podobnie jak mniejsze wejście do północnego transeptu katedry. Dwudziesto­osobowe oddziały cyklopów wdarły się do środka i natychmiast napotkały zaciekły opór. Zakrzepłe plamy krwi na drewnianych ławach i kamiennej posadzce pokryła świeża warstwa.

W ciągu zaledwie kilku sekund nie było już bitewnych szyków, tylko bezładny tłum zagorzałych wrogów, którzy rąbali się nawza­jem, zabijali i ginęli.

Odgłosy walk dały się słyszeć w niżej położonej dzielnicy mia­sta, na ulicach należących do rebeliantów. Siobhan, półelf i półczłowiek, oraz jej czterdziestu elfich towarzyszy — ponad jedna trzecia wszystkich elfów w Montfort — szybko odpowiedziała na zew. W murze wielkiej katedry, łączącym ją z niższym Montfort, pomy­słowe krzaty wyrąbały tajne przejście, korzystając z rzadkich przerw w walkach. Teraz Siobhan wraz z towarzyszami pospiesznie opuści­ła niżej położoną dzielnicę miasta i wspięła się po zawczasu przygo­towanych linach do owego sekretnego korytarza.

Pełzając prymitywnym tunelem, wojownicy słyszeli zgiełk walk w nawie. Korytarz rozwidlał się i ciągnął przy murze dzielącym miasto, a potem wyginał, zgodnie z kształtem katedralnej apsydy. Zrobienie przejścia nie sprawiło krzatom wiele kłopotu — mimo iż masywna ściana miała co najmniej kilka metrów grubości, wiele tuneli już istniało, gdyż potrzebowała ich ekipa zajmująca się sprzą­taniem katedry.

Niebawem elfy skierowały się na zachód. W pewnym miejscu tunel gwałtownie się urywał i kończył drabinką, która prowadziła na wyższy poziom. Skierowały się na południe, a następnie jeszcze dalej na zachód i w końcu na północ, zataczając w ten sposób pełne koło po obwodzie południowego transeptu. Wreszcie Siobhan ode­pchnęła głaz i wyczołgała się na południowe triforium, rząd odkry­tych arkad kilkanaście metrów nad podłogą, biegnący wzdłuż nawy od zachodnich drzwi aż do otwartej przestrzeni na skrzyżowaniu transeptów. Piękna kobieta półelf westchnęła z rezygnacją, odgar­niając z twarzy długie, pszeniczne pukle i spoglądając na okropne sceny w dole.

— Celujcie dokładnie — pouczyła swych elfich towarzyszy, którzy stłoczyli się za jej plecami i ustawili na krawędzi empory. Rozkaz nie wydawał się konieczny, gdy zobaczyli plątaninę napie­rających na siebie ciał. Trudno było oddać celny strzał, ale niewielu łuczników w całym rejonie Morza Avon mogło się równać z elfami. Wielkie łuki śpiewnie jęknęły, a strzały przeszyły powietrze, by zadać cyklopom niechybną śmierć.

Jedna czwarta armii elfów, na czele z Siobhan, gnała wzdłuż triforium aż do zachodniego jego krańca. W tym miejscu, nadal dość wysoko nad posadzką, biegł mały tunel, który przecinał zachodni narteks i otwierał się na północne triforium. Elfy mknęły pośród cieni, omijając liczne posągi, które ozdabiały emporę. Na przeciw­ległym końcu mieściła się podstawa północnego transeptu, przez którego drzwi wdarli się kolejni cyklopi. Tylko nieliczni obrońcy starali się powstrzymać ich napór. Dziesięć elfów napięło łuki i wy­puszczało strzałę za strzałą, urządzając cyklopowym najeźdźcom krwawą jatkę.

Walczących w nawie jednookich powoli opuszczało szczęście. Ich siły kurczyły się i nie zdołali podtrzymać impetu pierwszego ataku.

Potem nastąpił wybuch, bowiem najeźdźcy sforsowali bramę na końcu południowego transeptu taranem, rozbijając w ten sposób wzniesione tam barykady. Do środka wdarła się nowa fala cyklo­pów, której nie potrafili zahamować ani łucznicy na triforium, ani mężczyźni walczący w nawie.

—  Wygląda na to, że zjawili się tutaj wszyscy jednoocy Mont­fort! — krzyknął elf stojący za plecami Siobhan.

Siobhan kiwnęła głową, nie mogąc się nie zgodzić z tą oceną. Najwyraźniej wicehrabia Aubrey, który wedle pogłosek został no­wym dowódcą oddziałów królewskich w Montfort, uznał, że Mini­sterstwo jest w rękach wroga zbyt długo. Powiadano, że Aubrey to błazen, jeden ze zbyt wielu wicehrabiów i baronów-nieudaczników Eriadoru, którzy szczycili się królewską krwią i płaszczyli przed uzurpatorem władającym Avon. Bez wątpienia był to błazen, nie­mniej jednak przejął kontrolę nad gwardzistami Montfort, teraz zaś szarogęsił się w katedrze, walcząc z siłami rebeliantów.

— Luthien to przewidział — jęknęła Siobhan, mając na myśli swego ukochanego, któremu Opatrzność wyznaczyła rolę Karmazynowego Cienia.

Rzeczywiście, zaledwie tydzień wcześniej Luthien powiedział jej, że nie zdołają utrzymać Ministerstwa do wiosny.

—  Nie damy rady ich powstrzymać— odezwał się elf za pleca­mi Siobhan.

W pierwszej chwili kobieta miała ochotę wrzasnąć na towarzy­sza, zwymyślać go za szerzenie pesymizmu, ale znowu zabrakło jej silnych kontrargumentów. Wicehrabia Aubrey chciał odzyskać Mi­nisterstwo i robił wszystko, by osiągnąć swój cel. Teraz nie chodziło już tylko o obronę wielkiego gmachu. Rzecz sprowadzała się do tego, by wyprowadzić z niego jak najwięcej żywych osób.

A przy okazji porządnie zaleźć za skórę cyklopom.

Siobhan naciągnęła cięciwę łuku. Strzała z głuchym odgłosem wbiła się w pierś jednookiego, który właśnie zamierzał się wielkim mieczem na powalonego przez siebie mężczyznę. Cyklop stał zupeł­nie nieruchomo i wpatrywał się ogromnym ślepiem w drżące jeszcze drzewce, jakby nie pojmując, co mu się przytrafiło. Jego przeciwnik powstał i zamachnął się pałką tak mocno, że zmiażdżył konającej bestii twarz, przyspieszając jej upadek na posadzkę.

Mężczyzna obrócił się i spojrzał na triforium. Na widok Siobhan uniósł pięść w geście zwycięstwa i wdzięczności. Zaledwie dwa susy wystarczyły mu, by znaleźć się w ogniu kolejnej walki.

Cyklopi nadchodzili rzędem z południowego końca mrowiącego się tłumu. Spychając obrońców, starali się dołączyć do swoich sojuszników.

—  Z powrotem do południowego triforium — nakazała swoim towarzyszom Siobhan.

Elfy popatrzyły na nią z niedowierzaniem. Gdyby wróciły do sprzymierzeńców po drugiej stronie, oznaczałoby to oddanie dogod­nego punktu obserwacyjnego.

—  Z powrotem! — zarządziła Siobhan.

Potrafiła przewidzieć dalszy bieg wydarzeń. Wiedziała, że nie­bawem utracą nawę, a wówczas cyklopi skierują wzrok ku górze. Grupa Siobhan mogła uciekać tylko trasą, którą weszła do środka: ukrytym pasażem łączącym przeciwległą ścianę wschodnią z połu­dniowym triforium. Piękna wojowniczka wiedziała też, że mają przed sobą długą drogę, a gdyby ten mały tunel nad zachodnimi drzwiami został zablokowany przez cyklopów, północna empora byłaby całkowicie odizolowana.

—  Cały czas biegnijcie! — zawołała i chociaż niektórzy z jej towarzyszy nadal nie pojmowali rozkazu, nie zatrzymali się, by zadawać pytania.

Siobhan czekała u podstawy północnego triforium, oglądając się przez nawę na nadbiegające elfy. Była pewna, że jej grupie zwanej Przecinaczami uda się wymknąć, ale obawiała się, iż żaden z wojow­ników broniących nawy nie zdoła opuścić Ministerstwa żywy.

Tymczasem wszystkie elfy minęły ją i weszły w tunel. Siobhan już miała za nimi pobiec, ale obejrzała się do tyłu i poczuła przypływ nadziei.

Na jej oczach zapadła się mała, kwadratowa część tylnego końca katedry bezpośrednio nad tajnym przejściem, którego użył jej od­dział, żeby wejść do Ministerstwa. Siobhan spodziewała się ogłusza­jącego huku, ale ku jej zdumieniu mur nie rozbił się na posadzce, gdyż podtrzymywały go łańcuchy, jakby był mostem zwodzonym. Jakiś mężczyzna w łopoczącej pelerynie wbiegł do środka i wgramolił się na przechyloną platformę. Przypadł do podłogi i dwoma susami dostał się na ołtarz pośrodku apsydy, a następnie skoczył do góry, unosząc swój wspaniały miecz. Siobhan uśmiechnęła się; pojęła, że chytre krzaty zajmowały się nie tylko tajnym przejściem. Zmajstrowały również ten most zwodzony, zapewne na rozkaz Luthiena, albowiem ów roztropny młodzieniec najwyraźniej przewi­dział grożące im niebezpieczeństwo.

Obrońcy Ministerstwa kontynuowali walkę, ale cyklopi oglądali się za siebie i czuli strach.

Powodem było przybycie Karmazynowego Cienia.

— Kochany Luthien— szepnęła Siobhan i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, widząc, że do młodego Bedwyra dołączył jego wystrojony przyjaciel, niziołek Oliver deBurrows.

Oliver trzymał w jednej ręce swój wielki kapelusz, a w drugiej rapier, na jego plecach zaś łopotała fioletowa peleryna z aksamitu. Podbiegł do ołtarza i podskoczył tak wysoko, jak potraf»ł. Z trudem uchwycił się krawędzi. Wierzgając nogami i miotając się desperac­ko, niespełna metrowy Oliver próbował wgramolić się na ołtarz, ale nie zdołałby tego uczynić bez pomocy innego druha Luthiena, który chwycił go za tylną część ciała i popchnął do góry.

Siobhan była zadowolona, że Luthien ma tak mocne wsparcie, ale kiedy przyjrzała się nowemu przybyszowi, uśmiech zamarł na jej wargach. Zobaczyła kobietę, wojowniczkę z Bedwydrin, ojczystej wyspy Luthiena. Była wysoka, silna i niezaprzeczalnie piękna; miała zmierzwione rude włosy i zielone oczy, które lśniły równie inten­sywnie jak oczy Siobhan.

—  W samą porę, Katerin O'Hale — szepnęła. Zdusiła przelotną zazdrość i pomyślała, że pojawienie się tych trojga, a także sześć­dziesięciu wojowników, którzy sunęli z tyłu po moście zwodzonym, mogło oznaczać ratunek dla obrońców uwięzionych w nawie.

Pokonanie tunelu w obrębie zachodniego muru nie było łatwym zadaniem dla elfów. Siobhan żywiła uzasadnione obawy, że cyklopi odetną im drogę, i rzeczy wiście, jednookie bestie czekały na nich, przycupnąwszy nad zachodnim narteksem. Jednak obrona nie zosta­ła jeszcze zorganizowana, toteż elfy z pomocą sojuszników z połu­dniowego tunelu przedarły się do południowego triforium i tylko kilka z nich odniosło niegroźne rany.

Wychodząc na emporę, Siobhan zauważyła, że teren walk nieco się przesunął. Obrońcy stopniowo przemieszczali się na wschód, w kierunku drogi ewakuacyjnej, którą przetarł dla nich Luthien wraz ze swoim oddziałem.

—  Walczcie do ostatniej strzały — Siobhan nakazała swym towarzyszom. — I przygotujcie liny, żebyśmy mogli zejść do połu­dniowego skrzydła i przyłączyć się do naszych sojuszników.

Elfy skinęły głowami, ale ich ponure miny świadczyły o tym, że nie takiej komendy oczekiwały. Przecinacze atakowali szybko. Za­zwyczaj wchodzili do akcji tylko z łukami i wycofywali się, zanim wróg zdobył się na odwet. Teraz jednak walczono w Ministerstwie i miano je utracić, wraz z wieloma istnieniami ludzkimi. Siobhan szybko wyjaśniła swoim druhom, że w przypadku tak znaczącej bitwy ich tradycyjna taktyka ataku i odwrotu jest bezużyteczna.

Luthien znajdował się w ogniu walki i ciął cyklopów swym wielkim mieczem, Ślepym Siepaczem, przewodząc grupie obroń­ców. Po bokach miał Olivera i Katerin. Niziołek — z wielkim kapeluszem przykrywającym długie, kręcone brązowe włosy — walczył rapierem i lewakiem, a kobieta dzierżyła lekką dzidę. Oliver i Katerin byli wspaniałymi wojownikami, podobnie jak ludzie w szykach za ich plecami, w półkolistej apsydzie. Ta zionąca gnie­wem grupa powalała wrogów i pełniła rolę tarczy obronnej dla sojuszników.

Jednakże dla cyklopów liczył się przede wszystkim Luthien, Karmazynowy Cień, pogromca Morkneya. Jednoocy widzieli już pelerynę wroga, a teraz mieli poznać jego słynny miecz o wielkiej, złotej, wysadzanej klejnotami rękojeści w kształcie nieokiełznanego smoka, którego rozpostarte skrzydła tworzyły jelec broni. Luthien był niebezpieczny: to przecież za jego sprawą Eriadorczycy odwa­żyli się zbuntować. Gdyby cyklopi zdołali zabić Karmazynowego Cienia, szybko stłumiono by rewoltę w Montfort. Wielu jednookich zrezygnowało z zaciętego pościgu za młodym Bedwyrem, ale byli i tacy, którym starczyło odwagi na wejście Luthienowi w drogę, gdyż pragnęli zasłużyć na uznanie wicehrabiego Aubreya, zapewne przyszłego namiestnika miasta.

—  Powinieneś walczyć lewakiem — stwierdził Oliver, widząc, że Luthien jest zmuszony pojedynkować się z dwiema bestiami naraz.

Na podkreślenie swoich słów niziołek nadstawił szeroką głownię sztyletu, żeby przeszkodzić zbliżającej się w jego stronę włóczni, i sparował cios wygiętym jelcem. Zwodniczo delikatny manewr nadgarstka pozwolił mu oderwać grot od cyklopowej włóczni, po czym niziołek zatańczył obok rozpołowionego drzewca i wepchnął sztych rapiera w pierś bestii.

—  Dlatego, że lewa ręka powinna ci służyć nie tylko do utrzy­mywania równowagi — dokończył i znowu przybrał heroiczną pozę, opierając sztych rapiera o podłogę, a rękę z lewakiem na biodrze. Stał tak zaledwie chwilę, gdyż z boku zaatakował go kolejny jednooki.

Luthien uśmiechnął się, choć znajdował się pod silną presją i walczył z dwoma napastnikami jednocześnie. Odczuwał potrzebę spierania się z filigranowym przyjacielem, wykazania swojej wyż­szości.

—  Ale gdybym walczył dwoma rodzajami broni — zaczął i gwałtownie pchnął Ślepego Siepacza do przodu, a potem cofnął miecz i zamaszystym ciosem odparł przeciwników — to czy mógł­bym zrobić coś takiego?

Chwycił miecz w obie ręce i ruszył do przodu, wywijając ciężkim brzeszczotem wysoko nad głową. Ślepy Siepacz opadł w dół, a potem w bok. Siła tego dwuręcznego ciosu w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin