Steelle Danielle - Palomino.rtf

(740 KB) Pobierz
DANIELLE STEEL

DANIELLE STEEL

 

 

 

Palomino


Rozdział pierwszy

 

Wchodząc pośpiesznie po schodach eleganckiej kamienicy przy East Street 63, Samantha zmrużyła oczy - wiatr zacinał deszczem, który teraz niespodziewanie zmienił się w grad. Lodowe igiełki kłuły boleśnie, szybko postawiła kołnierz i wbiegła, przeskakując ostatnie stopnie, umykając przed wiatrem smagającym twarz. Zatrzymała się przed drzwiami, przez chwilę walczyła z kluczem, odmawiającym posłuszeństwa w zmarzniętych palcach. Wreszcie drzwi ustąpiły, odetchnęła z ulgą wchodząc do ciepłego hallu. Przystanęła, by strzepnąć krople z włosów. Uśmiechnęła się z powodu tych długich włosów o niespotykanym kolorze, podobnych srebrzystej przędzy przetykanej złotem przez całe dzieciństwo musiała cierpieć, nazywana "konopianą głową". Gdy podrosła, ten kolor zyskał uznanie, z czasem przywykła do komplementów. Kiedy John przy pierwszym spotkaniu orzekł, że z takimi włosami wygląda jak prawdziwa księżniczka, roześmiała się tylko, aż jej błękitne oczy zamigotały. W końcu, miała lustro i dobrze wiedziała, jak wygląda. Piękna twarz o delikatnych, nieregularnych rysach harmonizująca z doskonałą figurą, pełny biust, miękko zaokrąglone biodra, smukłe nogi "do samej ziemi". Ogromne oczy o uważnym, przenikliwym spojrzeniu, i pełne, zmysłowe usta. Miała szczupłe ramiona i wąskie dłonie o długich palcach. Miękkość jej głosu zdumiewała wobec precyzji każdej wypowiedzi. Gdy z południowym akcentem wolno cedziła słowa, niejeden słuchacz wyobrażał ją sobie omdlewającą na aksamitnym szezlongu, w dezabilu obszytym piórkami marabuta... Tymczasem uwielbiała dżinsy i przemierzała pokoje zamaszystym krokiem, rozsadzana energią, radością życia. Tak było, do pewnej sierpniowej nocy...

Zmrożona wspomnieniem przystanęła, trzymając się mocno poręczy schodów. Boże, to wciąż bolało tak samo.

Uświadomiła sobie, że stoi w tym samym miejscu, co zawsze, od sierpnia zatrzymywała się tu, na półpiętrze, nadsłuchując, czekając na coś?... Nikogo przecież nie było, od sierpnia żyła samotnie, jedyna lokatorka dużej kamienicy. Właściciele od pół roku przebywali w Londynie, ich dwupoziomowym apartamentem opiekował się kuzyn, rzadko zaglądający na East Street 63, jako reporter "Paris-Match" spędzał więcej czasu w Nowym Orleanie, Chicago czy Los Angeles niż w Nowym Jorku.

Westchnęła i zaczęła się wspinać po schodach. Wreszcie ostatnie piętro. Jej piętro: własność Samanthy. Teraz już tylko jej, choć kiedyś mieszkał tu i John. Przez pierwsze tygodnie urządzali to mieszkanie, z jaką troską, z jakim poświęceniem! Wspaniałe, efektowne. Przytulne. Eleganckie w każdym calu. Do diabła! I po co znów o tym myśli?!

No tak. Zostawiła na dole przy drzwiach parasolkę.

Zawróciła, wolno zstępując ze stopnia na stopień. Nie miała żadnego powodu do pośpiechu. Żadnego.

Wtedy był upalny sierpniowy wieczór. Klimatyzacja nie działała, powietrze wisiało ciężkie, nieruchome.

- Co ty?... - patrzyła na niego przerażona. Podeszła, by go przywitać, miała na sobie tylko koronkowe majteczki i liliowy szlafroczek, rozgrzana upałem skóra pachniała. - Zwariowałeś? - nie mogła uwierzyć.

- Nie. - Stał przed nią sztywny, spięty.

Na litość, przecież rano jeszcze byli w łóżku, kochali się! A teraz ten jasnooki wiking stał tutaj obcy, poza zasięgiem jej kobiecej władzy, chłodny i obojętny. Obcy! I wolno wypowiadał jakieś straszliwe słowa...

- Nie mogę cię dłużej okłamywać, Sam. Muszę odejść.

Skamieniała. Miała wrażenie, że mijają nie sekundy, ale godziny, cała wieczność. Boże, żartował! Przecież nie mógł tego mówić poważnie. Nie. Nie żartował. Poznała to po wyrazie udręki, widocznym na jego pięknej twarzy, w oczach. A więc to prawda, jednak prawda. Jak popchnięta, szła do niego krokiem lunatyczki. Potrząsnął głową, cofnął się.

- Nie... proszę cię, nie.

Jego ramiona zadrżały, a jej serce przeszyło bolesne ukłucie, jakiś żal - bo człowiek, którego kochała, cierpiał w tej chwili. O, nie! Dlaczego miałaby go żałować? Współczuć mu po tym, co przed chwilą powiedział?! Czyste szaleństwo!

- Kochasz ją?

Ramiona, które rano pieściła, do których tuliła się każdej nocy, zadrżały znowu, mocniej. Nie odpowiedział.

Nie, już nie czuła litości! Ruszyła ku niemu, prawie biegnąc przez pokój. Dopadła go, szarpnęła za ramię, by zajrzeć mu w twarz.

- Odpowiedz mi, do cholery!

Spojrzał jej w oczy.

- Tak. Chyba tak. Ależ, Sam, ja nie wiem. Wiem tylko, że muszę stąd odejść, dopóki jeszcze potrafię.

Krążyła po pokoju, chodząc tam i z powrotem, od brzegu do brzegu francuskiego dywanu. Subtelne fiołki, przydymione róże i tysiące nie nazwanych maleńkich roślinek, do których trzeba było się schylić, by je w ogóle zobaczyć, ścieliło się do jej stóp. Całość była zachwycającą kompozycją pastelowego różu, czerwieni i fioletów, łagodnie przechodzących w inne róże, fiolety i zgaszoną zieleń krzeseł i kanapy, z meblami harmonizował ciepły ton drewna, którym był wyłożony ten duży pokój. Całe mieszkanie urządziła z tą samą czułością, to był ich dom. Starannie wybierali meble w stylu Ludwika Xv w antykwariatach i na aukcjach u Sotheby'ch, we dwoje, zawsze jednakowo przejęci. Wszystkie meble były francuskie, wszystkie obrazy - impresjonistyczne, wazony zawsze pełne świeżo ściętych kwiatów. Piękne, bardzo europejskie wnętrze. Lecz depcząc kwiaty bosymi stopami, nie dbała o piękno i europejskość. Stojąc plecami odwrócona do męża i gryząc palce prawie do krwi, próbowała znaleźć choć jeden maleńki przebłysk nadziei pośród ogarniającej ją niezmierzonej rozpaczy. Czy kiedykolwiek będą tacy jak dawniej? Czy kiedykolwiek będzie jeszcze tak jak dawniej?... Miała wrażenie, jakby właśnie jedno z nich umarło. Jakby w tej jednej chwili wszystko pękło, rozbiło się. Nieodwracalnie.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś?

- Ja... - zaczął, ale nie mógł dokończyć. Nie mógł powiedzieć jej nic, co złagodziłoby ból, raz zadany kobiecie, która przez jedenaście lat była jego kobietą i którą niegdyś tak kochał. Siedem lat małżeństwa to dużo czasu, powinno wystarczyć i mogłoby wystarczyć na utrwalenie łączącej ich więzi. Ale nie wystarczyło, i rok temu w czasie kampanii wyborczej... Chciał z tym skończyć od razu, już gdy wracali do Waszyngtonu. Naprawdę chciał z tym skończyć, lecz Liz nie dopuściła do rozstania i tak się to ciągnęło dalej i dalej. W końcu Liz miała go w ręku, zaszła w ciążę i nie zamierzała pozbyć się dziecka. - Nie, nie wiem, co ci powiedzieć, Sam. Nie wiem... i myślałem...

- Mam gdzieś, co myślałeś! - płonącym wzrokiem wpatrywała się w mężczyznę, którego znała i kochała od jedenastu lat. Zostali kochankami jeszcze kiedy oboje studiowali w Yale. Był jej pierwszym mężczyzną. Tak wielki, tak jasny i piękny, as futbolu, najważniejsza osobistość kampusu. Złoty chłopiec, kochany przez wszystkich i przez Sam, ubóstwiała go od chwili poznania.

A teraz pomyślała o nim "skurwysyn". I powiedziała to.

- Wiesz, co ja myślę, ty skurwysynu?! Wiesz, co myślałam przez te wszystkie lata?! Otóż myślałam, że jesteś mi wierny jak żaden mężczyzna żadnej kobiecie! Myślałam, że troszczysz się o mnie, że obchodzi cię mój los i że będziesz przy mnie, cokolwiek się stanie! Myślałam... - jej głos zadrżał nagle niebezpiecznie. Myślałam, że mnie kochasz.

- Kocham cię, Sam. - łzy spływały po jego twarzy, wymykając się spod zaciśniętych powiek.

- Ach, tak? - ona płakała otwarcie, czuła, jakby wyrwał jej serce, kroił na kawałki i ciskał je na podłogę. - Dlaczego w takim razie chcesz się stąd wyprowadzić? Jak mogłeś przyjść tu jak ostatni łajdak, do diabła, i gdy ja nie spodziewając się niczego zapytałam zwyczajnie: "Cześć, kochanie, jak minął dzień?", odpowiedziałeś: "Mam romans z Liz Jones, wyprowadzam się", jak mogłeś?!

Jej głos narastał histerycznie, gdy zbliżała się, idąc ku niemu.

- Czy możesz mi to wyjaśnić? Jak długo to trwa? Niech cię szlag trafi... Niech cię szlag... - i nie mogąc już opanować się, rzuciła się na niego z pięściami, szarpała za włosy, pragnąc sprawić mu ból, biła na oślep, chciała zmasakrować tę piękną twarz. Odciągnął jej ręce, złapał za ramiona i przyciągnął do siebie. Tulił ją i kołysała jak dziecko.

- Kochanie, tak mi przykro...

- Przykro?! - wrzasnęła, śmiejąc się i płacząc jednocześnie, szamocząc się w jego ramionach, by się uwolnić. - Przychodzisz tu, mówisz, że opuszczasz mnie dla innej... i jest ci przykro? Rany boskie... - wzięła głęboki oddech i odepchnęła go. - Puść mnie, do cholery!

W jej oczach był niewysłowiony, nieludzki wprost ból. Puścił ją. Wciąż nie mogła złapać tchu. Powoli podeszła do ciemnozielonej kanapy. Usiadła. Grube pasmo platynowych włosów opadło w dół żałośnie, gdy ukryła twarz w dłoniach. Siedziała na tej kanapie drobna, dziecinna niemal - stał pod ścianą i przyglądał się swojej żonie. Bóg jeden wie, co czuł. Jeśli w ogóle coś czuł.

Kiedy podniosła głowę, jej oczy lśniły od łez.

- Czy ty naprawdę ją kochasz? - znów spytała, bo nie umiała, nie mogła w to uwierzyć.

- Chyba tak. - Pokiwał głową powoli, z namysłem. Widzisz, Sam, najgorsze jest to, że ja... kocham was obie.

- Ale dlaczego? Co między nami jest nie tak? - już nie patrzyła na niego, nic nie widziała, nic nie rozumiała.

Usiadł ciężko. Musi jej to w końcu powiedzieć. Źle się stało, że tak długo utrzymywał całą rzecz w tajemnicy. Ona musi znać prawdę.

- Zaczęło... zaczęło się w zeszłym roku, podczas kampanii, Sam.

- To trwa już tak długo? - jej oczy rozszerzyły się, gdy otarła świeże łzy wierzchem dłoni. - Dziesięć miesięcy, a ja nic nie wiedziałam, niczego nie podejrzewałam???

Bez słowa przytaknął:

- Mój Boże... W takim razie - dlaczego dziś, dlaczego teraz?... Dlaczego mówisz mi to w tej chwili? John, dlaczego ty nie przestaniesz się z nią widywać, dlaczego nie próbujesz ratować małżeństwa, które trwa tyle lat?! Co u diabła masz na myśli, kiedy mówisz "mam romans i wyprowadzam się?" John, co to wszystko ma znaczyć?!

Znów zaczęła krzyczeć. John Taylor skulił się, siedział wciągnąwszy głowę w ramiona, zgarbiony, blady. Nienawidził siebie za to, co jej zrobił. Ale musiał odejść. Tak rozpaczliwie pragnął Liz, tak potrzebował Liz - lecz czy Samantha jest w stanie to zrozumieć? On i Sam byli do siebie zbyt podobni, jednakowo piękni, pełni życia, radośni, i jego, i ją było widać z daleka, wyróżniali się oboje jednakowo. Polubił więc zmysłową prostotę Liz, jej nie tak olśniewającą inteligencję, inny sposób życia. I chęć pozostawania w cieniu, w jego cieniu. Przy niej czuł się kimś więcej, niż był w rzeczywistości. Liz stanowiła tło dla niego, doskonałe tło, dlatego stworzyli doskonały, idealnie zgrany team. Co wieczór prezentując wiadomości na ekranie to on był gwiazdą, nie ona, czuł to, a Liz pomagała mu uwierzyć w ten, przez nią wykreowany, jego wizerunek samego siebie. Potrzebował właśnie tego, dokładnie tego. Gdy lepiej poznał Liz i przekonał się, o ile jest spokojniejsza od Samanthy, o ile mniej podniecająca - odkrył, że tego szukał, tego mu brakowało w związku z Sam. Przy Liz nigdy nie odczuwał dręczącego niepokoju, z Liz nigdy nie musiał rywalizować. Po prostu był gwiazdą. Czy Sam mogła to zrozumieć?...

A teraz doszedł jeszcze jeden powód: Liz była w ciąży. I to było jego dziecko. I pragnął tego dziecka najbardziej na świecie. Syna, z którym będzie się bawił, którego będzie kochał. Którego nauczy grać w piłkę. A właśnie tego Samantha nie mogła mu dać zjeździli pół świata, odwiedzając najlepsze kliniki, najlepszych lekarzy, i w końcu było wiadomo na pewno: Sam jest bezpłodna, nigdy nie urodzi dziecka. Liz da mu syna. I nie mógł tego powiedzieć Samancie.

- Dlaczego teraz, John? - głos Sam ściągnął go znów do rzeczywistości.

- To bez znaczenia, Sam. Nieważne. Postanowiłem, i musiałem ci to powiedzieć. Nie ma odpowiedniego dnia na coś takiego.

- John, skończysz z nią, prawda?... - Och, dobrze, dobrze wiedziała, że nie skończy i że odejdzie, czuła to. Ale chciała go zmusić... chciała usłyszeć... Boże, nic nie rozumiała, nie mogła zrozumieć! - Przestaniesz się z nią widywać...

- Nie, Sam. Nie przestanę.

- Dlaczego? - załkała, jak dziecko. Z jej oczu popłynęła nowa fala łez. - Co ona takiego ma, czego ja nie mam? Jest prosta... Nudna. Ile razy mówiłeś, że jej nie lubisz, że nie cierpisz z nią pracować i... John, na litość boską!!! - nie mogła dalej mówić. Patrzył na nią, i czuł jej ból tak mocno jak własny.

- Muszę iść, Sam.

- Nie!!! - O mało nie oszalała, gdy wstał i ruszył do sypialni, by spakować nieco swych rzeczy. - Dlaczego?!

- Bo muszę. To wszystko. Słuchaj, to nie fair z mojej strony, że jestem tu i pozwalam ci...

- Proszę, błagam, John, zostań! - panika wkradła się do jej głosu, serce biło nierówno, jakby w ogóle zamierzało przestać bić. - Wszystko będzie dobrze. Przemyślimy to sobie, uczciwie, John, porozmawiamy... Proszę, John... - łzy strumieniami zalewały jej twarz, lecz on jakby tego nie widział, twardy i daleki pakował się w szalonym tempie, chcąc wyjść, uciec stąd, zanim straci panowanie nad sobą.

Nagle spojrzał na nią, zastygając w pół gestu.

- Przestań, do diabła! Przestań, Sam, proszę...

- Mam przestać?! Czego ty chcesz?! "Proszę, przestań płakać", kiedy mój mąż rzuca mnie po siedmiu, nie, po jedenastu latach?! A może "proszę, nie czuj się winna", gdy opuszczasz mnie dla jakiejś dziwki, nie podając żadnego sensownego powodu?! Czego ty chcesz, Johnie Taylor?! Mam śpiewać i pomagać ci w pakowaniu?... Chryste! Przychodzisz, rozwalasz całe moje życie, łamiesz mi życie, i o co śmiesz mnie jeszcze prosić? O zrozumienie? No więc - nie rozumiem cię. Nie potrafę. Mogę tylko płakać, i jeśli muszę

... John, błagam... błagam, słyszysz?...

Opadła na krzesło, zasłoniła twarz dłońmi i zaniosła się płaczem. John skończył pakowanie. Z walizką w ręku stał w progu. W ręku trzymał pęk krawatów, przez nie domknięte wieko wystawały kawałki koszul, sznurowadła, rękaw garnituru. Siedziała i patrzyła.

- Resztę zabiorę w poniedziałek, gdy będziesz w pracy.

- Nie idę do pracy.

- Dlaczego? Przecież ty zawsze chodzisz do pracy.

Pytanie było głupie, on wyglądał głupio. Sam roześmiała się przez łzy.

- Ponieważ właśnie opuścił mnie mąż, ty durniu, i nie sądzę, żebym w poniedziałek miała ochotę iść do pracy. Proste?

Nie uśmiechnął się. Spojrzał tylko z zakłopotaniem, zawahał się. Nagle skinął głową i szybko wyszedł.

Wychodząc opuścił dwa krawaty, leżały na dywanie, też wyglądały głupio. Sam podniosła je, patrzyła na te trzymane w dłoniach krawaty, patrzyła... I rozszlochała się jak małe dziecko.

Od tej chwili minęło pół roku. Pół roku! Ile łez wylała na tej kanapie? John nie wrócił. W październiku wyjechał na długi weekend do Dominikany, dostał rozwód i w pięć dni później poślubił Liz. Kiedy Samantha po raz pierwszy usłyszała, że Liz jest w ciąży, wiadomość zabolała ją jak cios - bo to był cios. Ot, pewnego wieczoru, kiedy Sam oglądała, jak zawsze, wiadomości telewizyjne, John Taylor i Liz Taylor oznajmili telewidzom tę radosną nowinę, promienna Liz na ekranie uśmiechała się i mówiła, mówiła... Sam patrzyła na ekran z otwartymi ustami, a myśli w jej głowie przelatywały jak błyskawice, kłębiły się niby czarne, najczarniejsze chmury. Gdy pojęła wreszcie, że opuścił ją dla maleństwa, dla syna, którego ona nie mogła mu dać - zemdlała.

Ale później zaczęła rozumieć, że nie tylko o to szło. Zakochana w Johnie nie chciała widzieć problemów, które przecież były, istniały od dawna w ich związku. Wolała wtedy myśleć, że jest cudownie, że tak powinno być. Myliła się, popełniła błąd. John wiele razy mówił o sprawach, dla niego przykrych lub trudnych do zniesienia. Ona wolała udawać, że takich spraw nie ma. Po prostu nie umiała dać sobie z tym rady. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, czym naprawdę dla Johna były jej sukcesy zawodowe. Kiedy mówił:

- Na miłość boską, Sam, przed trzydziestką osiągnęłaś wszystko! Z premiami zarabiasz więcej niż ja! Czego ty jeszcze chcesz?! - rozumiała, że go to boli, ale nawet nie próbowała szukać jakiegoś sposobu, przeciwnie, chciała w pracy osiągnąć jeszcze więcej, i czuła, że może osiągnąć więcej. John bez wątpienia był gwiazdą telewizji, widzowie go uwielbiali i na co dzień otrzymywał wystarczającą ilość dowodów tego uwielbienia, jednak nie opuszczała go przykra świadomość, że taki sukces jest chwilowy, nie może to trwać wiecznie - wystarczy, że stacja zatrudni nowego prezentera, może młodszego, może przystojniejszego, a pozycję Johna u widzów natychmiast szlag trafi. Był dostatecznie inteligentny, by zdawać sobie z tego sprawę, a także z tego, że wówczas jego życie będzie musiało się zmienić. Czym wypełni pustkę po telewizji, czym zastąpi oszałamiające uczucie, jakie daje bycie gwiazdą, bycie na topie? Może stąd brała się ta jego obsesyjna potrzeba spłodzenia syna.

Ba, na adopcję nie zgodził się nigdy. Sam nie mogła urodzić mu jego dziecka, ale przecież było na świecie tyle nieszczęśliwych dzieciaków. Pamiętała rozmowy z Johnem...

- To nie to samo co własne - upierał się on.

- Ależ będzie naszym własnym! - twierdziła ona. - Jesteśmy młodzi, możemy adoptować noworodka, według przepisów kwalifkujemy się do najlepszej grupy i bez problemów dostaniemy maleństwo. Pomyśl, John, dziecko...

W czasie takich rozmów jej oczy lśniły, pełne radosnej nadziei, jego oczy stawały się martwe, szklane. I zawsze jego ostateczna odpowiedź brzmiała: "nie". Zdecydowane, kategoryczne NIE.

No, cóż. Za trzy miesiące Liz urodzi mu pierwsze dziecko, jego własne. I Liz nie zarabia więcej niż on.

Sam ciężko wspinała się na ostatnie piętro, mocno ściskając w zbielałej dłoni parasolkę, jakby ta parasolka była ostatnią rzeczą, której można się trzymać, by jeszcze - choćby przez chwilę - nie utonąć. Oryginalna deska ratunku, nie ma co... Samantha otworzyła drzwi swojego, już tylko swojego apartamentu. Och, jakże nie lubiła tu wracać! Okna zawsze były zamknięte, zaduch, usychające kwiaty. Zaniedbany, opuszczony dom, który przestał być domem. Od września nie gotowała tu nic, oprócz kawy, bez której nie umiała rano oprzytomnieć. Zrezygnowała ze śniadań, lunch z klientami agencji albo z kimś z dyrekcji, gdzieś w mieście. O kolacji i tak nie pamiętała, a jeśli żołądek upomniał się o swoje prawa, kupowała po drodze kanapkę i ułożywszy zatłuszczony papier na kolanach, zasiadała przed telewizorem, gapiąc się w twarz Johna jaśniejącą na ekranie, gryzła kanapkę nie czując smaku. Od lata nie widziała swoich talerzy i garnków, od lata nie dostrzegała mebli i obrazów w pokojach, tych wszystkich zachwycających rzeczy, które wybierali z Johnem biegając od antykwariatu do galerii - wracała wtedy z obtartymi piętami, ale szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa. A teraz mieszkanie umierało. I ona od lata była martwa. Czasem tylko zadawała sobie pytanie, czy kiedyś cokolwiek będzie jeszcze normalnie, czy zdarzy się jakiś cud, który sprawi, że znowu da się normalnie żyć. Ale zwykle myśl powracała do tamtego wieczoru, i znów godzinami analizowała jego słowa, swoje słowa, to, jak z nią rozmawiał, co ona mogła powiedzieć, i że może gdyby powiedziała, to on by nie odszedł. Opuścił ją, nie należał już do niej, inna kobieta każdej nocy tuliła się do niego... Te myśli sprowadzały najpierw ból, potem furię, Później żal i głęboki smutek, i znów ogarniał Samanthę gniew, tylko po to, by za chwilę dziękowała Bogu za to, że już nie musi patrzeć na tego drania. Myśli plątały się, słowa umykały, była po każdym takim wieczorze coraz bliższa obłędu. Omal nie zepsuła największej kampanii reklamowej, bo po tych samotnych nocach przychodziła do biura niezdolna do pracy, zamykała drzwi, padała na kanapę i zwinięta w kłębek płakała. Użalała się nad sobą, wpadała w histerię, prawie mdlała ze strachu na myśl o kolejnej samotnej nocy.

Boże, jak żyć, kiedy się nie ma nikogo, kiedy nie ma do kogo śpieszyć po pracy, kim można się opiekować, do kogo można należeć! Boże, była tak rozpaczliwie samotna!

Ojciec zmarł, gdy była w college'u. Matka mieszkała w Atlancie z mężczyzną, którego Sam nie znosiła. Facet był lekarzem, nadętym typem, zawsze zadowolonym z siebie. Sam doprowadzało to do szału, ale matka była z nim szczęśliwa, wydawał się jej czarującym mężczyzną. Och, stosunki Sam z nią nie układały się dobrze. Nie zawiadomiła o rozwodzie, i nawet gdy matka przyjechała niespodziewanie pewnej listopadowej nocy i znalazła córkę we łzach, półprzytomną, nie potrafiły się porozumieć. Zresztą Sam nie do matki tęskniła - pragnęła znów znaleść się w ramionach męża, pierwszego mężczyzny, którego kochała, z którym przez jedenaście lat dzieliła radości i smutki, z którym czuła się szczęśliwa w dzień i bezpieczna w nocy. I ten mężczyzna, ot, tak sobie, po prostu odszedł - do innej. Och, to było ponad jej siły, nie mogła tego znieść, nie umiała z tym żyć! Wciąż wracał w pamięci tamten straszny wieczór, i płakała, płakała, płakała.

Teraz też płakała. łzy mieszały się z kroplami deszczu kapiącymi z potarganych włosów. Płacząc zdjęła płaszcz i powiesiła w łazience, żeby wysechł. Ściągnęła mokre buty i kopnięciem przesunęła je w kąt pod ścianę. Wzięła szczotkę z półki i przed lustrem zaczęła czesać te swoje cudowne srebrzystozłote włosy. Komu one teraz były potrzebne? W lustrze przez łzy widziała tylko jasną plamę twarzy, oczy o pustym spojrzeniu i gęstwę długich połyskliwych włosów.

Powoli zdjęła ubranie, upuszczając na podłogę czarną kaszmirową spódnicę, czarno-białą jedwabną bluzkę, apaszkę w czarne i białe geometryczne wzory. Odpięła onyksowe kolczyki, upadły na podłogę. Potem perły. Gdy wychodziła z pracy, te wszystkie drogie, starannie dobrane stroje i ozdoby przestawały jej być potrzebne. Tylko w pracy musiała jakoś się trzymać, przynajmniej udawać, że się trzyma. Aż w końcu parasolka stawała się ostatnią deską ratunku... Tak, ale w pracy wciąż była tą samą Samanthą, piękną, zadbaną. Z rodzaju tych kobiet, na widok których jej dyrektor mawiał krótko: "Cholera, ale..." Związała włosy wysoko w węzeł i weszła do łazienki.

Odkręciła kurek i strumień gorącej wody popłynął do zielonej wanny. Kiedyś lubiła tę łazienkę. Latem kwitły tu bratki, fołki i geranium, tapety miały delikatny fiołkowy ton, a wszystkie urządzenia sanitarne wykonano ze szmaragdowej lśniącej porcelany francuskiej. Raz w miesiącu sprzątaczka pucowała to mieszkanie do blasku, ale blasku starczało na parę dni, potem znów, tak jak teraz, kurz grubą warstwą otulał sprzęty, stały matowe, jakby z szarego aksamitu. Dom potrzebował tego samego co i Samantha: dotknięcia ręki kochającego człowieka, tego cudu miłości, który sprawia, że kobieta pięknieje, a mieszkanie staje się najpiękniejszym, najbardziej przytulnym schronieniem kochanków.

Woda się lała prawie do brzegów. Sam wśliznęła się w zieloną toń, leżąc wygodnie objęła ramionami kolana i przymknęła powieki. Było tak, jakby płynęła, nie miała ani przeszłości, ani teraźniejszości, ani przyszłości.

Nie. Była i teraźniejszość, i przyszłość. Przede wszystkim praca. Agencja miała wylansować nowy typ samochodu. Samantha opracowała własną koncepcję, serię reklam adresowanych do mieszkańców wsi - konie, kowboje, i ten nowy świetny wóz. To mogło się udać. Ale żeby cały projekt przeszedł, ona musiałaby być w lepszej formie... Tymczasem była zniechęcona, przerażona, rozbita. I jeszcze to nie odstępujące jej ani na chwilę uczucie zmęczenia, znużenia i wyczerpania; zdawało się jej, że następnego ranka nie potrafi już wstać z łóżka, bo nogi i ręce są jak z ołowiu, bo mózg odmawia posłuszeństwa. Jak długo będzie w tym stanie?...

Zmęczona wyszła z wanny, owinięta ogromnym liliowym ręcznikiem podreptała do sypialni boso, zostawiając na podłodze ślad mokrych stóp. Kiedyś kochała i tę sypialnię, urządzając ją chcieli zmienić ten pokój w wiecznie kwitnący ogród, i rzeczywiście, podłogę zaścielał dywan żółtych kwiatów, podobna narzuta okrywała ogromne łoże, bukiety kwiatów jaśniały na zasłonach, wszystko tu było jasne, lekkie, miękkie.

Tylko że teraz nienawidziła tego pokoju.

Usiadła na znienawidzonym łóżku. Podparła brodę pięściami, choć łokcie boleśnie uwierały, oparte na kolanach - nie czuła tego bólu. Ponuro myślała o tym, że nie musiałaby być samotna, nie musiałaby spać sama w tym przeklętym małżeńskim łożu, zbyt dużym dla samotnej kobiety. Była naprawdę piękna, i od lata miała problem nie z brakiem, a z nadmiarem propozycji. Ale nie wyobrażała sobie siebie w ramionach innego mężczyzny, wciąż liczył się tylko John, żaden mężczyzna dla niej nie istniał. Nikogo nie pragnęła.

Nikt jej nie obchodził. Zupełnie, jakby zły czarnoksiężnik uwięził serce Samanthy w klatce. Więc tak ma wyglądać jej życie? Przetarła twarz dłońmi, wzdychając głęboko. Oczy zalśniły nowym potokiem łez. I aż podskoczyła na łóżku słysząc nagły, natarczywy dźwięk dzwonka przy drzwiach na dole.

Najpierw postanowiła nie otwierać. Ale dzwonek dzwonił uparcie. Sięgnęła szybko po pikowany szlafroczek, ręcznik zsunął się na podłogę. Pobiegła do domofonu.

- Kto?

- Kuba Rozpruwacz. Czy mogę wejść?

W pierwszej chwili nie rozpoznała głosu wśród trzasków i buczenia na linii. Nagle parsknęła śmiechem, jej oczy rozbłysły, policzki zarumieniły się. Odmłodniała o - prawie - pół roku.

- Co ty tu robisz, Charlie?! - wołała do słuchawki.

- Zamarzłem i chciałbym trochę u ciebie odmarznąć - miękki baryton ciepło i czysto brzmiał teraz w słuchawce. - Wpuścisz mnie wreszcie, czy rano chcesz na progu mieć bałwana?

Śmiejąc się, szybko nacisnęła przycisk. Po chwili na schodach zadudniły kroki.

Nie dało się zaprzeczyć, że stojący w drzwiach Charles Peterson przywodził na myśl raczej jakiegoś obwiesia i rzeczywiście Kubę Rozpruwacza. Nie wyglądał na d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin